ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 czerwca 11 (155) / 2010

Martyna Markowska,

SONATA KSIĘŻYCOWA

A A A
Nie spodziewałam się tego. Miało być zabawnie, a wyszło jeszcze lepiej. Zabawnie też, między innymi. Elegancko, ale szczerze. Z humorem, ale refleksyjnie. Obszernie. Dogłębnie. Historycznie, ale z uniwersalnym polotem. Krytycznie. Jeśli traktować „Kraj z Księżyca” jako przewodnik po Polsce, to z pewnością byłaby to prawdziwa sonata wśród popowych i komercyjnych przyśpiewek. Michael Moran przepływa bowiem przez Polskę wzdłuż i wszerz na kilka sposobów: geograficznie, jak Wisła długa i szeroka (a nawet nie sama Wisła, ale Odra i Bug również), historycznie przez Wartę, mitycznie przez Gopło. Wpław przez Ocean Sarmacki. Płynie wśród dźwięków muzyki klasycznej, trochę jak Klaus Kinski w „Fitzcarraldo”. Co jednak ważne, towarzyszące mu dźwięki to nie tylko te tak silnie utożsamiane z Polską – jak szopenowskie mazurki czy polonezy. Chopin ostatecznie był jedną z przyczyn przyjazdu Morana do grodu Piastów. Pojawia się jednak i Mozart, a dokładniej – obecność muzyki Mozarta w naszym kraju. „Mozart a sprawa polska”, chciałoby się rzec. Moran zatem z wyróżnieniem zdał egzamin tożsamościowy (tym razem nasuwa mi się na myśl scena z innego filmu – polskiej komedii, nawiasem mówiąc – kiedy to pewien obywatel odbiera paszport z rąk „skacowanego dziecka”).

„Zdawanie egzaminu tożsamościowego” w formie obszernej, erdudycyjnej książki to zadanie na miarę habilitacji co najmniej, a zaczyna się dość błaho: Australijczyk przyjeżdża do Polski w czasie zmierzchu komunizmu. Brzmi to niemal jak dobry pomysł na fabułę innej polskiej komedii, z gagami, z tłumami polskiej publiczności śmiejącej się z samych siebie, z  komentarzami, że jesteśmy zakompleksieni, a drwi sobie z nas opalony mądrala. Nie, nie o to chodzi w „Kraju z Księżyca”. A właściwie o co chodzi? Wiemy oczywiście, że o tribute Morana dla kraju, w którym spędził dwadzieścia lat, że jego wujek miał bzika na punkcie Chopina, że romantycznie, że anegdotycznie i miejscami z melancholią. Siła książki Morana nie tkwi jednak w notach wydawniczych i sentymentalnych sloganach reklamowych. Siła tkwi w klasie. Tkwi także w sposobie opisu mentalności. Moran rysuje zjawiska kulturowe i ich funkcjonowanie w języku, jak mógłby brzmieć tytuł niejednej pracy magisterskiej. Sprawdźcie jednak sami. Moje ulubione fragmenty na dowód tego to między innymi te o „syndromie niedokończenia” (s. 156) oraz o tym, że najważniejsza fraza w języku polskim, klucz do każdej bramy, to „nie ma“ (s.129).

Pamiętam, kiedy w 2005 roku Roman Schatz, niemiecki pisarz, tytułowany dumnie Pierwszym Obcokrajowcem w Helsinkach, opublikował swój specyficzny przewodnik po fińskiej kulturze o wdzięcznej nazwie „From Finland with love”. Publika piała z zachwytu. Schatz, ulubieniec lokalnych mediów, co to i zaśpiewa, i zadeklamuje i zatańczy w fińskiej edycji „Tańca z gwiazdami”, napisał książkę o kulturze swojego nowego Heimat. W przedmowie do książki uprzedził: nie będzie ucinał ręki, która go karmi, nie będzie marudził i kalał dobrego imienia ojczyzny Sibeliusa. Gemütlich. Powstała zatem zabawna do rozpuku książeczka z ilustracjami, o Nokii, saunie i o fińskim bimbrze. Trochę się droczy niby Schatz, że ci Finowie to tacy zabawni, takie mają ładne i szerokie drogi, a takie radykalne ograniczenia prędkości.

Moran poszedł o kilka łanów dalej. Australijczyk nie tylko z uwagą „wsłuchuje się” w polską kulturę, ale i czyta ją: o nas, dla nas, czyta Polaków i innych, którzy o Polakach pisali (Edmund Burke i Herta Müller to tylko dwa przykłady spośród całej bogatej bibliografii). Polska dla Morana to nie tylko emblematy na stylu Schatza w rodzaju „Finlandia to sisu i sauna”. Nawet jeśli autor „Kraju z Księżyca” humorystycznie rozprawia się z ikonami polskiej, a raczej prl-owskiej popkultury, to jest to rozprawianie się subtelne i przy okazji. Mamy więc do czynienia zarówno z anegdotami o barach mlecznych, jak i o maluchu, itp.

Książkę Morana można czytać kilkakrotnie, na każdym etapie życia i na różnym poziomie świadomości. Można „Kraj z Księżyca” traktować mniej lub bardziej osobiście, a jednocześnie – jako swoisty podręcznik historii polskiej kultury. A propos osobistej lektury i podręczników – Moran przypomniał mi pewne dzieło, dzięki któremu dostałam na lekcji polskiego dwie kapy z rzędu. Pamiętacie niejakiego Wacława Potockiego i „Transakcję wojny chocimskiej”? Nie? Ja też nie pamiętałam, podświadomie wymazując porażkę z pamięci na czternaście lat. Ostrzegam zatem, że i Wy możecie natrafić podczas lektury „Kraju” na różne kwiatki spd znaku licealnych wpadek, pierwszych miłości i matury.

Co do kompleksów natomiast naszych narodowych... Cóż, były i będą zapewne. Wszystko zależy bowiem od snajpera: z którego dachu mierzy, z jakiej odległości, czy mu mocno drży ręka, ile do tej pory złapał srok za ogon. Moran mierzy z Antypodów. Ilość srok – ponad normę. Mierzy z wysoka, to bez wątpienia. O drżeniu ręki nic mi nie wiadomo, więc się nie wypowiadam. Mimo wszystko jednak, gdy czytałam jego esej nasunęła mi się pewna myśl na skalę globalną. Ja też czasami mam wątpliwości, dokąd nam tak właściwie bliżej i czy Warszawa przypomina bardziej Taszkent czy Brukselę? Zacznijmy analizę od architektury, a skończmy na stanie ducha. Chyba jednak Taszkent.
Michael Moran: „Kraj z księżyca“. Przeł. Janusz Ochab. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2010.