ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 stycznia 2 (50) / 2006

Magdalena Ujma,

WSPÓŁCZESNY WĘDROWIEC

A A A
Temat męskości w sztuce istniał od zawsze. Nie istniał jednak jako przedmiot analiz, lecz jako coś oczywistego, przezroczystego i niedostrzeganego. Dzisiaj sklasyfikowane zostały cechy tworzące tradycyjnego, patriarchalnego mężczyznę. Skoro zaś zostały wypunktowane, to znaczy, że przestały być cechami domyślnymi i zostały w ten sposób jakby podważone, przestały istnieć jako coś naturalnego i uniwersalnego. Tak więc powoli, w ślad za studiami nad kobietami, pojawiły się studia nad mężczyznami – należą one do szerokiego nurtu gender studies. Męskość, zwłaszcza biała i heteroseksualna, okazała się z jednej strony czymś nieaktualnym, z drugiej jednak czymś, co domaga się rozpoznania.

Sami artyści wcale nie przyjmują tematu entuzjastycznie cierpiąc raczej na nostalgię za uprzywilejowaniem płci męskiej. Nie zamykają jednak oczu na dzisiejszy świat. A ten pcha ich do podejmowania kwestii męskości. Tak, właśnie pcha. Nie mam w tej kwestii złudzeń: sądzę, że przymusza ich zmiana ogólnego paradygmatu kultury, a nie zmiana tożsamości, która zachodzi wolniej.

Podejmowanie tematu męskości może objawiać się na różne sposoby. Jest to więc z jednej strony przedefiniowanie sztuki modernistycznej i roli autora takiej sztuki – artysty stojącego pośrodku artystycznego wszechświata, jego najważniejszego elementu, silnego podmiotu. Z drugiej strony są to próby określenia tożsamości męskiej w ogóle.

Temat ten sprawia artystom kłopoty. Przykład wystawy „Boys” w Polsce świadczy, że często trudno jest odgadnąć, o czym mówi dana praca: czy podejmuje temat ironicznie, a w gruncie rzeczy nie zmierza do redefinicji i podważenia dotychczasowych stereotypów, czy też wyrasta z autentycznego zainteresowania tematem i chęci dotarcia do czegoś nowego. Spór, jaki rozpętał się przy okazji tej pierwszej polskiej wystawy o męskości, świadczy więc raczej o tym, jak bardzo jest to oczekiwana kwestia i jak upolityczniony temat. W Polsce dodatkowo męskość to temat obdarzony klauzulą nieufności. Przychodzą na myśl słowa Agnieszki Graff, że w naszym kraju patriarchat jest młody i prężny, i dopiero zaczyna wprowadzać swoje porządki. Jak to powiązać z chwiejnością męskiego wzoru widoczną w kulturze i życiu codziennym? Pokrywanie śmiesznością refleksji nad współczesnym mężczyzną wydaje się być próbą ukrycia właśnie siły patriarchatu. Upolitycznienie kwestii męskiej wydaje się być także reakcją na bezradność.

Tym, co najbardziej uderza w podejściu do męskości, jest wspomniana bezradność. Dotyczy ona języka i narzędzi, jakimi można by analizować ten temat. Nie ma terminów, nie ma wiedzy, nie ma teorii na temat mężczyzny. W Polsce rozbite dzisiaj lewicowe elity najchętniej by nawet nie redefiniowały mężczyzny, ale od razu stwierdziły, że heteroseksualność brzmi wstydliwie, postawiły na płynność rozmaitych wcieleń związanych z płcią, zakładających nawet odejście od niej. Natomiast dyskurs prawicy zagarniający sferę publiczną oczywiście stara się zakonserwować stereotypowe rozumienie męskości. Nie mogę wszakze oprzeć się wrażeniu, że ideologie swoje, a rzeczywistość biegnie swoją drogą. Tak naprawdę, także lewica była w Polsce tradycyjna obyczajowo. Interes polityków i ideologów leży w konserwowaniu męskiego wzorca. Ten wzorzec jednak ulega erozji z powodu przemian w życiu społecznym. Tak więc dzisiaj oficjalnie i deklaratywnie kultywuje się tradycję, lecz wielu ludzi żyje już zupełnie inaczej. Nie wiadomo jednak kim jest dziś mężczyzna...

O aktualności tematu świadczy wystawa otwarta w listopadzie w Neuer Berliner Kunstverein. Wystawa „Masculinities”, której kuratorką jest Kathrin Becker, przedstawia spojrzenie na mężczyznę jako na obcego. Skupia się na wideo i w filmach śledzi męskość połączoną z problematyką emigracji, przemieszczania się i podróży. Mężczyzna jest na tej wystawie nomadem, kimś zawieszonym pomiędzy znanym brzegiem starej ojczyzny, a nowym lądem, w nieokreślonej przestrzeni podróży. Jest kimś usiłującym się zakorzenić, przesadzonym z jednej gleby do drugiej, ale mimo wysiłków cały czas obcym.

Na początku – film „White Women” (2002) Loulou Cherinet. Czarni mężczyźni zebrani wokół stołu biesiadują, a jednocześnie opowiadają historie. Artystka jest cały czas obecna. Trzyma się z tyłu, ale czuwa nad przebiegiem wydarzenia, naprowadza rozmowę na właściwie tory, komentuje, śmieje się. Kamera ciągle się obraca, pokazując twarze biesiadników. Mężczyźni przy stole – jak apostołowie przy ostatniej wieczerzy, jednak w mniej podniosłym, a bardziej figlarnym nastroju – podchmieleni, snują swoje opowieści. Są czarni, „obcy”, co widać na pierwszy rzut oka poprzez kolor skóry, afrykańskie fryzury, nakrycia głowy. Zdradza ich także język, czasem opanowany niezbyt doskonale i dziwny akcent. Opowiadają o tym, co im się przydarzyło, a tematem są białe kobiety. Śledzimy więc cały wachlarz zagrań w grze o władzę. Autorka konfrontuje swoich bohaterów ze stereotypami: „czarni mężczyźni marzą o białych kobietach” i „białe kobiety marzą o czarnych mężczyznach”. W pierwszym wypadku mamy do czynienia z pragnieniem uzyskania prestiżu, sięgnięcia po kobietę należącą się białym mężczyznom, umieszczonym wyżej w hierarchii społecznej. Białe kobiety z kolei marzą o czarnych jako o symbolu dzikiej, nieokiełznanej seksualności. Mamy więc tutaj splot fantazmatów, który łączy ze sobą osoby poszkodowane wśród klasy „wyższej” i osoby postawione wyżej w klasie „niższej”. Ale też nie ma ani śladu sojuszu między obiema grupami. Obecność innych mężczyzn sprawia, że mówcy popisują się, obecność autorki też im dodaje animuszu. Uderza, jak silnie czarni pragnęli związków z białymi kobietami i jak wielkie znaczenie mają tutaj nie kwestie polityczne, ale prestiżowe. Ale też ci mężczyźni okazują wielkie lekceważenie białym kobietom, przenosząc wartościowanie ze świata „białych”, jakby kobiety zainteresowane czarnymi mężczyznami spadały niżej w hierarchii. Film opowiada więc raczej o kompleksach i barierach niż o otwieraniu się społeczeństw i mieszaniu się ze sobą kultur.

W tej samej sali, na wielkim telewizorze pojawiały się jedna po drugiej męskie głowy. To film Mike’a Sale’a, na którym pokazał on białych mężczyzn. Ich głowy rysują się na jednakowych jasnych tłach, każda z nich jest widziana en face. Te tła, neutralne oświetlenie, i to, że każdy porusza głową w takt szybkiego, pulsującego rytmu, sprawia, że wyglądają jak Marsjanie. Mimo iż są białymi Europejczykami, Sale przedstawił ich jako obce i dziwne plemię. Wielu z nich nosi kolczyki, które przypominają etniczne ozdoby. Mężczyźni są ogoleni na łyso, to skini. Niby są znajomi, ale obcy. Być może dlatego, że film został zrobiony z punktu widzenia Mike’a Sale’a, który jest czarnym homoseksualistą.

W tej samej sali znalazła się praca grupy Cinema Suitcase. „Mille et un Jour” (2003) to dokument, zawierający wywiady z bohaterami filmu i ich rodzinami. Widzimy przygotowania do ślubu i wesela pary emigrantów z Tunezji żyjących w Paryżu. Dziewczyna pochodzi z rodziny mieszkającej w nowej ojczyźnie od lat, urodziła się tutaj, chłopak przyjechał niedawno i przebywa we Francji nielegalnie. Tarek, narzeczony, jest przy tym starszy o dobre dziesięć lat od niej, ale dziewczyna, 22-latka, oceniana jest jako niezależna i zdecydowana. Wesele wywołuje wielkie poruszenie rodzin, drobiazgowe przygotowania. Wypowiedzi rysują panoramę życia emigranckiej społeczności z północnej Afryki we Francji, ich system wartości, zmieniające się obyczaje, a także ich walkę o zdobycie praw obywatelskich w konkretnym wymiarze – dla jednego młodego człowieka.

Ostatni w tej części wystawy film Lu Chunshenga „In Summertime, Somebody Killed Trotzky” (2002) był dla mnie niezrozumiały. Nie wiem, na jakiej zasadzie został dołączony do reszty, gdyż występowanie w nim mężczyzn – Azjatów – w cylindrach i frakach, nie wydaje mi się wystarczającym wytłumaczeniem. Była to, o ile zrozumiałam z opisu w katalogu, inscenizacja śmierci Trockiego. Śmierć ostatniego bohatera?

Dalej wchodzi się w ciasny korytarz. W ciemności dociera się do projekcji Akrama Zaatariego „Her + Him Van Leo” (2001). Ta praca jest także dokumentem. Mogłaby być wyświetlana w telewizji. Zaatari, Libańczyk, przedstawia nam fotografa o pseudonimie Van Leo, który zdobył sławę w Kairze w latach 50. Fotografował arabską kobietę jak gwiazdy filmowe, w pozach, które mogły być postrzegane jako wyuzdane. Wykonał także wiele swoich autoportretów, stylizowanych na różne męskie postacie. Opowiada o swoim zawodzie, w tle przewijają się jego zdjęcia, a kanwą tego wszystkiego jest prababka autora filmu, której zdjęcia autor znalazł w domu – prawdopodobnie kochanka fotografa. W sumie powstała zajmująca opowieść o sztuce robienia obrazów, a w tle pojawia się zdziwienie, że takie zdjęcia powstawały w Kairze. Mowa jest raczej o roli artysty, a także o sile hollywódzkich obrazów i pewnych – jak się okazuje – wszędzie takich samych konwencjach, w jakie ubierane jest pożądanie.

W „Little David” (1999) amerykańskiej artystki Chloe Piene, chłopiec, około ośmiu lat, chodzi po ciemnym trawniku. Sam jest jaskrawo oświetlony i filmowany z dołu. Fakt, że ubrany jest tylko w majtki uwidacznia jego dziecięcość i w pewnym sensie bezbronność. W żadnym wypadku nie można go nazwać słodkim dzieckiem. Pręży muskuły i robi groźne miny, a jego głos jest tak przetworzony, by brzmiał jak głos Terminatora czy innego cyborga stworzonego do walki. Zderzenie drobnej figurki z groźną gestykulacją wcale nie jest zabawne. Okazuje się, że teksty, które wygłasza chłopiec, nie wzięły się z jego ulubionych kreskówek. Są to cytaty z listów więźnia skazanego za morderstwo, z którym korespondowała autorka. Wybrała takie fragmenty, w których aż tryska testosteron, w których mężczyzna przechwala się swoją mocą fizyczną i potencją. Praca wydaje mi się jednak płytka, prowadzi do banalnych konstatacji. I pocóż korespondencja z więźniem?

Projekcja „Auto Center Drive” Bjørna Melhusa (2003) to zabawny, pełen cytatów z kultury masowej film, poświęcony różnym wcieleniom ego jednej osoby. Autor występuje tutaj w kilkunastu postaciach. Są tu dobrzy i źli supermani, spiker prowadzący wiadomości, Smerf, dziewczynka i chłopiec, i tak dalej. Posługują się cytatami z filmów z Jamesem Deanem, piosenek Elvisa Presleya, Jima Morrisona czy Janis Joplin. Film jest pełen powtórzeń, jego struktura jest strukturą pętli. Widownia śmieje się rozpoznając cytaty. Mój odbiór był jednak inny. Nie rozumiałam po co powstał ten film, co z niego wynika. Jest zabawny, inteligentnie zmontowany. Wydaje mi się, że to dzieło jest typowym dziełem powstałym na zamówienie współczesnego przemysłu wystawienniczego i nic tu nie pomogą interpretacje, że „autor zadaje pytanie o ‘ja’ zawieszone pomiędzy rzeczywistością i fikcją kultu gwiazd w świecie opanowanym przez media” (cytat z komunikatu prasowego). Tak naprawdę film jest o tym, co robią artyści, by podobać się widzom. Każdy może się ucieszyć, że jest tak samo sprytny jak autor – odgadując źródła cytatów. Nie mieści się tu jednak nic więcej – wiadomo, wszystko już było, a tożsamości można wybierać jak w supermarkecie, stąd autor-mężczyzna jest już właściwie nikim. Nie istnieje, rozpływa się w wielości wcieleń. Mężczyzna stracił swą siłę i niepowtarzalność, staje się nawet dziewczynką (która ciągle wierzy w prawdziwą miłość i hoduje świnkę morską).

By zobaczyć „Mike`a” (2002) Rommelo Yu, najpierw trzeba zanurzyć się w kompletnej czerni. Słychać tylko oddechy stłoczonych widzów, co wzbudza niepokój. Wkrótce jednak uwagę przyciąga skrzypienie podłogi i odgłos kroków. W pokoju pojawia się ledwie widoczna postać mężczyzny. Odległa, a jednocześnie bardzo bliska. Pojawia się niepewność, a także irracjonalne uczucie przerażenia: że ta postać dojdzie do nas i nas dotknie. Potężny murzyn na skraju widoczności, oświetlony tylko słabym światłem, staje się bardziej namacalny niż niewidoczni widzowie projekcji. Widzimy mężczyznę, który chodzi w tę i z powrotem, w milczeniu, nasłuchując, jakby przewidywał naszą obecność, wypatrując kogoś lub czegoś, przyłożywszy dłoń do oczu. Jest osamotniony i niezrozumiany. Możliwe więc, że praca mówi o męskich kłopotach z wyrażaniem siebie, emocjami.

Jak można podsumować tę wystawę? Połączenie kwestii męskości z kwestią emigracji zapowiadało więcej niż w rezultacie dawało „Masculinities”. O nomadyzmie mówią tutaj wszystkie prace, wędrowną tożsamością zajmuje się wszakże również Bjørn Melhus. Cudzoziemiec, obcy staje się zatem uniwersalną egzystencjalną figurą nie tyle mieszkańca dzisiejszego świata (tę figurę stosował już na przykład Krzysztof Wodiczko), co przedstawiciela jednej tylko płci – męskiej. Mężczyźni są nie tylko biali, biali także mogą być obcy, mężczyźni mają wiele wcieleń do wyboru. Ale nie posuwa to naszej wiedzy o dzisiejszym osobniku płci męskiej. Co najwyżej, poszerza pole analizy.

Wystawa „Masculinities” pokazuje, co czeka Polskę w najbliższej przyszłości. Pokazuje, że na razie żyjemy w świecie zamkniętym. Wkrótce jednak także i my zostaniemy zmuszeni do stawiania czoła obcości manifestującej się w sposób o wiele bardziej dotkliwy niż problemy ze zdefiniowaniem mężczyzny czy kobiety. Wystawa pokazuje przy tym także, że zastanawiając się nad obcym zastanawiamy się nad sobą samymi.
„Masculinities”, Neuer Berliner Kunstverein, Video-Forum, kurator: Kathrin Becker, 5 listopada – 18 grudnia 2005.