ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 czerwca 12 (156) / 2010

Paweł Kozioł,

WIERSZE

A A A
(4)

tak oto dochodzimy do metafor matczynych.

do mamrotania, że jest ta ziemia i nas
rodzi podczas gdy będzie odwrotnie, choć rośnie
coś pod podjazdem, pod żebrami skrzyżowania.

pierwszy rzut kostką oka i niby tylko trawa
między trylinką, rdzawym żwirem. pozornie
nastrojowy element kolejowej makiety:

zamknięte torowisko, zgasłe trakcje. taka
sobie opowieść o ruchu po zardzewiałych orbitach
prowincji. lecz tym razem mowa nie zgadza się, grozi

jakby ta ziemia była w gatunku, do którego
istnieją zapalniki. plus potrzeba, wyższa
od nas wszystkich, ażeby to w pył, w dym, w elektryczne skwierczenie.

drugie spojrzenie razi nazwanym napięciem:
tor tonie, asfalt wrze w zwolnionym tempie filmu
przyrodniczego.

jakby w podziemnych kolumnach
ukrytych kombinatów ulegał rafinacji
Obcy. poznać to w ruchu, w zmianie rytmu kół

na cierpliwych jak dotąd wypustkach gadziej skóry
ziemi, tej ziemi (pauza). w odruchowej,
jeśli tylko paliwo i pretekst, ucieczce.




(6)

co to za wycofanie? mowa trawa, bylina,
umowa aspołeczna, że znowu pisarskie
rekwizyty, gdzie miało zimne mięso. w chłodni,

na pace, w metalowym pudle, w kostce bieli
mętnej, więc jednoznacznie wskazującej na
pomniejszą firmę transportową. w kolorze
niezbyt ekologicznym, niezbyt trendy, bo tłuszczu.

niebyt, słowem, eklogi. poska be, ce jak cały
alfabet szarych krajobrazów. szum
pod tym telewizyjny. ubogie programy,

gdzie właśnie reporterka zaczyna krzyczeć na jeszcze
niższego od niej urzędnika. kraj
krajny na migawki, gdzie myśląc o czymkolwiek
istotnym, zaraz czujesz, że pchasz to przez szkło,

plazmę, reprezentację, ekran, pośrednictwo
gotowych, drukowanych obwodów. są bramki
i elektryczny slalom, który ogranicza

ten język bardziej, niż gdyby program: jak sprzęt.




pieśń III. jak przez trójkątny nawiew autobusu

jaka jest estetyka, gdy zacząć patrzenie
od domków jak promocja artylerii? gdy
wcześnie nawarstwia się na to nieplanowana wiedza

- to materiałoznawstwo stosowne do słońca,
pustaków, kurzu i godzenia ich w scenie
bombardowania? twardsza niż w starym koncepcie

z lustrem, co krocząc jasnym gościńcem umowy
odbija stiuki, bladość, biały kurz rozpuszczony
i sklejony na nowo. tam wracają ślimaczym

śladem wystawne kapitele. tu
przestrzeń powstaje z kolan gruzu, i jeżeli
jest coś, co spina oba obrazy, to pylica.

gdyby ją rzeźbić w surowych regułach, w surowym mięsie
wody (bo obraz, tańcząc, gna w pobojowisko
akwatycznych potyczek) – słowem, gdyby pył

był wodny, świeży dla gardła? wówczas już pewność, że tylko
w rozsypce jakiś oddech, na oddech miejsce. że
powietrze iść powinno przez taki ruchomy

pryzmat, jak przez trójkątny nawiew autobusu.
bo to znowu rysunek od góry, od ekierki,
z dopasowaniem reszty (obraz wygląda jak

zabawa dziecka w projekt domu). zatem
od głowy. na którą nawiew. która mieszka w tym tylko
żywym powietrzu. bo reszta to puste trójkąty

bez oka, bez baczenia, z wrysowaną powieką
talerza satelity, z okienkami jak kreski
rzęs. i to miga za przyciemnioną szybą:

nieustanna transmisja, transfuzja pustki. skąd
idzie na to energia? i niejadalny nośnik
dla jakiej zimnej fali rozpostarł się na zewnątrz?

a powietrze jest jednak z tego zewnątrz, więc oddech
wprawia w pewne splątanie. wkleja się weń pył,
gdy i w mijanych wioskach geometrycznych wrażenie

gruzowiska. no, tnące, kubistyczne pryzmaty,
połamane kolory z epoki. i tańcz,
odświętna geometrio, w ich ubłoconych trzewikach,

bieżnikach. jedziesz bowiem nad szklane jezioro,
w przestrzenie definicji, w obmycie. a będzie
z czego, iskierko ładu:

z patrzenia przez pomroczne
szyby z tą ich pozorną elegancją cienia,
przez wzorce kurzu na nich – momentalne mapy

zagubienia. już teraz uczysz się mówić „przez”,
jak gdyby wzrok nie grzęznął w szkle, we wtopionej w nie siatce
współrzędnych. jakby wreszcie był wolny od oka.




pieśń V. te bełkotliwe wody

wszystko
co czyni biografia, to psucie.
nawet jak przyznać, że na wstępie masz
te parę kwantów i fotonów, potem

z zasady dzieje się im krzywda: rusza
niewielki zderzacz z życiem, i jest tunelowanie,
superpozycja, inne zmyłki. rzeczywistość,

przez którą widzisz, że nawet światło ulega
czarnym pudełkom. i łasi się do nich
niby do wnętrza aparatu, do szkła,

lśnienia soczewki. mimo że tam, zamiast,
jest tylko wwoływanie pod poziom giętkiej kliszy,
pod płaską ciemność. przyjmuje się i to,

gdy już obrazy obrażają – oko
chce tej akomodacji. czasem docenia jej
paradoksalną formę: odblask od mętnej błony,

pomroczne światło pozycyjne. wtedy ruszasz
w te bełkotliwe wody, ich zatrucie ciążowe,
unikając diagnozy. bo ta sprzeczna: jest

jakieś uspokojenie za cenę ekspulsji
w ujemną przestrzeń, w geometryczny popis
coraz większej ciasnoty, zwinięcia się. i ciało

też to przyjmuje, oplata się wokół
siebie, usypia z dłonią pod pachą. nazwać to:
bluszcz samozwrotny. zwichnięta sprężyna

która skacze po schodach, kolejnych platformach,
ociera się o ściany, w drodze do piwnic, do
wyblakłego piksela, zeschłego nasionka,

przetrwalnika. i ciszej, serce, o górze. o symetrycznej
spirali z nieba. trasie, jaką do ziemi przypada
w obrocie nad tym wszystkim wiatr. a rzecz się dzieje

w zimie, gdzieś w białym polu twojej fotografii
wychudłej, ostrokątnej. więc tniesz się tym ruchem,
oszczędnym ze zmęczenia. spulchniasz glebę. że teraz,

to nie znając efektu. jest, jakby szpadel był całą
roślinnością ogrody z ziemi i żelaza,
obiecujące wysiew kratownic. no, prąd

w nich, w ogrodzeniu. wizja, że całe plantacje
masztów, a wokół jeszcze śnieg, biała litera
tego, co przemilczane. spacja nad tym. bo

mowa jest jednak od powierzchni. niech trze,
drąży, dowolnie deprawuje zarys
granicznej kliszy, emulsję płaszczyzny,

a i tak będzie po naszej stronie. w czym jeśli
pomoc, to tylko taka, jak pikanie radaru:
nieosobista. bezdotykowy szew.