CIEMNE CENTRUM PISANIA
A
A
A
Książkę Vila-Matasa bardzo trudno zakwalifikować i przyporządkować do konkretnego gatunku – ni to dziennik, ni pamiętnik, a jeśli już cokolwiek, to może najbardziej niekończący się esej, tudzież – jak potwierdzi później sam autor – swoisty „przypis” do niewidzialnego tekstu. Tak czy inaczej, to zachwycająca, zarówno pod względem formy, jak i treści, hybryda.
Jej autor śledzi przykłady twórców, którzy cierpią na „syndrom Bartleby’ego” – czyli tych, którzy nagle przestali pisać, hołdując słynnej zasadzie „wolałbym nie”. Definiując przypadki takich istot przepełnionych głęboką negacją świata, Vila-Matas nazywa ich „bartlebymi”, przywołując nazwisko słynnego skryby z opowiadania Hermana Melville’a: kopisty, który nigdy nic nie czyta, nawet gazety; który na długie chwile zastyga przy oknie za parawanem, spoglądając na ceglany mur Wall Street; który nigdy nie pije – piwa, herbaty, ani kawy, jak wszyscy dookoła; który nigdzie nie wychodzi, bo mieszka w biurze, spędzając tam nawet niedziele; który nigdy nie powiedział, kim jest ani skąd pochodzi, ani czy ma na tym świecie jakąś rodzinę, a który zawsze na zadane pytanie odpowiada tymi samymi słowami – „wolałbym nie”. Jak twierdzi dalej Vila-Matas, już od dłuższego czasu tropi on różnorakie objawy syndromu Bartleby’ego w literaturze, studiując „chorobę”, na którą cierpiał bohater Melville’a. Hiszpański pisarz widzi ją jako endemiczną przypadłość współczesnej literatury, a raczej negatywny popęd czy bardziej zainteresowanie nicością, które sprawia, że pewni twórcy, obdarzeni wyrafinowanym talentem literackim, świadomie nie piszą nigdy, tudzież piszą jedną do dwóch książek przez całe życie.
Spośród „pisarzy Nie” na pierwszy plan wyłania się tajemniczy Robert Walser – twórca, który wiedział, że pisanie o niemożności pisania to również pisanie. Próbując różnych zawodów między innymi jako robotnik w fabryce maszyn do szycia, zaszywał się czasem w „Pokoju do Pisania dla Bezrobotnych” w Zurychu, a kiedy już tam o zmierzchu zasiadł, kaligrafował, przepisując teksty, niczym kopista Bartleby. Obok Walsera pojawia się kolejny enigmatyczny twórca – Robert Moretti, autor powieści „Instytut Pierre’a Menarda”. Jej akcja toczy się w gimnazjum, gdzie uczy się odpowiadać „nie” na tysiące propozycji. Wśród uczniów znajduje się oczywiście skryba Bartleby. Po ukończeniu nauki, wszyscy uczniowie zostają przemienieni w zapalonych i radosnych kopistów. Jak wspomina Vila-Matas, dzieło Morettiego stanowi barwną parodię powieści Walsera – „Instytut Benjamenta”. Z kolei André Gide stworzył postać, która przemierza całą powieść w zamiarze napisania książki, jakiej w efekcie nigdy nie pisze („Paludes”; „Błota”), Robert Musil w „Człowieku bez właściwości” rozwinął i przekształcił niemal w mit ideę „autora bezproduktywnego”. Pan Teste, alter ego Valery’ego, nie tylko odmawiał pisania, ale nawet własną bibliotekę wyrzucił przez okno. O ile dla Platona życie jest zapomnieniem idei, o tyle dla Clementa Cadou całe życie było zapomnieniem i obojętnością – odkąd został pisarzem, oczywiście. W Hiszpanii zaś José Pepín Bello uchodzi za czystej krwi „pisarza Nie”, genialny archetyp twórcy bez dzieł. Bello figuruje we wszystkich słownikach poświęconych sztuce, gdzie przypisuje mu się wyjątkową aktywność twórczą, a jednak nie zostały po nim żadne dzieła. Jest jeszcze głośny Joseph Joubert, który strawił życie na poszukiwaniu książki, jakiej nigdy nie napisał – chociaż, jeśli dobrze się temu przyjrzeć, napisał ją, nie zdając sobie sprawy z samego faktu, że zamierzał ją napisać. Joubert stanowi dosyć niezwykły przypadek „bartlebych” w literaturze, choćby przez sam fakt bezustannego procesu zastanawiania się, jak szukać inspiracji do pisania, skoro nie wiadomo nawet gdzie jej szukać; w swoim dzienniku opisuje on liczne trudności, jakie miał z odnalezieniem idei. Jego dezorientację doskonale wyraża znane stwierdzenie z owego dziennika: „Moje idee! Trudno mi wznieść dom, gdzie mogłyby zamieszkać”. Stąd, jak powiada Vila-Matas, literatura jakkolwiek byśmy się pasjonowali jej negacją, pozwala ocalić od zapomnienia wszystko to, po czym nowoczesne spojrzenie – coraz częściej niemoralne – usiłuje prześliznąć się z obojętnością.
Być kopistą – skomentuje w swoich zapiskach Vila-Matas – oznacza posiadać zaszczyt przynależności do konstelacji Bartleby’ego. Przepisując cokolwiek, człowiek staje się krewniakiem Bouvarda i Pecucheta (postaci Flauberta), Simona Tannera, albo anonimowych funkcjonariuszy Kafkowskiego trybunału. Dlatego też obok opisywania ideowych „krewnych” Bartleby’ego, sam Vila-Matas bardzo świadomie się na niego kreuje. W ten zresztą sposób rozpoczyna swoje zapiski: „dwadzieścia pięć lat temu, będąc bardzo młodym, opublikowałem opowiastkę o tym, że miłość jest niemożliwa, od tamtego momentu nic więcej nie napisałem, bo bezwzględnie odmawiając pisania, stałem się Bartlebym”. Świadoma odmowa pisania Vila-Matasa precyzyjnie łączy się zatem z autokreacją na sławnego skrybę: wyznaje on, że podobnie jak Bartleby przesiaduje godziny w biurze, w związku z czym jego alienacja postępuje. Jak sam stwierdza: „to żaden dramat być tak wyalienowanym, ale od czasu do czasu odczuwam jeszcze potrzebę kontaktu z drugim człowiekiem, nie mogę się do nikogo odezwać, a zresztą nie mam na to ochoty”. Vila-Matas nie ma także przyjaciół, prócz nijakiego Juana, którego istnienie jest zresztą najprawdopodobniej imaginacją pisarza. Czytelnik szybko sporządzić może jego wyraźnie jednoznaczny portret złożony z telegraficznych wręcz informacji: jednostka wyalienowana, posiada garb, co dodatkowo ma wyolbrzymiać jego alienację, dobrze mu z ową anomalią, dewiacją, spotwornieniem, przesiaduje w biurze, albo poszukuje przypadków „bartlebych”, do których on sam się bez wątpienia zalicza. Można sądzić, że przedstawienie się w tak charakterystycznej, dobitnej autokreacji ukazać ma czytelnikowi przez moment uczucia, których być może doznawał milczący skryba Melville’a. I tak jedną z wersji introwertycznych myśli Bartleby’ego mógłby być na przykład dręczący go dylemat samotności, o której nie potrafi mówić: „może przesadziłem z tym odosobnieniem i powinienem porozmawiać choćby z Juanem, zadzwonić do niego i poprosić, żeby powtórzył, że po Musilu nie ma już nic, mam same wątpliwości, oglądam się i nikogo nie widzę, więc mówię zjawie, że jestem na niej rozkazy, po czym wybucham śmiechem, dobrze się bawię w samotności, jak prawdziwy bohater”.
Co więcej obok tych dwóch płaszczyzn – szukania syndromów Bartleby’ego w literaturze i kreowania samego siebie na słynnego skrybę – czytelnik odkryje jeszcze jedną. Otóż Vila-Matas dołącza do zapisków opowiadanie „Wakefield” Nathaniela Hawthorne’a oraz tytułowe opowiadanie Melville’a. To bardzo inspirujący fragment, w którym dość niespodziewanie te dwie fundamentalne pozycje stają się pomostem łączącym i uzupełniającym rozważania Vila-Matasa. Dzięki temu powraca też w retrospekcji epizod przyjaźni Melville’a z Hawthornem. Obie postaci z ich opowiadań, Wakefield i Bartleby to dwaj samotnicy, w których kryje się głęboka negacja świata. Na ciekawy trop kieruje nas stwierdzenie o Melville’u syna Hawthorne’a – Juliana. Według niego Melville był bezdyskusyjnym geniuszem, ale też najdziwniejszym z ludzi, który pomimo wielu dzikich przygód, nie był w stanie uwolnić się od purytańskiego sumienia, zawsze wydawał się dziwny, często przechodził czarne godziny i istnieją powody by przypuszczać, że nosił w sobie zalążki szaleństwa. Można zatem przypuszczać, że sam Melville, fundator czarnych godzin literatury, sam cierpiał na „syndrom Bartleby’ego” i to jeszcze zanim powstał jego bohater. Co jak uważa autor „Bartleby i spółka” skłaniałoby do przypuszczenia, że stworzył Bartleby’ego, by opisać swoją własną postawę. Świadczy o tym, dosyć znamienny fragment z życiorysu Melville’a – kiedy przestał szukać szczęśliwych rozwiązań i myśleć o publikacjach, postanowił, jak pisze Vila-Matas, działać w duchu „wolałbym nie” przez lata. Żeby utrzymywać rodzinę, szukał pracy i kiedy w końcu ją znalazł, jego los zbiegł się z losem Bartleby’ego. Pod koniec życia Melville, tak samo jak Bartleby, był pracownikiem byle jakiego biura w Nowym Jorku.
W ostatecznej konkluzji, Vita-Matas wydobywa znakomity list, a raczej zapis filozoficznej rozmowy Melville’a do Hawthorne’a, w którym rozprawiają oni na temat negacji: „Nie jest wspaniałe, ponieważ to centrum puste, choć zawsze płodne, ducha, który wśród grzmotów i błyskawic mówi Nie, sam diabeł nie zmusi, żeby powiedział Tak”. Ten krótki fragment można by uznać zarówno za ukoronowanie poszukiwań tych, którzy mówią „Nie”, jak i tych, którzy zaliczają się do historii „o ludziach Nie”, owych tropicieli Bartleby’ego. A jednak pozostawia on swego rodzaju niedosyt, bo o ile słynny skryba posługiwał się stwierdzeniem utożsamionym z apogeum negacji, o tyle również milczał, a – jak powiada Marguerite Duras – pisać, replikować, to także znaczy nie mówić. Milczeć.
Jej autor śledzi przykłady twórców, którzy cierpią na „syndrom Bartleby’ego” – czyli tych, którzy nagle przestali pisać, hołdując słynnej zasadzie „wolałbym nie”. Definiując przypadki takich istot przepełnionych głęboką negacją świata, Vila-Matas nazywa ich „bartlebymi”, przywołując nazwisko słynnego skryby z opowiadania Hermana Melville’a: kopisty, który nigdy nic nie czyta, nawet gazety; który na długie chwile zastyga przy oknie za parawanem, spoglądając na ceglany mur Wall Street; który nigdy nie pije – piwa, herbaty, ani kawy, jak wszyscy dookoła; który nigdzie nie wychodzi, bo mieszka w biurze, spędzając tam nawet niedziele; który nigdy nie powiedział, kim jest ani skąd pochodzi, ani czy ma na tym świecie jakąś rodzinę, a który zawsze na zadane pytanie odpowiada tymi samymi słowami – „wolałbym nie”. Jak twierdzi dalej Vila-Matas, już od dłuższego czasu tropi on różnorakie objawy syndromu Bartleby’ego w literaturze, studiując „chorobę”, na którą cierpiał bohater Melville’a. Hiszpański pisarz widzi ją jako endemiczną przypadłość współczesnej literatury, a raczej negatywny popęd czy bardziej zainteresowanie nicością, które sprawia, że pewni twórcy, obdarzeni wyrafinowanym talentem literackim, świadomie nie piszą nigdy, tudzież piszą jedną do dwóch książek przez całe życie.
Spośród „pisarzy Nie” na pierwszy plan wyłania się tajemniczy Robert Walser – twórca, który wiedział, że pisanie o niemożności pisania to również pisanie. Próbując różnych zawodów między innymi jako robotnik w fabryce maszyn do szycia, zaszywał się czasem w „Pokoju do Pisania dla Bezrobotnych” w Zurychu, a kiedy już tam o zmierzchu zasiadł, kaligrafował, przepisując teksty, niczym kopista Bartleby. Obok Walsera pojawia się kolejny enigmatyczny twórca – Robert Moretti, autor powieści „Instytut Pierre’a Menarda”. Jej akcja toczy się w gimnazjum, gdzie uczy się odpowiadać „nie” na tysiące propozycji. Wśród uczniów znajduje się oczywiście skryba Bartleby. Po ukończeniu nauki, wszyscy uczniowie zostają przemienieni w zapalonych i radosnych kopistów. Jak wspomina Vila-Matas, dzieło Morettiego stanowi barwną parodię powieści Walsera – „Instytut Benjamenta”. Z kolei André Gide stworzył postać, która przemierza całą powieść w zamiarze napisania książki, jakiej w efekcie nigdy nie pisze („Paludes”; „Błota”), Robert Musil w „Człowieku bez właściwości” rozwinął i przekształcił niemal w mit ideę „autora bezproduktywnego”. Pan Teste, alter ego Valery’ego, nie tylko odmawiał pisania, ale nawet własną bibliotekę wyrzucił przez okno. O ile dla Platona życie jest zapomnieniem idei, o tyle dla Clementa Cadou całe życie było zapomnieniem i obojętnością – odkąd został pisarzem, oczywiście. W Hiszpanii zaś José Pepín Bello uchodzi za czystej krwi „pisarza Nie”, genialny archetyp twórcy bez dzieł. Bello figuruje we wszystkich słownikach poświęconych sztuce, gdzie przypisuje mu się wyjątkową aktywność twórczą, a jednak nie zostały po nim żadne dzieła. Jest jeszcze głośny Joseph Joubert, który strawił życie na poszukiwaniu książki, jakiej nigdy nie napisał – chociaż, jeśli dobrze się temu przyjrzeć, napisał ją, nie zdając sobie sprawy z samego faktu, że zamierzał ją napisać. Joubert stanowi dosyć niezwykły przypadek „bartlebych” w literaturze, choćby przez sam fakt bezustannego procesu zastanawiania się, jak szukać inspiracji do pisania, skoro nie wiadomo nawet gdzie jej szukać; w swoim dzienniku opisuje on liczne trudności, jakie miał z odnalezieniem idei. Jego dezorientację doskonale wyraża znane stwierdzenie z owego dziennika: „Moje idee! Trudno mi wznieść dom, gdzie mogłyby zamieszkać”. Stąd, jak powiada Vila-Matas, literatura jakkolwiek byśmy się pasjonowali jej negacją, pozwala ocalić od zapomnienia wszystko to, po czym nowoczesne spojrzenie – coraz częściej niemoralne – usiłuje prześliznąć się z obojętnością.
Być kopistą – skomentuje w swoich zapiskach Vila-Matas – oznacza posiadać zaszczyt przynależności do konstelacji Bartleby’ego. Przepisując cokolwiek, człowiek staje się krewniakiem Bouvarda i Pecucheta (postaci Flauberta), Simona Tannera, albo anonimowych funkcjonariuszy Kafkowskiego trybunału. Dlatego też obok opisywania ideowych „krewnych” Bartleby’ego, sam Vila-Matas bardzo świadomie się na niego kreuje. W ten zresztą sposób rozpoczyna swoje zapiski: „dwadzieścia pięć lat temu, będąc bardzo młodym, opublikowałem opowiastkę o tym, że miłość jest niemożliwa, od tamtego momentu nic więcej nie napisałem, bo bezwzględnie odmawiając pisania, stałem się Bartlebym”. Świadoma odmowa pisania Vila-Matasa precyzyjnie łączy się zatem z autokreacją na sławnego skrybę: wyznaje on, że podobnie jak Bartleby przesiaduje godziny w biurze, w związku z czym jego alienacja postępuje. Jak sam stwierdza: „to żaden dramat być tak wyalienowanym, ale od czasu do czasu odczuwam jeszcze potrzebę kontaktu z drugim człowiekiem, nie mogę się do nikogo odezwać, a zresztą nie mam na to ochoty”. Vila-Matas nie ma także przyjaciół, prócz nijakiego Juana, którego istnienie jest zresztą najprawdopodobniej imaginacją pisarza. Czytelnik szybko sporządzić może jego wyraźnie jednoznaczny portret złożony z telegraficznych wręcz informacji: jednostka wyalienowana, posiada garb, co dodatkowo ma wyolbrzymiać jego alienację, dobrze mu z ową anomalią, dewiacją, spotwornieniem, przesiaduje w biurze, albo poszukuje przypadków „bartlebych”, do których on sam się bez wątpienia zalicza. Można sądzić, że przedstawienie się w tak charakterystycznej, dobitnej autokreacji ukazać ma czytelnikowi przez moment uczucia, których być może doznawał milczący skryba Melville’a. I tak jedną z wersji introwertycznych myśli Bartleby’ego mógłby być na przykład dręczący go dylemat samotności, o której nie potrafi mówić: „może przesadziłem z tym odosobnieniem i powinienem porozmawiać choćby z Juanem, zadzwonić do niego i poprosić, żeby powtórzył, że po Musilu nie ma już nic, mam same wątpliwości, oglądam się i nikogo nie widzę, więc mówię zjawie, że jestem na niej rozkazy, po czym wybucham śmiechem, dobrze się bawię w samotności, jak prawdziwy bohater”.
Co więcej obok tych dwóch płaszczyzn – szukania syndromów Bartleby’ego w literaturze i kreowania samego siebie na słynnego skrybę – czytelnik odkryje jeszcze jedną. Otóż Vila-Matas dołącza do zapisków opowiadanie „Wakefield” Nathaniela Hawthorne’a oraz tytułowe opowiadanie Melville’a. To bardzo inspirujący fragment, w którym dość niespodziewanie te dwie fundamentalne pozycje stają się pomostem łączącym i uzupełniającym rozważania Vila-Matasa. Dzięki temu powraca też w retrospekcji epizod przyjaźni Melville’a z Hawthornem. Obie postaci z ich opowiadań, Wakefield i Bartleby to dwaj samotnicy, w których kryje się głęboka negacja świata. Na ciekawy trop kieruje nas stwierdzenie o Melville’u syna Hawthorne’a – Juliana. Według niego Melville był bezdyskusyjnym geniuszem, ale też najdziwniejszym z ludzi, który pomimo wielu dzikich przygód, nie był w stanie uwolnić się od purytańskiego sumienia, zawsze wydawał się dziwny, często przechodził czarne godziny i istnieją powody by przypuszczać, że nosił w sobie zalążki szaleństwa. Można zatem przypuszczać, że sam Melville, fundator czarnych godzin literatury, sam cierpiał na „syndrom Bartleby’ego” i to jeszcze zanim powstał jego bohater. Co jak uważa autor „Bartleby i spółka” skłaniałoby do przypuszczenia, że stworzył Bartleby’ego, by opisać swoją własną postawę. Świadczy o tym, dosyć znamienny fragment z życiorysu Melville’a – kiedy przestał szukać szczęśliwych rozwiązań i myśleć o publikacjach, postanowił, jak pisze Vila-Matas, działać w duchu „wolałbym nie” przez lata. Żeby utrzymywać rodzinę, szukał pracy i kiedy w końcu ją znalazł, jego los zbiegł się z losem Bartleby’ego. Pod koniec życia Melville, tak samo jak Bartleby, był pracownikiem byle jakiego biura w Nowym Jorku.
W ostatecznej konkluzji, Vita-Matas wydobywa znakomity list, a raczej zapis filozoficznej rozmowy Melville’a do Hawthorne’a, w którym rozprawiają oni na temat negacji: „Nie jest wspaniałe, ponieważ to centrum puste, choć zawsze płodne, ducha, który wśród grzmotów i błyskawic mówi Nie, sam diabeł nie zmusi, żeby powiedział Tak”. Ten krótki fragment można by uznać zarówno za ukoronowanie poszukiwań tych, którzy mówią „Nie”, jak i tych, którzy zaliczają się do historii „o ludziach Nie”, owych tropicieli Bartleby’ego. A jednak pozostawia on swego rodzaju niedosyt, bo o ile słynny skryba posługiwał się stwierdzeniem utożsamionym z apogeum negacji, o tyle również milczał, a – jak powiada Marguerite Duras – pisać, replikować, to także znaczy nie mówić. Milczeć.
Enrique Vila-Matas: „Bartleby i spółka”. Przełożyła Anna Topczewska. Wydawnictwo MUZA, Warszawa 2007.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |