
FME
A
A
A
“Cuts”, OkkaDisk 2005.
Kiedy kilka lat temu odkryłem dla siebie muzykę – zupełnie wówczas w Polsce nieznanego – Kena Vandermarka, każda kolejna jego płyta, którą udawało mi się zdobyć, była wielką przygodą, wydarzeniem. Stopniowo, trudno mi nawet powiedzieć kiedy i w jaki sposób, Ken zaskarbił sobie spore uznanie wśród polskich fanów jazzu (i nie tylko), a jego albumy można znaleźć na półkach popularnych sklepów, kilkakrotnie gościł u nas z koncertami a jedna z jego wizyt zaowocowała monumentalnym, dwunastopłytowym wydawnictwem dokumentującym serię występów grupy Vandermark 5 w Krakowie.
Teraz, kiedy muzyka Vandermarka jest dość łatwo dostępna, kiedy poznałem już kilkadziesiąt płyt z jego udziałem, zdobycie kolejnej nie jest już takim wydarzeniem. Nie oczekuję wielkiego olśnienia, totalnego zaskoczenia, ponieważ główne kierunki muzycznych poszukiwań chicagowskiego saksofonisty i kompozytora zostały jasno określone i solidnie udokumentowane na kolejnych płytach jego mniej lub bardziej trwałych zespołów i projektów. Mimo wszystko z przyjemnością sięgam po kolejne wydawnictwa i – jeśli to tylko możliwe – nie opuszczam żadnego koncertu Kena w Polsce. Podczas gdy wiele innych fascynacji okazało się przejściowych, jego muzyka wciąż sprawia mi wielką radość. Radość tym większą, że kolejne płyty wciąż wnoszą coś nowego, wciąż świadczą o konsekwentnej pracy i rozwoju artystycznym, choć w ramach pewnej, świadomie obranej, stylistyki.
Po tym przydługim wstępie, chciałbym napisać kilka słów o jednej z nowszych pozycji w dyskografii Vandermarka, mianowicie o „Cuts” tria FME. Ów wstęp jest mi potrzebny, by wyjaśnić, dlaczego nie wkładałem płyty do odtwarzacza z wypiekami na twarzy, a jedynie z nadzieją (graniczącą z pewnością), że po raz kolejny otrzymam solidną dawkę dobrej muzyki. Jest potrzebny także po to, by dlaczego aż tak mile zaskoczyła mnie ta płyta, która okazała się przerastać moje oczekiwania.
FME to trio, które obok grającego na saksofonach Vandermarka tworzą perkusista Paal Nilssen-Love oraz basista Nate McBride. To jedna z tych grup, które Vandermark nazywa „working bands”, a więc, w odróżnieniu od efemerycznych projektów, zespół, który istnieje przez dłuższy czas, grywa ze sobą względnie regularnie i rozwija pewną przemyślaną muzyczną koncepcję. Choć nazwa grupy (FME to skrót od Free Music Ensemble), może sugerować niektórym słuchaczom próbę nawiązania do europejskiej tradycji muzyki improwizowanej (free improv), nie jest to dobry trop. Muzyka tria jednoznacznie nawiązuje do tradycji jazzowej, post-Colemanowskiej, jednak wzbogaconej o, tak charakterystyczne dla Vandermarka, wpływy rocka, funku czy kamaralistyki. Nie należy jednak spodziewać się zbyt oczywistych nawiązań. Vandermark przez lata wypracował sobie własny, oryginalny styl, w którym wszystkie te odniesienia, choć obecne, stapiają się w spójną, jednorodną całość.
Płytę wypełnia pięć długich utworów, które stanowią rozwinięcie stylu wypracowanego przez trio na poprzednich albumach. Muzyka jest więc bardzo dynamiczna, co nie zdziwi nikogo, kto wcześniej zetknął się z bębnieniem Paala Nilssena-Love. Skandynaw ów to istny wulkan energii. Nawet obserwując go na koncercie z odległości kilku metrów trudno uwierzyć, że człowiek jest w stanie grać aż tak szybko! Muszę powiedzieć, że jego sposób gry ostatnio nieco już mnie irytował – po kolejnych płytach z jego udziałem odnosiłem wrażenie, że potrafi grać t y l k o szybko. I tu pierwsza niespodzianka, którą przynosi „Cuts” – wydaje mi się, że paleta brzmień i nastrojów, którymi operuje perkusista, poszerzyła się w stosunku do poprzednich nagrań. Z dużą przyjemnością odnalazłem tu sporo bardzo subtelnych dźwięków i spokojniejszych fragmentów. Miłośnicy karkołomnych solówek również nie będą jednak rozczarowani! Sekcję rytmiczną tria uzupełnia, wyśmienity jak zawsze, Nate McBride, który potrafi nadać muzyce niezwykle żywy puls. Często zaskakuje genialnie prostymi, a przy tym wpadającymi w ucho, basowymi groove'ami. Tych nie brakuje na „Cuts”, podobnie jak i bardziej abstrakcyjnych, gęstych, granych smyczkiem, fragmentów. McBride jest naprawdę wszechstronny i ma własne, charakterystyczne brzmienie. Na tak solidnej podstawie rytmicznej Vandermark może zabłysnąć pełną gamą swoich możliwości. To sprawdzone trio tworzy jeden organizm i potrafi równie przekonująco zabrzmieć w potężnych, eksplodujących wręcz rockową energią tematach, jak i subtelnych, sonorystycznych improwizacjach.
Na koniec warto wspomnieć o wyjątkowo dobrej jakości nagrania i realizacji dźwięku, która wyróżnia tę płytę z dyskografii Vandermarka i stawia ją w czołówce pod względem brzmienia. Również z tego powodu polecam ją zarówno fanom muzyki Kena, którzy zapewne – tak jak ja – odnajdą na „Cuts” wszystko to, co w jego muzyce lubią, podane na wyjątkowo wysokim poziomie, jak i nowicjuszom, dla których ten album może być świetnym wprowadzeniem w bogaty dorobek jednego z najciekawszych obecnie spadkobierców jazzowej tradycji.
Teraz, kiedy muzyka Vandermarka jest dość łatwo dostępna, kiedy poznałem już kilkadziesiąt płyt z jego udziałem, zdobycie kolejnej nie jest już takim wydarzeniem. Nie oczekuję wielkiego olśnienia, totalnego zaskoczenia, ponieważ główne kierunki muzycznych poszukiwań chicagowskiego saksofonisty i kompozytora zostały jasno określone i solidnie udokumentowane na kolejnych płytach jego mniej lub bardziej trwałych zespołów i projektów. Mimo wszystko z przyjemnością sięgam po kolejne wydawnictwa i – jeśli to tylko możliwe – nie opuszczam żadnego koncertu Kena w Polsce. Podczas gdy wiele innych fascynacji okazało się przejściowych, jego muzyka wciąż sprawia mi wielką radość. Radość tym większą, że kolejne płyty wciąż wnoszą coś nowego, wciąż świadczą o konsekwentnej pracy i rozwoju artystycznym, choć w ramach pewnej, świadomie obranej, stylistyki.
Po tym przydługim wstępie, chciałbym napisać kilka słów o jednej z nowszych pozycji w dyskografii Vandermarka, mianowicie o „Cuts” tria FME. Ów wstęp jest mi potrzebny, by wyjaśnić, dlaczego nie wkładałem płyty do odtwarzacza z wypiekami na twarzy, a jedynie z nadzieją (graniczącą z pewnością), że po raz kolejny otrzymam solidną dawkę dobrej muzyki. Jest potrzebny także po to, by dlaczego aż tak mile zaskoczyła mnie ta płyta, która okazała się przerastać moje oczekiwania.
FME to trio, które obok grającego na saksofonach Vandermarka tworzą perkusista Paal Nilssen-Love oraz basista Nate McBride. To jedna z tych grup, które Vandermark nazywa „working bands”, a więc, w odróżnieniu od efemerycznych projektów, zespół, który istnieje przez dłuższy czas, grywa ze sobą względnie regularnie i rozwija pewną przemyślaną muzyczną koncepcję. Choć nazwa grupy (FME to skrót od Free Music Ensemble), może sugerować niektórym słuchaczom próbę nawiązania do europejskiej tradycji muzyki improwizowanej (free improv), nie jest to dobry trop. Muzyka tria jednoznacznie nawiązuje do tradycji jazzowej, post-Colemanowskiej, jednak wzbogaconej o, tak charakterystyczne dla Vandermarka, wpływy rocka, funku czy kamaralistyki. Nie należy jednak spodziewać się zbyt oczywistych nawiązań. Vandermark przez lata wypracował sobie własny, oryginalny styl, w którym wszystkie te odniesienia, choć obecne, stapiają się w spójną, jednorodną całość.
Płytę wypełnia pięć długich utworów, które stanowią rozwinięcie stylu wypracowanego przez trio na poprzednich albumach. Muzyka jest więc bardzo dynamiczna, co nie zdziwi nikogo, kto wcześniej zetknął się z bębnieniem Paala Nilssena-Love. Skandynaw ów to istny wulkan energii. Nawet obserwując go na koncercie z odległości kilku metrów trudno uwierzyć, że człowiek jest w stanie grać aż tak szybko! Muszę powiedzieć, że jego sposób gry ostatnio nieco już mnie irytował – po kolejnych płytach z jego udziałem odnosiłem wrażenie, że potrafi grać t y l k o szybko. I tu pierwsza niespodzianka, którą przynosi „Cuts” – wydaje mi się, że paleta brzmień i nastrojów, którymi operuje perkusista, poszerzyła się w stosunku do poprzednich nagrań. Z dużą przyjemnością odnalazłem tu sporo bardzo subtelnych dźwięków i spokojniejszych fragmentów. Miłośnicy karkołomnych solówek również nie będą jednak rozczarowani! Sekcję rytmiczną tria uzupełnia, wyśmienity jak zawsze, Nate McBride, który potrafi nadać muzyce niezwykle żywy puls. Często zaskakuje genialnie prostymi, a przy tym wpadającymi w ucho, basowymi groove'ami. Tych nie brakuje na „Cuts”, podobnie jak i bardziej abstrakcyjnych, gęstych, granych smyczkiem, fragmentów. McBride jest naprawdę wszechstronny i ma własne, charakterystyczne brzmienie. Na tak solidnej podstawie rytmicznej Vandermark może zabłysnąć pełną gamą swoich możliwości. To sprawdzone trio tworzy jeden organizm i potrafi równie przekonująco zabrzmieć w potężnych, eksplodujących wręcz rockową energią tematach, jak i subtelnych, sonorystycznych improwizacjach.
Na koniec warto wspomnieć o wyjątkowo dobrej jakości nagrania i realizacji dźwięku, która wyróżnia tę płytę z dyskografii Vandermarka i stawia ją w czołówce pod względem brzmienia. Również z tego powodu polecam ją zarówno fanom muzyki Kena, którzy zapewne – tak jak ja – odnajdą na „Cuts” wszystko to, co w jego muzyce lubią, podane na wyjątkowo wysokim poziomie, jak i nowicjuszom, dla których ten album może być świetnym wprowadzeniem w bogaty dorobek jednego z najciekawszych obecnie spadkobierców jazzowej tradycji.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |