ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lutego 3 (147) / 2010

Piotr Bogalecki, Tadeusz Sławek,

THOREAU: WYBŁYSK WSPÓLNOTY

A A A
Z Tadeuszem Sławkiem o książce „Ujmować. Henry David Thoreau i wspólnota świata” rozmawia Piotr Bogalecki.
Piotr Bogalecki: To dziwne, że książki poświęconej Henry’emu Davidowi Thoreau nie zaczyna Profesor od żadnego z zapisów jego autorstwa, ale od opowieści o człowieku zwanym Elliott Allison. Nie sposób odnaleźć tego nazwiska w żadnej encyklopedii…

Tadeusz Sławek: Sekret mojej książki – a właściwie pewien jej aspekt – polega na tym, że jest ona w pewnym sensie książką podwójną. Czternastotomowy „Dziennik” Thoreau zakupiłem w antykwariacie w samym Concord i od razu zainteresowało mnie to, że nosi on na sobie zapisy poprzedniego właściciela, Elliotta Allisona właśnie. I tak się jakoś złożyło, że moja książka o Thoreau stała się pewną grą pomiędzy zapisami z „Dziennika” i uwagami, które pozostawił na jego marginesach poprzedni właściciel. Allison był takim troszeczkę aficionado Thoreau, który wzorując się na nim, starał się żyć i mieszkać na swych własnych prawach. Jego zapiski są interesujące, bo dość nietypowe – na przykład odnotowywał on panującą w danym dniu temperaturę, jakie były wtedy chmury, jakie ptaki karmił, tudzież na jaką operę kupił sobie akurat bilet. Tworzy to swego rodzaju zapis podwójnego życia – książka, którą czytamy zostaje „wpuszczona” w inne życie i w inny świat. Po wielu, wielu latach ktoś może przeczytać taką książkę jako zapis drugiego stopnia, dzięki czemu może ona nabrać zupełnie innej wartości. Warto zatem (jakkolwiek niepedagogicznie to brzmi) pisać po książkach – nabierają one w ten sposób drugiego życia, nie tylko dla ich przyszłych posiadaczy, ale przede wszystkim dla nas.

Na brzegach politycznego

P.B.: Dzięki zapiskom Allisona swoistego „drugiego życia” nabrała również książka Pana Profesora. W docenieniu tego, co przygodne i marginalne widzieć można realizację, albo wręcz swego rodzaju odegranie, istotnego postulatu jej bohatera. Zatrzymanie się na marginesie, a więc na swego rodzaju peryferiach tekstu, to wszak gest świetnie wpisujący się w strategię Thoreau – myśliciela, który świadomie usuwa się na brzeg cywilizacji po to, aby zadać jej kilka niewygodnych pytań.

T.S.: To prawda. Jedną z idei Thoreau, która przewija się także przez moją książkę (skądinąd, bardzo świadomie sytuującą się na peryferiach tak zwanego dyskursu akademickiego) jest przekonanie, że wspólnocie można przysłużyć się naprawdę nie z jej centrum, ale właśnie z jej peryferii. Dobrze służy wspólnocie nie ten, który żyje w jej wnętrzu i całkowicie się z nią utożsamia, ale ten, kto ma na tyle dystansu, by umieścić się na jej marginesach, spojrzeć na nią krytycznie i wytknąć jej, co trzeba. To właściwy sens peryferyjności Thoreau, która ma oczywiście także i swój wymiar topograficzny. Co warte podkreślenia, chałupina nad stawem Walden leżała nie na odludziu, ale zaledwie dwadzieścia minut marszem od miasteczka. Wyjście Thoreau było tedy świadomym ulokowaniem się na peryferiach, nie zaś ucieczką, czy zaszyciem się w pustelni: często przyjmuje on gości i wielokrotnie powtarza, że daleko mu do bycia samotnikiem o usposobieniu eremity. Zależy mu natomiast na dystansie, przestrzeni krytycznego myślenia, a nade wszystko na możliwości nieutożsamiania się z jakimikolwiek instytucjami, na które owszem jesteśmy skazani, ale którym nigdy nie powinniśmy oddawać się całkowicie. Nie wierzę ludziom, którzy mówią, że kochają partię, kościół czy uniwersytet.

P.B.: Wracając do wizji pustelnika zaszytego w głuszy, dopowiedzmy, że (jeśli wierzyć wyszukiwarce internetowej) Thoreau to także: ekolog, eskapista, egotyk, anarchista, abolicjonista, rewolucjonista, wegetarianin, jogin, mistyk, a w końcu propagator naturyzmu… Pisząc książkę poświęconą postaci tak szczelnie opatulonej kolejnymi warstwami różnego rodzaju mitów, musiał się Profesor do tego faktu w jakiś sposób odnieść. Czy przyjął tu Profesor jakąś szczególną strategię: pomijania, demontowania, polemiki?

T.S.: Oczywistym jest, że tego typu „mitów” należy się wystrzegać, choć z drugiej strony w większości z nich jest przecież ździebełko prawdy. Warto pamiętać też, że wiele z nich pasuje właściwie do każdego z transcendentalistów. Opinie tego typu uczą nas zatem przede wszystkim tego, by nie ulegać pokusie przyporządkowania konkretnych myślicieli do większych grup – nawet jeśli we „wpisach” tych jest cząstka prawdy, to siła ich oddziaływania i swoista inercja miażdży całą resztę, likwidując pozostałe poglądy danego autora. Rzecz jasna, faktem jest na przykład zainteresowanie transcendentalistów hinduizmem czy buddyzmem, które – mniej lub bardziej dyletanckie – wyróżniało ich wówczas z grona innych myślicieli. Faktem jest również szczególne pielęgnowanie kultury cielesności, które kazało przecież Waltowi Whitmanowi, w sumie już w dość zaawansowanym wieku, praktykować gonitwy nago po lesie. Słabiej osadzony w realiach jest za to wegetarianizm Thoreau. Poważnie mylą się też uznający go za swojego patrona anarchiści, którzy oczywiście piją do słynnego eseju „Obywatelskie nieposłuszeństwo”, ale robią to tak nieumiejętnie, jak niedawno bodajże poseł Wenderlich, który przy okazji dyskusji o abonamencie z wielkim obrzydzeniem w głosie zarzucał swym politycznym oponentom, że „wzywają do nieposłuszeństwa obywatelskiego”, nie do końca rozumiejąc chyba, co to wyrażenie znaczy i skąd pochodzi. Nie romantyzujmy epizodu z życia Thoreau, który za niezapłacenie podatku poszedł do więzienia, bo był tam przecież tylko jedną noc, a podatek został uiszczony za niego przez kogoś innego, ale sama idea, według której obywatel ma obowiązek złamać prawo, jeśli wie, że w przeciwnym razie niewinnym ludziom zostanie wyrządzona krzywda, jest warta zapamiętania i nie ma nic wspólnego z postawią anarchistyczną. Thoreau chodziło raczej o zadanie pytania, czy możliwa jest polityka – czy możliwe jest bycie razem – w oparciu o inne reguły niż te, które wygenerowaliśmy i które rządzą życiem społecznym. Trudna zasada „obywatelskiego nieposłuszeństwa” jest potężną bronią, o której winniśmy pamiętać i która winna inspirować nas do poważnego namysłu nad rzeczywistością, polityką, czy nad prawem. Przesadne, acz błyskotliwe, twierdzenie Thoreau, w myśl którego, „są takie czasy, w których miejsce uczciwych ludzi jest w więzieniu” wciąż daje do myślenia, podobnie jak dość utopijne, ale ciekawe poszukiwania swoistej polityki poza polityką, którym oddawał się autor „Walden”.

Jeśli nie ludzkie, to co?

P.B.: Można uznać, że poszukiwania te są głównym tematem Profesora książki, poświęconej przecież refleksji nad warunkami istnienia wspólnoty. Jeśliby poszukać lejtmotywu „Ujmować”, uwagę zwrócić musi frapujący wątek „tego, co nie-ludzkie”, „przed-ludzkie”, do czego powraca Profesor regularnie i za Thoreau nazywa rozmaicie („dzikość”, „barbarzyństwo”, „surowa egzystencja”, „bytowanie ogołocone” itd.), ale zawsze nadając mu podobny sens: bez wsparcia się na owym „nie-ludzkim”, nie mogłaby zaistnieć prawdziwa wspólnota. Profesorze, czym miałoby być owo „starsze od wspólnoty”?

T.S.: Dobre pytanie. Mnogość określeń jest tu rodzajem dowodu na to, jak bardzo się miotamy, szukając odpowiednich słów. Świadczy ona o naszym braku zadowolenia czy satysfakcji ze stanu otaczającej nas rzeczywistości, jednocześnie pokazując przecież, jak bardzo jesteśmy uwikłani w pewne pojęcia i konteksty, które kierują nami i organizują nam życie. Najogólniej, to, co nazywam „nie-ludzkim” to sfera wszystkiego, co nie należy do człowieka, co mu się nie poddaje, a co człowiek jedynie w złudnej ambicji i zadufaniu uważa za część swojego świata. Ekolodzy mają pewnie trochę racji, uważając Thoreau za swojego patrona, bo chodzi tu na przykład o świat zwierzęcy, którego hierarchię i uporządkowanie znajdujemy wyłącznie w „ludzkich” kategoriach, wyznaczających mu pewną użyteczność w naszym świecie. Ponieważ jednak „nie-ludzkie” ma odnosić się do wszystkiego, co starsze od nas, jest to pewnie także inna potrzeba nazwania Boga, będącego tym, co – przynajmniej nominalnie – radykalnie wykracza poza ludzki porządek; nieszczęście Boga polega na tym, że go uczłowieczyliśmy, wpisując go całkowicie w świat naszej logiki i moralności. Refleksja nad zapiskami Thoreau przyjmuje tu więc w sumie charakter parateologiczny. W końcu zwrot ku „nie-ludzkiemu” jest pewną próbą – na co Thoreau pewnie by przystał – pokazania tego, jak bardzo złudny i jak bardzo przereklamowany był tak zwany humanizm. Nie jest to, co prawda, książka antyhumanistyczna, ale ahumanistyczna – owszem.

P.B.: Zatem i przyjaźń – bo to kolejne używane przez Profesora imię „tego, co-nieludzkie” – byłaby ahumanistyczna?

T.S.: Na pewno pojęciu temu przytrafiła się smutna przygoda, ponieważ straciło ono swoje znaczenie, starło się jak moneta z aforyzmu Nietzschego. Thoreau, który jest przecież wielkim filozofem przyjaźni, skłania nas do prób odzyskania tego pojęcia i zastanowienia się, co ono oznacza; podobne starania podejmują na przykład Emerson czy Nietzsche. Kierują nas oni ku przyjaźni w tym znaczeniu, w jakim występuje ona u Arystotelesa na początku „Etyki nikomachejskiej”: jako coś starszego od praw i od człowieka, pewna pra-relacja, o której pamiętać winien każdy prawodawca. Nazywając ową pierwotną więź „przyjaźnią”, Artystoteles sam chyba do końca nie wierzy, że słowo philia, już wtedy obciążone pewną użytecznością i familiarnością, jest tu słowem w pełni adekwatnym. Według Thoreau przyjaźń to nie bliskość, ale dystans: „Najlepiej rozmawia mi się z przyjacielem, który jest po drugiej stronie jeziora”. Przyjaźń jest rodzajem napięcia, nie ma wiele wspólnego z bliskością, potrafi za to być nawet wrogością, najlepszego przyjaciela odnaleźć można często w swoim wrogu. To skomplikowane pojęcie, które kursując pomiędzy nami bardzo się wytarło, a które według Thoreau stanowić powinno podstawę każdej więzi.

Człowiek językowi oporny

P.B.: Mnogość określeń, o której rozmawiamy wynika z tego, że mówiąc o „nie-ludzkim”, nieuchronnie natrafiamy na granicę dyskursu. Widzę Pana Profesora refleksję jako apofatyczną, także w sensie etymologicznym. Sukcesywnie „od-mawia” Profesor nazwania tego „czegoś” po imieniu, nie rezygnując przy tym z mówienia. Czy balansując – zaiste ekwilibrystycznie – na cienkiej linii granicznej języka i milczenia, nie odczuwa jednak Pan potrzeby pewnego dopowiedzenia, przyjęcia dyskursu, który stawiałby sobie za cel eksplorację „tego, co nie-ludzkie”, na przykład dyskursu teologicznego, czy z drugiej strony – psychoanalitycznego? Kilka sformułowań z książki kojarzy się z Lacanowskim Realnym, znacznie więcej – z Heideggerowskimi opisami „bycia”. Czytamy na przykład: „Ujmowanie jest metamorfozą prowadzącą do odzyskania pamięci o tym, czym w istocie jest bycie”.

T.S.: Owszem, dyskurs heideggerowski jest obecny, co stanowi zresztą pewną inspiracją pokoleniową – wszak duża część dwudziestowiecznej humanistyki, w tym i Derrida, jest w cieniu Heideggera. Jeśli chodzi o moją książkę, ważniejsza od krytyki techniki jest dla niej teza Heideggera o myśleniu poetyckim jako o pierwszej filozofii, nie mającej nic wspólnego z nauką, a będącej ćwiczeniem się w myśleniu. I to pewnie jest tak, że jeśli unikam pewnych sformułowań czy kategorii, to dlatego, że nie chcę tej książki przegadać, a zostawić czytelnikowi możliwość dopowiedzenia sobie takich słów, jakie mu odpowiadają. „Ujmować” jest książką, która wzbrania się przed wszelkimi „-izmami” i metodologiami, a zdaje się całkowicie na czytelnika. Myślę zresztą, że często za bardzo wierzymy językowi i za dużo mówimy (co jest pewnym paradoksem, bo przecież jako humaniści „robimy w mówieniu”), podczas gdy winniśmy sobie troszeczkę wstrzemięźliwości, która nie pozwoliłaby nam katować się słowami. Z tego powodu „Ujmować” jest książką napisaną celowo w sposób niepłynny, nieciągły, rwany; można sobie otworzyć byle gdzie i przeczytać kawałek…

P.B.: Warto wtrącić, że książka jest złożona z samych „kawałków” – krótkich fragmentów, nie przekraczających nigdy dwudziestu wersów…

T.S.: W oryginale – trzynastu, starałem się trzymać trzynastu linijek, co stanowi oczywiście decyzję całkowicie arbitralną, pozbawioną głębszej logiki. Jest ona natomiast związana z pewną – nieudolną pewnie – próbą zbliżania książki do rozmowy: nie posiadającej początku i końca, „dziurawej” i niegotowej, w której co chwila przerywamy, zatrzymujemy się i podejmujemy namysł. Jeśli bowiem humanistyka przeżywa dziś kryzys, to przeżywa go z powodu atrofii umiejętności rozmowy, podejmowania trudu jej rozumienia.

P.B.: Czy podobną rolę miałyby pełnić w tym ujęciu często tworzone przez Profesora neologizmy, takie jak „zoografia”, „infraludzkie – supraludzkie” czy „bez-(na)-myślność”? Ma się wrażenie, że są one próbą obejścia zastanych form dyskursu; pisze Profesor o „wybłyskach mowy”…

T.S.: Neologizmy, o których Pan wspomina, są, oczywiście, mniej lub bardziej udane; część z nich trzeba by pewnie wyrzucić. Jednak takie poślizgnięcia językowe zdarzają się nam przecież właśnie w rozmowie; w piśmie bardzo się kontrolujemy, ale w rozmowie przechodzimy nad nimi do porządku dziennego. Mam głęboką nieufność do miodopłynnych kaznodziejów, którzy nie próbują mocować się z językiem: mówią szybko, gładko, sprawnie – ale nie w cenie jest u nich namysł. Tak jakby bali się tego ważnego momentu, w którym coś staje nam w gardle i pozostajemy bez słów. „Ujmować” jest książką napisaną przeciw złotoustym, książką jąkającą się.

P.B.: W sytuacji, w której brakuje nam słowa, możemy również zdać się na czyjeś dopowiedzenie; zdarza się przecież, że rozmówca wchodzi nam w słowo, by dokończyć rozpoczętą przez nas myśl. Szczególnie uważnie nasłuchuje Profesor słów myślicieli wpisujących się w pewną wyraźną tradycję: Sokrates – Rousseau – Blake – Nietzsche – Heidegger – Derrida. Myślę, że – prócz nacisku na styl filozofowania jako na znaczący element myśli – można dostrzec u nich wspólny impuls: przekonanie, że trzeba opuścić wspólnotę, jeśli chce się jej coś dać. Według Profesor łączy to wyjścia Sokratesa poza polis, jak choćby to w „Fajdrosie”, przechadzki Rousseau i Nietzschego, die Hütte Heideggera i the cabin Thoreau.

T.S.: To prawda i łączy się to z szeroko pojmowaną ideą oporu, rozumianego z należytą pokorą, a więc bez przesadnej spektakularności, ale takiego, który pozwala nieco inaczej spojrzeć na rzeczywistość. Ta zaś jest dzisiaj opływowa, niezależnie od tego, czy mówimy o dominującym designie (na przykład produkowanych dziś samochodów), czy o zachowaniu się ludzi. Społeczeństwo dąży do tego, by jednostki były „opływowe”, a więc by jak najlepiej, gładko wpisywały się w tkankę społeczną. Już szkoła żąda, by uczeń był opływowy, a więc by stawiał jej minimalny opór – i odwrotnie. Skoro więc cywilizacja rozwinęła się pod kątem redukcji oporu, chodziłoby dziś o namysł nad jego pozytywną rolą, o odejście od kultu opływowości. Ludzie opływowi są zwykle nieznośni – to oni robią często łatwą karierę w polityce. Tymczasem trzeba nabrać trochę „kanciastości”. Taki „kanciasty” jest właśnie Thoreau (nawet z wyglądu taki był, duży i przysadzisty, przez co nie podobał się kobietom), podobnie „kanciasta” jest też jego idea życia „pod włos”.

P.B.: Skoro jesteśmy przy oporze, cytuje Profesor opinię Egberta Oliviera, według którego słynne I would prefer not to Bartleby’ego jest echem postulatu „nieposłuszeństwa obywatelskiego”, a nieco dalej powtarza Pan za Danem McCallem pytanie: „Czy Bartleby to Thoreau?”. Przykład Bartleby’ego pokazuje, że opór może być niebezpieczny, że w pewien sposób rozsadza instytucję.

T.S.: Nie powiedziałbym, że aż rozsadza, ale raczej, że zmienia. Wielki tekst Melville’a pokazuje, że prawnik – upostaciowienie kapitalizmu – zaczyna powoli zmieniać się pod wpływem skryby, który jest przecież pozornie zupełnie nieużyteczny i kłopotliwy. Zwróćmy zresztą uwagę, że Melville bardzo starannie podkreśla w topografii biura, że jest ono przestrzenią zamkniętą, szczelnie otoczoną murami; nieprzypadkowo akcja dzieje się na Wall Street. „Wal-den” jest bliżej niż mogłoby się wydawać – jest to wszak książka o tym, jak bardzo jesteśmy zamknięci i jak trudno zburzyć oddzielające nas od świata mury, trochę tak, jak znacznie później u Pink Floydów. Tak więc, choć nie powiedziałbym, że Bartleby to Thoreau, jest on z pewnością ważną figurą człowieka „nieopływowego” – i słusznie, że się dziś wpatrujemy. Mamy nowe tłumaczenie z esejami Deleuze’a i Agambena…

P.B.: Oraz antologię młodej polskiej prozy pod redakcją Grzegorza Jankowicza zatytułowaną właśnie „Wolałbym nie”, w której pisarze wezwani zostali do swego rodzaju podjęcia gestu Bartleby’ego. Przemysław Czapliński pisze jednak (w omówieniu antologii z „Tygodnika Powszechnego”): „większość pisarzy potraktowała formułę Wolałbym nie jako odzywkę oznaczającą po prostu Nie”. Czym różni się postawa Bartleby’ego od zwykłej odmowy?

T.S.: Przede wszystkim „wolałbym” jest wyrażeniem własnej decyzji i podkreśla element wyboru. Po drugie, Bartleby niczego nie neguje, nie prowadzi do całkowitego unieważnienia, dopuszcza, że wszystko toczy się dalej, ale opatrzone już pewnym jego namysłem. Jeśli „nie” zamyka sprawę, „wolałbym nie” w istocie ją otwiera, otwiera przestrzeń, której nie potrafię nazwać inaczej, jak przestrzenią namysłu. Gdyby Bartleby powiedział prawnikowi „nie”, przypuszczalnie nie wywołałby w nim żadnej zmiany. Jest też oczywiście jeszcze interesujący, dobrze opracowany wątek „martwych listów”, zmuszający nas do refleksji nas komunikacją, która opatrzona jest dramatycznym podejrzeniem, że oto list, komunikat nie trafia do adresata. Jest to o tyle ważne, że „Wolałbym nie” przecież również nie trafia. Nie wiemy, jaka jest, pozytywnie rzecz biorąc, wykładnia formuły i postawy Bartleby’ego. My nie wiemy, czego on chce, nie znamy jego programu, nie ma biografii, nie należy do nikogo, ani niczego.

Mędrzec-idiota?

P.B.: Czy jednak do pewnego stopnia nie jest to również – manifestująca się również na poziomie stylu – strategia Thoreau, który sytuując się na pograniczu społeczeństwa, ale nie porzucając go przecież, wybiera pewną trzecią drogę: poza opozycjami, pomiędzy afirmacją a negacją, „tak” a „nie”. To ważna myśl „Ujmować”: „Nie-ludzkie musi przemówić językiem ludzkiej kultury”, ale może to zrobić tylko w sposób „niezrozumiały”, który ociera się o „nieartykułowane” i którego nie sposób ująć (jakby mógł powiedzieć to Joseph Mitterer) w dualizującym systemie myślenia.

T.S.: To prawda. Wyprowadzić człowieka poza człowieka to zadanie nie do zrealizowania, jeśli próbujemy to uczynić przez to, co „ludzkie”. Człowieka można już prędzej uratować przez to, co zwierzęce, przez psa. Dlaczego tak wzrusza nas, że ratowano psa na krze? Wyjść poza człowieka – oto zadanie Thoreau, który poświęca mnóstwo czasu na wsłuchiwanie się w naturę, zwierzęta, ptaki. „Dziennik” zawiera mnóstwo ustępów temu poświęconych, przy czym Thoreau podkreśla, że nie mówią one naszym językiem, ale przemawiają w sposób „idiotyczny i maniacki”. To dopiero my narzucamy „naturze” swój porządek – i dobrze, pod warunkiem jednak, że pamiętamy, że nie wyczerpuje to świata. Jeśli więc Thoreau powiada, że świat mówi „w idiotyczny sposób”, to pamięta, że „idiota” to według greckiego etymologii byt osobny, ktoś, kto jest odrębny, inny niż wszyscy. Przymiotnik „idiotyczny” jest tu zatem w największym stopniu komplementem.

Głos z sali [Lucjan Olszówska]: Czy Thoreau nie jest jednak w pewien sposób perwersyjny, a jego projekt odzyskania wspólnoty przez – jakby nie było – osamotnienie nie jest utopijny i skazany na niepowodzenie?

T.S.: Owszem, Thoreau ma wielu nieżyczliwych czytelników, akcentujących paradoks, o którym Pan mówi, którego zresztą on sam był zresztą bardzo świadomy. Jak pamiętamy, wielokrotnie podkreśla on, że nie chce być pustelnikiem, nigdy też nie zaprzecza tezie, że człowiek jest zwierzęciem politycznym. Interesuje go stopień wolności jednostki względem grupy, a „Walden” nazwać można swego rodzaju ćwiczeniem się w wolności. Trudno nawet mówić do jakiego stopnia jest to niepowodzenie czy sukces; sam Thoreau, który mówi o słowie „sukces” z dużym przekąsem, nie byłby pewnie taką klasyfikacją niezainteresowany. „Sukces” dotyczy zwykle jakiejś jednej dziedziny, którą pokrywamy i maskujemy dziesiątki klęsk w dziesiątkach innych dziedzin. Wszelkie powodzenie w tych sprawach, w przestrzeni myślenia, jest kwestią problematyczną: nie chodzi o to, czy się udało, czy nie udało, ale stawka leży w namyśle – w tym, czy udało się go w sobie i w innych wzbudzić. Thoreau wyprowadza nas z obciążonej obsesją sukcesu przestrzeni prze-mysłu do zapomnianej krainy na-mysłu.

Głos z sali [Anna Muś]: Chciałabym spytać o inny paradoks, który tworzy z kolei Pan Profesor, mówiąc o niewielkim znaczeniu słów, a jednocześnie nadając swojej książce tytuł „Ujmować” – czyli przecież wyrażać coś za pomocą słów, ubierać w słowa. Czy to zabieg celowy?

T.S.: Tak, tak, świadomy. Słowo „ujmować” jest bardzo wieloznaczne i opalizuje wieloma znaczeniami: tym, o którym mówi Pani, ‘zawężać’, ‘czynić mniejszym’, ale także „ujmować” w sensie ‘bycia życzliwym’ – człowiek bywa „ujmujący”, „ujął mnie” itd. To ostatnie znaczenie dobrze wpisuje się w stary grecki ideał prostej życzliwości względem świata i innych ludzi: podstawowy, ale jakże trudny do zrealizowania. Podobną wieloznacznością cechował się zresztą tytuł mojej książki o Blake’u: „U-bywać”. Chciałbym jeszcze napisać trzecią, o wielkich chodziarzach i „myśleniu mięśniami”. Będzie się nazywała „Uchodzić”.
Zarejestrowana w dniu 28 stycznia 2010 na Uniwersytecie Śląskim rozmowa stanowi fragment spotkania Klubu KANT działającego przy Akademickim Zespole Szkół Ogólnokształcących w Chorzowie. Zapis i redakcja: Piotr Bogalecki, zdjęcia: Martyna Krzyk.