ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 stycznia 2 (50) / 2006

Alina Karaś,

WIECZÓR Z UPIOREM

A A A
To był zwyczajny dzień, zwyczajne popołudnie. W samym centrum Londynu, w najbardziej ruchliwym miejscu, stała budka z wejściówkami do licznych w tym mieście teatrów. Kupiłam bilet na spektakl „Upiór w Operze” Andrew Lloyd Webbera. Niby zwyczajny świstek papieru, a jednak było w nim coś magicznego – zapowiedź niezapomnianego przeżycia, podróży w czasie. Nic dziwnego, że szłam do teatru podekscytowana. Już przy samym wejściu do Her Majesty’s Theatre można było poczuć się jak w innym wymiarze, w innej czasoprzestrzeni. Wokół dekoracje związane z przedstawieniem, plakaty reklamujące to wydarzenie, panie sprzedające broszury informacyjne, zdjęcia, koszulki, długopisy i inne „upiorne” gadżety. Zajęłam swoje miejsce – szósty rząd na parterze. Sprzedający bilety powiedział, że to jedno z najlepszych miejsc na widowni. Miało ono swoją adekwatną do tego cenę, ale – wierna maksymie carpe diem – bez żalu wysupłałam z mojej portmonetki bajońską sumę. W ciszy i skupieniu czekałam na pierwszą scenę przedstawienia. I zaczęło się…

W ruinach paryskiej opery trwa właśnie licytacja pozostałych po wielkim pożarze elementów dekoracji. Gdy odsłonięty zostaje żyrandol, widzowie przenoszą się do drugiej połowy XIX wieku, do okresu świetności opery. Rozlegają się dźwięki słynnej „Uwertury Hannibala”. Muzyka jest tak głośna, że odnosi się wrażenie, że ma się ją w sobie, pod skórą; wypełnia każdy centymetr ciała. Widzimy przepych, splendor miejsca, gdzie odbywa się właśnie próba nowej sztuki. Poznajemy główną bohaterkę – Christine Daae, młodziutką, utalentowaną baletnicę, która stanie się największą miłością nowego patrona opery – hrabiego de Chagny, Raoula i… Upiora. Tytułowy bohater ukrywa swą zdeformowaną twarz pod białą maską, gdyż boi się publicznego upokorzenia. Często nawiedza pracowników opery, u których budzi strach i zamieszanie, żądając profesjonalizmu i pełnego zaangażowania aktorów w grę. Jest zachwycony Christine, której pokazuje się w lustrze w jej garderobie po udanym spektaklu i... porywa ją do swego świata. Przenosimy się do podziemi gmachu opery, gdzie kryje się królestwo Upiora. Wokół woda, gęsta mgła, wynurzające się z głębin świece, w tle przejmująca muzyka.

Zamiar twórców spektaklu, by w sposób realistyczny ukazać obraz czasów, w których toczy się akcja, powiódł się bez jakichkolwiek zastrzeżeń. Moja ciekawość i dociekliwość w odkrywaniu szczegółów została usatysfakcjonowana. Kostiumy postaci sprawiały wrażenie, jakby w całości szyte były ręką wprawnych krawców, jakby nigdy nie „skalała” ich współczesna maszyna do szycia. Buty i pantofle wydawały się pochodzić sprzed ponad stu lat. Ani razu nie miałam wrażenia, że stroje są stylizowanymi replikami. Perfekcyjny makijaż postaci scenicznych (wykonywanie makijażu Upiora trwa każdorazowo aż 3 godziny!), uwydatnienie ostrości rysów ich twarzy, świadczyły o dobrym przygotowaniu wizażystów, którzy świadomie zrezygnowali z obowiązujących obecnie trendów.

Dynamiczna akcja, mnogość miejsc, w których dzieją się wydarzenia, to poważne wyzwanie dla twórców spektaklu. Kompozycja przestrzeni wciągała widzów w iluzję sceniczną. Pomagał temu brak kurtyny, odpowiednia gra świateł i cieni, informująca na przykład o zmianie miejsca akcji. Kiedy Christine ćwiczyła swoją rolę przed wielkim debiutem, w delikatnym półmroku pojawiały się baletnice i jak duchy ubierały ją w piękny sceniczny kostium. Widzowie odbierali tę scenę w sposób oczywisty – próba przeradzała się w premierę, grająca swą rolę Christine odwracała się tyłem do publiczności, by zbierać owacje od „innej” publiczności z tyłu sceny. Dzięki światłom dolnej rampy można było odnieść wrażenie, że naprawdę widzielismy tę publiczność. Po zejściu Christine i Upiora do lochów, dobywające się spod sceny gęste opary mgły i gasnące światła wywoływały wrażenie, że przestrzeń podziemia jest ogromna. Scena, w której Upiór i jego ukochana płynęli łódką, wzbudził we mnie zachwyt i wprawił w doniosły nastrój. Słyszałam plusk wody, o którą uderzało wiosło zanurzone w wodzie. Wiedziałam, że to perfekcyjnie wywołane złudzenie, ale nie przeszkadzało to mojemu wzruszeniu. Woda i częściowo łódka spowite były mgłą, spod wody w rytm organowej muzyki wyłaniały się ogromne kandelabry z zapalonymi świecami! Niesamowite wrażenie…

Kiedy Raoul oświadczył się Christine na dachu opery, czułam na sobie podmuch wieczornego zimnego wiatru, a za linią dachu dostrzegam kontury panoramę miasta z migocącymi lampkami domów i latarń. Upiór, ukryty za złotą figurą Anioła (jedna z wielu bogatych rzeźb i figur gmachu opery), był świadkiem tej sceny. Jego kolejne pojawienie się w środku gmachu związane było z ruchem figury, której się uchwycił. Punktowe światło reflektora skierowane na figurę Anioła z Upiorem koncentrowało uwagę widzów na ruchu w dół – na niższy poziom sceny. Zachwycała spójność znaków teatralnych – harmonijne współgranie światła i cienia, muzyki i ruchu scenicznego postaci. Scena wielkiego balu, maskarady, przyprawiała o zawrót głowy niebywałym przepychem barw, niepowtarzalnych kostiumów, efektownym tańcem. Trudno było objąć jednym spojrzeniem to bogactwo scenicznych rozwiązań. Tuż przed przerwą następował punkt kulminacyjny: upadek żyrandolu. Efekt grozy, a nawet paniki wśród niektórych widzów, wywołany został zgodnie z zamierzeniem twórców spektaklu. Ostatecznie żyrandol „wylądował” na scenie, spadał pod pewnym kątem, a nie pionowo w dół. Kolejny trick sceniczny, czy raczej techniczny, rozegrano z powodzeniem, wywołując dodatkowe emocje widzów.

Kiedy przedstawienie dobiegło końca, aktorzy odebrali w pełni zasłużone owacje na stojąco. Spisali się na medal. Zresztą nie tylko oni. Także zespół odpowiedzialny za dekoracje dopracował wszystko w najmniejszych szczegółach, dzięki czemu widzowie mieli wrażenie, że przebywają w paryskiej operze, wśród baletnic, muzyków… Mimo że na scenie zapadła ostatecznie kurtyna, długo nie umiałam wrócić do rzeczywistości, w uszach miałam dźwięki tej muzyki, przed oczami przewijały się sceny z przedstawienia. Być może dla wielu widzów był to tylko kolejny spektakl, kolejna londyńska atrakcja. Być może po wyjściu z teatru rozeszli się do domów, wrócili do swoich zajęć, do swojego życia. Dla mnie powrót do rzeczywistości nie był taki łatwy. I wciąż w mojej pamięci pozostają słowa Gastona Leroux, autora książki „Upiór w Operze”: „Upiór Opery istniał. Nie był, jak przez długi czas uważano, tworem wyobraźni artystów, dyrekcji oraz całego personelu tego przybytku sztuki. Istniał, z krwi i kości, choć przybierał wszelkie pozory upiora, a więc ducha.”
Andrew Lloyd Webber „Upiór w operze” (The Phantom of the Opera). Reżyseria: Harold Prince. Oprac. muzyczne i choreografia: Gillian Lynne. Londyn, Her Majesty’s Theatre. 1 września 2005.