ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (57) / 2006

Marek Fiedor, Jakub Żuchowski,

LUBIĘ POWIEŚCIOWY ŚWIAT

A A A
Fot. Tomasz Żurek
Z Markiem Fiedorem rozmawia Jakub Żuchowski
Jakub Żuchowski: Powieść Mariusza Sieniewicza „Czwarte niebo” początkowo miała zupełnie inny tytuł – „Chmurokorytarz Zygmunta”.

Marek Fiedor: Tak? Pierwszy raz o tym słyszę... „Chmurokorytarz Zygmunta”... To trochę brzmi jak z Konwickiego – „Zwierzoczłekoupiór”.

J.Ż.: Chciałem zapytać, czy rezygnując z tytułu „Czwarte niebo”, nie kusiło Pana, żeby wykorzystać właśnie wspomnianą pierwszą wersję dla teatralnej adaptacji powieści, ale skoro Pan nie wiedział...

M.F.: Tytuł „Wszystkim Zygmuntom między oczy!!!” wziął się z motta powieści Mariusza Sieniewicza. Rezygnacja z „Czwartego nieba” wyniknęła zaś z charakteru adaptacji, z wyboru powieściowych wątków. „Czwarte niebo” to pojęcie związane z „niebologią”, czyli z prywatnym systemem „metafizycznym” Zygmunta – głównego bohatera powieści. To jego szalenie infantylna, naiwna metafizyka, ocierająca się o kicz czy – jak nawet mówi narrator – zwykłe pieprzenie. Ten motyw jest bardzo ograniczony w mojej sztuce. Dla mnie istotna była potrzeba pchająca Zygmunta w kierunku poszukiwania systemu, który sankcjonuje nasze istnienie na jakimś wyższym poziomie. Ta potrzeba bohatera – szczera, autentyczna – jest motorem całej opowieści.

J.Ż.: Ten tytuł jest prowokujący, perswazyjny, na końcu dla spotęgowania efektu umieszczono wykrzykniki – w motcie powieści ich nie ma. Tytuł ma funkcję jak – nie przymierzając – tytuł pewnego pisemka, które dwie godziny temu na poznańskim dworcu próbowały mi wręczyć miłe starsze panie – „Obudźcie się!”. Czy – wybierając taki tytuł – naprawdę wierzył Pan, że widz pod wpływem spektaklu może się zmienić? Wierzy Pan w tak znaczącą, katartyczną rolę swojego teatru?

M.F.: To jest strasznie trudne pytanie, bo jak panu odpowiem, że tak, że wierzę, to oczywiście od razu zapali mi się czerwona lampka: „no jakaż to bufonada i jakaż to naiwność i wyobrażenie o sobie”... Jeżeli powiem, że nie wierzę, to oczywiście zapali mi się inna czerwona lampka: „a cóż to za cynizm potworny i wyrachowanie, że tak sobie sztukę dla sztuki uprawiasz”... Prawda leży więc pewnie gdzieś pośrodku. Gdybym do końca nie wierzył w taką możliwość, że chociaż w jednym widzu, oglądającym moją sztukę, coś się zmieni – choć katharsis to chyba zbyt wielkie słowo – to pewnie bym teatru nie robił. W przypadku tego spektaklu jednak z całą świadomością zdecydowałem się na taki zabieg, trochę socjotechniczny. Z jednej strony chciałem, żeby tytuł miał właśnie taki charakter – „apelatywny”, jednoznaczny, a z drugiej strony, jeżeli pan widział afisze, to one są zrobione w takiej konwencji tandetno-infantylnej, z autoironią i bez nadmiernej wiary, że robię jakiś manifest strasznie serio. Że będę jak Living Theatre w latach 60. – wyjdę na ulicę i zmienię świat. Już takiej naiwności to ja chyba nie przeżyję... (śmiech) O, właśnie! „Paradise now!”, tam też był wykrzyknik...

Fot. Tomasz Żurek


J.Ż.: Czy długo pracował Pan nad adaptacją „Czwartego nieba”?

M.F.: Pierwszy raz książkę przeczytałem w maju ubiegłego roku. Adaptacja była gotowa w styczniu, a więc z różną intensywnością te prace trwały ponad pół roku.

J.Ż.: Czy autor powieści miał jakiś wpływ na ostateczny kształt spektaklu?

M.F.: Nie. Mariusza Sieniewicza poznałem na premierze. Wcześniej napisałem tylko do niego maila z prośbą o pozwolenie na napisanie adaptacji. Wyraził zgodę i oczywiście w żaden sposób nie zasugerował, że chciałby mieć jakikolwiek wpływ na jej ostateczną wersję.

J.Ż.: Bał się Pan premierowej konfrontacji z autorem tekstu?

M.F.: Potwornie się bałem. Pierwszy raz wystawiałem tekst autora, który miał być na premierze...

J.Ż.: A więc podczas premiery, 31 marca, to właśnie Mariusz Sieniewicz był dla Pana tym najważniejszym widzem?

M.F.: Tak (śmiech). To był lęk, ale pewnie też próżność: co też ten autor powie, czy pochwali, czy nie. Myślę, że żaden reżyser nie jest wolny od tego typu rozterek... Adaptacja jest zawsze pisaniem nowego utworu, rodzajem kryptotwórczości. Zdaję sobie sprawę, że to, co robię, to udawanie pisarza. I zdarzało się, że bardzo daleko odchodziłem w tym udawaniu od pierwowzorów, zresztą uważam, że tak musi być... Dopóki jednak adaptowałem teksty nieżyjących pisarzy, to wszystko było w porządku, bo nikt mnie za rękę złapać nie mógł. Natomiast ze świadomością, że człowiek, który napisał „swoje ukochane dzieło – dziecko”, zobaczy, co z nim zrobiłem, związany był lęk. Bo to, że „Czwarte niebo” to ukochane dziecko Mariusza Sieniewicza, to się po prostu czuje. Widać, że książka nie była napisane ot tak – że facet siedział w kawiarni i napisał powieść – tylko, że wydarł ją sobie z trzewi. Gdy ukończyłem adaptację, to oczywiście przesłałem ją autorowi do wglądu. Ale odpisał mi, że nie chce jej teraz zbyt wnikliwie czytać i że poczeka na spotkanie ze spektaklem...

J.Ż.: A co sprawiło Panu największe problemy przy adaptacji „Czwartego nieba”?

M.F.: Myślę, że największym problemem był język powieści i to w dwóch aspektach. Po pierwsze, w książce Sieniewicza bardzo dziwna jest osoba narratora. On jest niby trzecioosobowy, taki tradycyjny, zdystansowany, wszystkowiedzący, a jednocześnie w pewnych momentach kulminacyjnych zaciera się granica między monologiem wewnętrznym głównego bohatera, a monologiem narratora. Na początku dystans i ironia jest bardzo wyraźna, narrator niesamowicie szydzi z Zygmunta, kpi z niego. Ale stopniowo, wchodząc w powieść, widzimy, że pod tą kpiną, pod tym szyderstwem, tak naprawdę kryje się rozpacz. Widzimy, że narrator nie o kimś, ale o sobie mówi. I ten proces przejścia jest trudny do uchwycenia w teatrze. Po drugie, problemem był język samych bohaterów. On też jest bardzo dziwny – czerpie z języka potocznego, prostackiego, wulgarnego, z języka ulicy, a z drugiej strony jest łamany niezwykle wyrafinowaną frazą literacką. Główni bohaterowie używają „sentencjonalnego sposobu wyrażania się”. To taki rodzaj autokreacji poprzez język. I ten ich trochę sztuczny język bardzo dobrze brzmi w literaturze, ale nie brzmiałby tak na scenie. Starałem się go oczywiście zachować w spektaklu, nie w takim natężeniu jednak, jak to jest w pierwowzorze. Uprościliśmy to na próbach, dużo scen powstawało w improwizacjach. Aktorzy dostawali pewnego rodzaju wolność wypowiedzi – nie od razu oczywiście, tylko na pewnym etapie prób – kiedy o swoich postaciach już coś wiedzieli...

J.Ż.: Tak chyba częściowo powstała jedna z początkowych scen spektaklu, kiedy poznajemy bohaterów – przedstawicieli bohemy artystycznej z olsztyńskiego Zatorza – gdy w niewybredny sposób rozmawiają o Świetlickim i Gretkowskiej...

Fot. Tomasz Żurek



M.F.: Tak, to jedna z takich scen...

J.Ż.: Muszę przyznać, że nie pamiętam, żeby w tak błyskawicznym tempie, zaraz na początku przedstawienia, kilku widzów opuściło salę teatralną... Ta dyskusja bohaterów została bardzo zwulgaryzowana, jest drastyczniejsza niż w powieści. Co czuje reżyser, kiedy z jego przedstawienia wychodzą oburzeni, zszokowani widzowie?

M.F.: Nic nie czuje, to jest po prostu element zawodu. Robiąc spektakl zdaję sobie sprawę, że część ludzi go zaakceptuje, a część nie. To naturalne, że ktoś wychodzi, bo sztuka mu nie odpowiada. Zresztą przepraszam, rozmowa bohaterów wcale nie jest zwulgaryzowana w stosunku do powieści...

J.Ż.: Tak, chodziło mi o to, że w Pana sztuce ten „bluzg” bohaterów jest zaraz na początku, w powieści jest rozparcelowany na co najmniej dwie sceny, jego drastyczność gdzieś się gubi...

M.F.: No tak, tutaj to jest skomasowane...

J.Ż.: Tak sobie teraz kombinuję... W latach 80. studiował Pan w Krakowie i „bruLionowy” ferment ze Świetlickim i Gretkowską – Pana rówieśnikami – obserwował z bliska. Czy reżyser „Wszystkim Zygmuntom między oczy!!!” również podpisałby się pod tymi krytycznymi słowami bohaterów wobec „bruLionowców”?

M.F.: Studiowałem na krakowskiej teatrologii od 1981 do 1986 roku. A „bruLion” pojawił się później, w drugiej połowie lat 80.. Ja wtedy od 1988 do 1992 roku studiowałem na reżyserii i nie byłem jego fanatykiem. Od czasu do czasu o tym się oczywiście mówiło, to się gdzieś tam przeglądało, czytało... Jak się pojawiły „Flupy z pizdy” Sajnoga to wiadomo, że to sobie wszyscy pokazywali... Powiem więc tak: nie miałem złudzeń. Jeżeli z „bruLionowcami” stało się to, o czym mówią bohaterowie spektaklu – to stało się to i trudno... W połowie lat 90. miałem już ponad 30 lat i nie zburzyło mi to światopoglądu, tym bardziej, że miałem już swoje życie, podążałem swoją drogą, robiłem teatr... Inaczej jest w przypadku bohaterów sztuki... Proszę jednak zauważyć: Świetlicki jest dla jednego z nich, dla poety Bociana wzorem do naśladowania, jego idolem. On w tej rozmowie do końca broni Świetlickiego, jest oburzony nabijaniem się z niego... Dla Zygmunta z kolei ten poeta jest wielkim rozczarowaniem, ale to jest rozczarowanie człowieka z prowincji, człowieka, który siedzi na Zatorzu i czuje, że tam już do końca zostanie. Coś tam gdzieś wydał, coś tam gdzieś pisze, ale żeby wyjechać w wielki świat i zrobić karierę nie ma szans. Ta zawiedziona miłość jest więc wielka. Mógłbym powiedzieć, że tak jak bohaterów, również mój punkt widzenia wobec Świetlickiego czy Gretkowskiej jest ironiczny. Ale dla Zygmunta pod ironią może rzeczywiście kryć się coś bardzo, bardzo drażliwego. Dlatego Gretkowska jest tam wmontowana zaraz na początku...

J.Ż.: Gretkowskiej to już nawet Bocian nie broni...

M.F.: (śmiech) Tak, tylko trawestuje fragment jej „Namiętnika”. Ale to jest podszyte właśnie taką jego rozpaczą. Mówi niby ironicznie: „Ja to też wydam!” Ale wie, że nic nigdy nie wyda.

J.Ż.: A skąd pomysł, aby do roli Północnego – alter ego męskiego bohatera – zaangażować kobietę, Kingę Preis? Czy kryje się za tym jakaś głębsza motywacja, czy należy to potraktować tylko jako element zaskoczenia widza?

M.F.: To jest element spektaklu, którego nie chciałbym do końca definiować. Północny nie jest kobietą w tym przedstawieniu – jest mężczyzną: ubiera się w męskie ubrania i mówi się o nim „on”. Natomiast jest mężczyzną, którego gra kobieta. Chodzi tu więc o jakieś rozmycie tożsamości, o niejednoznaczność tworu zwanego „Północnym”. Czy jest wcieleniem Szatana, czy projekcją Zygmunta, jego alter ego, jego animą, gdyby przyłożyć do tego psychoanalityczne instrumentarium...?

J.Ż.: Pytam o tego Północnego i związaną z nim dezorientację, bo mimo wszystko, mimo kilku „odchyleń” od powieści, Pana przedstawienie jest dosyć wierną jej adaptacją. Po spektaklu usłyszałem, że sztuka jest bardzo chaotyczna. Poprzez swój dynamizm, rozgorączkowaną akcję i dialogi utrudnia widzowi wyłapanie wszystkich wątków i niuansów...

M.F.: To prawda, spektakl jest stosunkowo wierny powieści, w porównaniu z innymi moimi adaptacjami nawet bardzo. Ale sam Sieniewicz mówił o „Czwartym niebie”, że to taki bigos jest; wspominał, że krytycy wybrzydzali, że jest ono chaotyczne, sprzeczne ze sobą, a jemu właśnie o to chodziło... Nie byłoby trudne wykrojenie z tej powieści prostej, linearnej historii, zredukowanie wątków. Tylko w moim przekonaniu nie miałoby to najmniejszego sensu. W „Czwartym niebie” jest jakaś migotliwość, wielość, sprzeczność, jakiś chaos tego świata. To była rzecz warta pokazania, właśnie nawet za cenę niemożności podążania cały czas za sensem historii, za próbą jej ogarnięcia w całości. Natomiast struktura adaptacji jest taka – myślę, że jest to dość czytelne – że pierwsza, obszerna część spektaklu jest właśnie takim wielowątkowym tworem. W drugiej części nagle jednak z tego chaotycznego świata wyławiamy Zygmunta. Zmienia się przestrzeń, zmienia się scenografia. Wszystko zostaje zredukowane do pokoju Zygmunta, tropimy już tylko jego stan pogłębiającego się rozpadu osobowości, opętania, szaleństwa.

J.Ż.: Zna Pan już pierwsze reakcje widzów na „Wszystkim Zygmuntom między oczy!!!”, pojawiły się już pierwsze recenzje... Czy należy Pan do reżyserów, którzy po premierze biorą pod uwagę opinie pierwszych widzów i korygują, poprawiają spektakl, jakieś jego fragmenty lub sceny?

Fot. Tomasz Żurek


M.F.: Oczywiście, bardzo dużo zmieniam po premierze spektaklu, nie ma to jednak związku z recenzjami. Zmieniam spektakl, bo gdy oglądam go na nowo po jakimś czasie, widzę pewne rzeczy inaczej, niektóre w ogóle odkrywam, czasem wyrzucam całe sceny... Poza wszystkim, to jest po prostu szalenie przyjemne tak sobie „grzebać” w gotowym, stworzonym już i żyjącym swoim życiem świecie – może nawet jest to w reżyserowaniu najprzyjemniejsze?

J.Ż.: A co zmieni Pan w tym najnowszym przedstawieniu?

M.F.: Po tej pierwszej serii spektakli wiem, że trochę inaczej będzie wyglądała scena otwierająca drugą część, scena Zygmunta z matką.

J.Ż.: A jak wybroniłby Pan Adama Szczyszczaja – odtwórcę głównej roli – z zarzutu jaki pojawił się w jednej z pierwszych recenzji spektaklu, że jego Zygmunt jest „mdły”?

M.F.: Nie polemizuję publicznie z recenzjami z moich spektakli.

J.Ż.: Kilka postaci we „Wszystkim Zygmuntom między oczy!!!” zostało zagranych świetnie i co do tego, nie było żadnych wątpliwości – brawa dla Mariusza Kiljana (Rubin), Anny Ilczuk (Małgorzałka) i Wojciecha Mecwaldowskiego (Bocian). W obsadzie „Zygmunta” ma Pan kilku aktorów ze sporym doświadczeniem, docenionych (Preis, Kiljan) oraz debiutantów (Sczyszczaj, Świerszcz – Sychelski). Czy to optymalny sposób pracy?

M.F.: Tutaj nie ma metody, bo to oczywiście tekst warunkuje obsadę. Ale ten zespół rzeczywiście bardzo pięknie pracował i bardzo dobrze się uzupełniał. Wcale jednak nie było tak różowo od początku. W pierwszym wariancie obsadowym, po pierwszej próbie czytanej, dwie osoby ze starszej części zespołu rzuciły rolami. Potem dołączyła do nich trzecia. Aktor, który miał wejść na zastępstwo, w ogóle nie chciał przyjść na spotkanie, nie chciał uczestniczyć w spektaklu. Na początku naszej pracy atmosfera była więc nieciekawa. Presja na tych młodych ludziach ciążyła ogromna, to nie była komfortowa sytuacja. I paradoksalnie okazało się, że to było zrządzenie losu. To ich zmobilizowało. Wytworzyło jakąś więź, jakieś poczucie, że właśnie w tym „otoczeniu” trzeba sobie stworzyć enklawę i poświęcić się pracy.

J.Ż.: W spektaklu zwraca szczególnie uwagę „motyw Chrystusowy” – już w jednej z pierwszych scen, kiedy Zygmunt wdrapuje się na wiadukt i unosi ręce ku górze jest tak oświetlony, że skojarzenie widza może być tylko jedno... Potem mamy tę scenę, kiedy Zygmuntowi roi się, że uzdrawia kalekich, chorych. Może to być dla odbiorcy spektaklu podpowiedzią, jak potraktować postać głównego bohatera. Nie jest do końca jasne bowiem, czy Zygmunta traktować jako ofiarę, jako wrażliwca-outsidera, czy jako winnego swoich nieszczęść lenia i popaprańca? Jaki Pan ma stosunek do głównego bohatera?

M.F.: To, o co pan pyta, to jest w ogóle klucz do całej tej powieści i spektaklu zarazem. Myślę, że to jedna z najpiękniejszych rzeczy w „Czwartym niebie”, że o bohaterze można powiedzieć i to, i to. Gdyby on był jednoznaczny, gdyby był wykreowany tylko na ofiarę, to ta powieść byłaby nieznośna, bohater byłby żałosny. Z kolei tylko i wyłącznie ironizowanie i kpina, całkowite zdeprecjonowanie bohatera, pokazanie całkowitego nieudacznika, też do niczego by nie prowadziło... Na ogół przecież życie jest mieszanką różnych aspektów i różnych naszych twarzy. W jednych sytuacjach jesteśmy napędzani przez jakieś szalenie głębokie, duchowe potrzeby, przez jakąś czystość, którą odnajdujemy w sobie, przez pragnienie moralnego ładu i świata, który byłby rajem, a z drugiej strony jesteśmy w tym życiu często żałośni. Jesteśmy właśnie leniami, nieudacznikami, nie potrafimy realizować w praktyce naszych odruchów moralnych, one pozostają głęboko skrywane w środku i to nas kompromituje nieustannie. Pewnie to właśnie jest powodem naszej frustracji, depresji i udręki. A Zygmunt jest osobą wyjątkowo samoudręczającą się pod tym względem. Dla mnie jest uderzające, że w każdej sytuacji instynkt moralny, który się w nim budzi, jest prawidłowy, szlachetny. Że zawsze potrafi ocenić z moralnego punktu widzenia jakąś sytuację, zło, które się dzieje – tak jest w przypadku tej kobiety, której dziecko choruje na AIDS, tak jest w przypadku castingu i poniżania kobiet, które się tam odbywa. A jednocześnie temu szlachetnemu oburzeniu nie towarzyszy najprostszy odruch ludzki. „Idź po prostu do tej kobiety i zapytaj, a może ona potrzebuje zostawić dziecko z kimś na pół godziny, żeby zrobić zakupy” – można by powiedzieć bohaterowi. Ale nie – Zygmunt od razu oczywiście stawia problem na poziomie teodycei, chce być Chrystusem. To właśnie powoduje wtedy jego ucieczkę w taki żałosny spektakl uzdrawiania kalek. To jest bardzo trudna scena, dla mnie jednocześnie szalenie wzruszająca, bo wzruszające jest pragnienie czystości w człowieku, ten wzorzec moralny, który gdzieś tam głęboko istnieje... Z drugiej strony sam gest – że od razu muszę być Chrystusem i uzdrawiać – jest kabotyński.

J.Ż.: „Wszystkim Zygmuntom między oczy!!!” można by zestawić z innym Pana spektaklem, z „Matką Joanną od aniołów”. I tu, i tam jednym z głównych tematów jest szaleństwo, mierzenie się z siłami, które przerastają człowieka, wpędzają go w obłęd, doprowadzają do nieuchronnej porażki. Liczne podobieństwa można by odnaleźć między Zygmuntem a księdzem Surynem – obaj, w przeciwieństwie do otaczających ich ludzi, mają wobec siebie maksymalistyczne wymagania, próbują oderwać się od „brudnego, skarlałego” życia i świata – poszukują metafizyki, a znajdują rozpacz i szaleństwo...

M.F.: No rzeczywiście tak jest, tak jest...

J.Ż.: No chyba, że się Pan z tym porównaniem nie zgodzi...

M.F.: Zgadzam się... W obu spektaklach określanie przyczyn słabości bohaterów, szukanie odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego oni są tacy słabi i jednocześnie tacy silni?” było podobne. Decydującą rolę odgrywa w przypadku obu bohaterów jakiś rodzaj infanylności, jakieś bycie wiecznym dzieckiem. Na poziomie egzystencjalnym obaj nie zerwali pępowiny, nie ukształtowali w pełni silnego charakteru, silnej osobowości, nie wzięli pełnej odpowiedzialności za swoje życie... Ważna też jest płaszczyzna religijna – Zygmunta kult maryjny raczej nie dotyczy, on się w spektaklu pojawia i odnosi do społeczności, w której żyje bohater, pokazuje jakąś słabość tej społeczności, Surynowi jednak wyraźnie w pewnym momencie własna matka utożsamiła się z Matką Boską... Dla Zygmunta inspiracją jest postać Chrystusa... Właściwie należałoby zadać pytanie: czy inspiracja jest niedobra, czy z ludźmi dzieje się coś nie tak, że przyjmuje to takie kuriozalne formy jak w przypadku Zygmunta... Ale odruchy moralne obu bohaterów są absolutnie czyste, to trzeba podkreślić...

J.Ż.: „Czwarte niebo” to tak zwana powieść pokoleniowa i myślę, że po jej teatralnej adaptacji było to doskonale widać. Na spektaklu, na którym byłem, średnia wieku po przerwie drastycznie się obniżyła. Czy zgodzi się Pan z tym, że to raczej sztuka o młodych i przede wszystkim dla młodych (dla trzydziestolatków, rówieśników autora i bohaterów oraz widzów młodszych)? Że starsi widzowie nad problemami, dylematami Zygmunta czy wewnątrzpokoleniowymi sporami tylko wzruszą ramionami, że nie są w stanie ich zrozumieć, przejąć się nimi?

M.F.: Nie, nie zgodzę się z tym. Pokoleniowość jest w mojej sztuce istotnym aspektem, ale nie jest czymś ograniczającym. Gdyby powieść była tylko i wyłącznie pokoleniowa, pewnie w ogóle bym się za nią nie zabierał. Istotna jest dla mnie droga Zygmunta, temat zła, temat poszukiwania sankcji metafizycznej dla swojego życia. Istotny jest dla mnie także wizerunek życia w tak zwanej Polsce B, Polsce prowincjonalnej. Sprawy poruszane w sztuce wykraczają poza „kwestie pokoleniowe”. Zresztą nawet nie eksponowałem ich specjalnie w scenariuszu... Nigdy nie projektuję też odbiorcy moich spektakli. Zrozumiałe są dla mnie jednak niektóre reakcje starszych widzów, to że odrzucają taki język i taki świat, jaki pokazałem. Ludzie szukają różnych rzeczy w teatrze, nie można więc mieć do kogoś pretensji, że chce na przykład iść do teatru, żeby wziąć głęboki oddech i oderwać się od codzienności. Jeżeli chodzi o odbiór „Zygmuntów” wśród starszych widzów myślę, że to jest kwestia pamięci. Bo cała ta przygoda Zygmunta jest jakby modelowa, dotyczy drugiego progu dojrzałości. Gdy ma się 17-18 lat następuje dojrzałość biologiczna. Natomiast czas przed 30-tką to dojrzałość lub niedojrzałość w sensie społecznym – po studiach ludzie podejmują pracę, zakładają rodziny, zaczynają robić kariery -– i każdego człowieka, niezależnie od pokolenia, to dotyka. Ważne jest, jak się przez to przechodzi, jakich wyborów się dokonuje. I przecież te wybory potem tkwią w człowieku do końca życia! Zwłaszcza, jeśli były chybione. Kluczowa dla tej sprawy jest scena z pijanym Rybkiem i jego monolog: „przespałem życie”, który wygłasza wobec Zygmunta, Rubina i Bociana. I oni doskonale czują, że za ileś tam lat, sami będą siedzieć na tych torach i mówić to samo, co Rybek...

J.Ż.: ...To chyba wszystko, o co chciałem zapytać, dziękuję za rozmowę.
Poznań, „Cafe Głos”, 22 kwietnia 2006