ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 maja 10 (154) / 2010

Marcin Wilk,

„A TO ŚWIETNIE!”

A A A
Szanowny Panie!

Odebrałem, przeczytałem, i to kilkakrotnie, robiąc pętle tu i tam. Cóż napisać i cóż powiedzieć? Może to: nie wierzę w ani jedno słowo! Bo za szybko one spływają do mojej głowy. I budzą za dużo emocji. W ten sposób, że Pana chciałoby się a to w jednym momencie przytulić, a to w innym strzelić w pysk. Spoufalam się, wiem. Ale cóż zrobić, cóż zrobić. Przykro mi, Panie Jarosławie, ale tak właśnie to widzę, czuję i opisuję. W skrócie. Jak następuje:

Pierwsze me podejrzenie budzą przypisy i redakcja. Nazbyt dokładne jak na dzieło osobiste. Niby chodzi o wyjaśnienia, dokładne lokalizacje miejsc, osób, zdarzeń? Wolne żarty! Te przypisy są jak dolny pasek w telewizji informacyjnej. Podprogowo przesuwają akcenty i ściągają uwagę. Są poza tym za skrupulatne. Za dokładne. Za zbyt szczegółowe. „2 kwietnia 1962 Jarosław Iwaszkiewicz przeszedł operację usunięcia nerki”. A po cóż to takie dokładne dane mi? W dziennikach? Co to i kto to ja jestem? Pan sam prowokowałeś do ich ujawnienia, czy jak? Czy ja nie wiem, co czuć, gdy czytam, i co czytać, gdy czuję? Jak Pan sobie to wyobraziłeś? I w ogóle: skąd oni to wszystko wiedzą? Oburzające!

Druga ma uwaga tyczy się formy. Pan zapisywałeś niezdarnie, niezgrabnie, niedokładnie. Przeskakujesz Pan po datach, a jednocześnie piszesz jakby spójnie. Jak mam to rozumieć? Kolejne podpuszczanie, które ma na celu uwiarygodnić spontaniczność tychże zapisków? Że niby Pan nie myślisz o czytelniku?

Boże, co za bzdury, Panie Jarosławie. Co za fatalne i bezmyślne bzdury!

Zresztą to nieważne w sumie. Im dalej w las, Panie Jarosławie, tym...

Weźmy Pana samotność. Tę artystyczną. Dwuznacznyś Pan jest w tejże kwestii, przyznasz. Z jednej strony lekkie poczucie wyższości, jakiejś wyjątkowości, ekskluzywności. A z drugiej łaknienie zrozumienia, poczytności, chwały i sławy. No a z trzeciej strony Pana wnioski: „Uczucie, że nie mam pychy, że nie grzeszę wywyższaniem się, że nie jestem zbyt pysznym haftem na zgrzebnym płótnie mojej ojczyzny wyszytym. Że świadomie czy nieświadomie przystosowałem się, że jestem według stawu grobla”. Jakże to? Pan czytasz samego siebie? Pan poddajesz się autorefleksji?!

A ten Pana stosunek do Dąbrowskiej? Niby Pan się zestawiasz z nią, ale nie wiadomo do końca, na jakiej zasadzie. Przez szacunek czy zazdrość? Wybacz Pan, ale nie rozumiem. I myślę, że Pan też z tego mało rozumiesz.

A w ogóle te nazwiska i te podróże. Imponujący katalog, doprawdy. Pan wiesz, jak wtedy żyli inni w Polsce, co? Ustawiłeś się zatem Pan całkiem nieźle. Niby niedoceniony, niepasujący, na margines światowy zepchnięty, ale w prywatnym i zawodowym życiu udało się Panu, nie ma co. Kawał... z Pana! Gorzej, że opisy miejsc, utworów (tak, tak, ta muzyka...), okoliczności – trochę nużące. Czasem miałem wrażenie, że czytam rachunki z listą zakupów. Co, ile, za ile. Nie obraź się, Pan, ale naprawdę to były nudy.

Idźmy dalej.

Andrzej Gronczewski we „Wstępie” (podoba się on Panu? Bo, jak dla mnie, czasem przekombinowany względem nawet Pana modernistycznego nastrojenia w tonie) pisze, że Pan kryjesz „materiały, prolegomena, szkice do erotycznej i seksualnej autobiografii diarysty”. Sam nie wiem. Niektóre Pańskie zachowania mnie może zbyt mało dziwią, żebym mógł zgodzić się na to stwierdzenie. Owszem, byłem nieco wstrząśnięty i może nawet się wzdrygałem, gdy czytałem ten fragment z Krzeczkowskim. Pamiętasz Pan, co zapisałeś pod datą 30 marca 1960 roku? Jak Pan jechałeś do Sobieszowa na czwartą po południu? Że tam jacyś chłopcy, że dwie butelki wina? Że chłopcy do „konsumpcji na miejscu” (tak, żeś Pan napisał, nie inaczej!)? Że trzy chłopaczyska, „w miarę ordynarni i głupi”? A potem: „Publicznie chędożyć nieznajomych chłopaków? Coś nieprawdopodobnego. Dlatego że mam pociąg do mężczyzn, to od razu już tak? Uczułem się do głębi, do żywca, obrażony. Wróciłem do domu, położyłem się do łóżka i rozpłakałem się. Byłem upokorzony i przerażony. Ale świat jest taki”. I to mają być niby te „materiały”. Równocześnie, pod datą 19 czerwca 1961 roku, czytam u Pana „Mam przed sobą fotografię Jurka. Patrzy na mnie wyraźnie. Oczy błyszczą wśród przepięknie wykrojonych powiek. Raz tylko powiedział: »Lubię, kiedy mnie całujesz w powieki«”. To dopiero jest materiał! Na „autobiografię diarysty”, Panie Jarosławie, który w chmurach szybujesz i świat widzisz przez szkiełko marzeń. Bidnyś jest Pan. Wybacz, że to piszę, ale nic Panu nie poradzę. Sam Pan się podkładasz.

Swoją drogą, z tym Jurkiem, Jerzym Błeszyńskim. Tu Pan piszesz, że publicznie, że chędożenie, że upokorzony, że przerażony. A sam ten Jurek? No na litość boską! Jakieś takie to chłopaczysko. Młode, ordynarne, schorowane. Poza tym co tam między Wami było? Z całym szacunkiem... Kilka wspomnień, kilka muśnięć.

O! „Czesio”! To by było. O Miłoszu myślę. Pamiętasz, co Pan pisałeś przy okazji lektury „Rodzinnej Europy”, 21 października 1960 roku? Że „pomija on zupełnie moją osobę, która odgrywała w wielu omawianych przez niego momentach życia przecież ważną rolę”? A równocześnie – brzmiało to dość groźnie – że „na szczęście zachowały się jego listy – z nich wiadomo będzie, co znaczy jego pierwszy przyjazd na Stawisko w jesieni 1930 roku (»Uwielbiam pana!«), czyje pieniądze utonęły w Renie na wycieczce, kto pomagał Jędrychowskiemu, dlaczego konsul w Strasburgu był taki uprzejmy (po mojej depeszy z Ministerstwa Spraw Zagranicznych) – pod czyim czuwającym okiem odbyła się ta cała wyprawa, co znaczyły dwa tygodnie spędzone przez Czesia w Brukseli u mnie, z weekendem w Zout, mój przyjazd do Wilna w maju 1936 itd., itd.”. O Panu i o „Czesiu”. To by było. To będzie!

Nie wiem, co z tym wszystkim zrobić. Starałem się jakoś Pana czule czytać, ze zrozumieniem i wyrozumiałością. Dla człowieka i dla życia. Ale Pan żeś za mocno w literaturze zanurzony. Mam wrażenie, że to wszystko jakieś takie obudowane. Że gdzieś ten Iwaszkiewicz wciąż za mgłą. Dlatego czytam także listy Pańskie i czekam na następne. Także na następne opowieści Pani córki. Bo czasem bardziej jej wierzę. Bo wie Pan co? Pan w tych tomach jakiś taki ponury, płaczliwy momentami, ku przepaści zmierzający. Ale przecież, przyznaj Pan, inaczej to wyglądało. Uśmiechniętyś Pan na zdjęciach. A, co więcej, ponoć krzyczałeś Pan: „A to świetnie!”. Podoba mi się to i dlatego, Pan wybaczysz, zmęczony tym tomem, odkładam Pana zapiski na półkę. Sił nie mam.

A zresztą.

Wolałbym z Panem porozmawiać na osobności. Czy jest to możliwe? I kiedy?

Czekam na odpowiedź.

Z poważaniem.
Jarosław Iwaszkiewicz: „Dzienniki. Tom 2, 1956-1963”. Redakcja, opracowanie, przypisy: Andrzej Gronczewski, Agnieszka Papieska, Robert Papieski, Radosław Romaniuk. Czytelnik. Warszawa 2010.