ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (163) / 2010

Agnieszka Nęcka,

„WSIĄSĆ DO POCIĄGU BYLE JAKIEGO...”

A A A
Wydaje się, jakby słowa kultowej piosenki Maryli Rodowicz stały się myślą przewodnią Michała Olszewskiego, który jeżdżąc wszerz i wzdłuż po polskiej krainie (chociaż nie tylko po niej), zapisywał swoje obserwacje i spostrzeżenia. Z owych notatek uzbierało się całkiem sporo mini reportaży, które łącznie dają obraz naszego współczesnego „tu i teraz”, obraz pozbawiony retuszu, choć nie zawsze tak przewidywalny, jak można by się było spodziewać. „Zapiski na biletach” Olszewskiego są bowiem – najkrócej rzecz ujmując – swoistą kolekcją powyciąganych z szarości, codzienności, powszechności zaskakujących elementów otaczającego nas świata (elementów zarówno wizualnych, jak i lingwistycznych). Olszewski podróżując, odkrywa Polskę nieznaną, lekceważoną, marginalizowaną, a przez to intrygującą i na swój sposób wyjątkową. Autor „Low-tech” okazuje się być niezwykle wyczulonym na detale i „dziwności” obserwatorem. Jego uwagę przykuwa np. „kwaszona kapusta barwy mocno szarej, przystrojonej kawałkiem pomarańczy”, którą serwuje się w barze Bis w Wołowie za Wrocławiem, kolejowe terminale kontenerowe w Pruszkowie, „kanarkowa elewacja i różowy flaming” zajazdu Flaming w Alwernii, Kebab Cafe w Andrychowie, Strefa Paznokcia pod Bielskiem czy szyld „Mega zapiekanka” na dworcu PKP w Poznaniu. Olszewskiego interesują bowiem nie tylko kwestie archeologiczne czy poszukiwanie „innego” świata, ale także „popisy wirtuozerii językowej, łańcuchów, przed którymi nawet profesor Miodek z szacunkiem musiałby pochylić głowę”. Stąd jego uwagę przyciągają napisy typu: „Centrum przesiadkowe” na dworcu PKS w Białymstoku, „Myjnia czynna 7 dni” w Rembertowie lub firma Mirex czy reklama baru wietnamskiego Sajgon.

Słowem, Olszewski jeździ i kolekcjonuje wrażenia, obrazy, slogany, zapachy, smaki, opowieści napotkanych przypadkowo ludzi. Dzięki temu rozpiętość tematyczna jego reportaży jest imponująca. Ale trudno się dziwić, skoro każde miejsce, ba, każdy szczegół ma swoją narrację, każdy zaś człowiek posiada własną historię, której Olszewski z chęcią chce wysłuchać. Krakowski prozaik opowiada przeto choćby o specyfice podróżowania (w tym o przewożeniu szczurów niczym pełnoprawnych pasażerów), o strachu przed złodziejami, o różnicach pomiędzy pociągami osobowymi a Inter City, o rozmaitych trasach przejazdowych, o wyglądzie dworców i ludziach, których można na nich spotkać. Zajmują go tedy piękne krajobrazy, pojawianie się nowej architektury, nietypowe zbitki językowe oraz nieprzewidywalne zachowania ludzkie.

Ale autor „Do Amsterdamu” nie traktuje podróżowania jedynie w kategoriach pasji, zabawy czy też obowiązków zawodowych. Stwierdza: „Więc również w ten sposób bawię się i kombinuję, choć melancholijna to zabawa: w dowolnym miejscu kraju lub świata szukam ponadnarodowych detali, dowodów, że niezależnie od ustroju, kształtu czaszki czy pogody istnieją mianowniki wspólne dla nas wszystkich”. Przyznaje jednak, że nie chodzi o scalanie rzeczywistości: „zbieram okruchy świata, nie próbując na siłę sklejać ich w całość. Wrzucam do poszczególnych szuflad swoje skarby, a potem wyciągam, nizam na sznurki, mantry z tego powstają chaotyczne albo różańce, litanije klepane z miłością i odrazą jednocześnie”. To, co widzi, wzbudza w nim ambiwalentne uczucia; przeraża i fascynuje zarazem, przysparzając czasami metafizycznych doznań. W konsekwencji równie ważne jest także samo podróżowanie, zwłaszcza pociągiem. Olszewski przekonuje, że w „hierarchii środków lokomocji: nic ponad pociąg”. Nie chodzi jedynie o ów niepodrabialny „stukot stalowych kół” i „usypiający monotonny rytm”, ale nade wszystko o to, że pociąg jak „żaden inny pojazd nie wpasował się do tego stopnia w przyrodę, nie zrósł z krajobrazem tak mocno, niczym topniejący lód na marcowych jeziorach, bieg sarny czy zachwaszczone pola”.

Chodzi bowiem o to, że podróżowanie pociągiem niezwykle mocno sprzyja i wzmacnia zagłębianie się we własne myśli, a tym samym zachęca (albo raczej: wymusza) do zatapiania się we własne „ja”. Podróżowanie jest przeto nie tylko swojego rodzaju sposobem na życie czy też poszukiwaniem przygody, ale także – a może nade wszystko – metodą poznawania samego siebie. Dzieje się tak dlatego, że „Usypiani monotonnym rytmem kół, oddzieleni od świata podwójną szybą, nareszcie odcięci od szczegółów rozpraszających uwagę, jednocześnie błądzimy oczami po krajobrazie i wspomnieniach. Mieszają się te dwie substancje, dając koktajl przyprawiony sporą dawką melancholii”.

Śledzenie umykającego za oknem krajobrazu współgra z wyprawami we własną przeszłość, która – podobnie jak zmieniające się naokoło widoki – ulega rozpadowi. Zresztą rozpad jest słowem-kluczem składających się na „Zapiski na biletach” reportaży. Olszewski zauważa przekształcenia topograficzno-architektoniczne na trasach, które przemierzał nie jeden raz. Już sam tytuł podkreśla brulionowość, przymiarkowość, prowizoryczność, wszak świat, o którym pisze autor „Low-tech”, jest światem postrzeganym fragmentarycznie, nieskończonym czy właśnie – nieustannie dziejącym się w czasie i przestrzeni.

Ale „Zapiski na biletach” są czymś więcej aniżeli utrzymanymi w dykcji realistycznej uchwyconymi kadrami rzeczywistości. Przykuwające uwagę autora „Chwalcie łąki umajone” detale stają się pretekstem do snucia refleksji natury ogólniejszej. Zbiór Olszewskiego daje się dzięki temu czytać jako diagnoza kondycji współczesnych Polaków, którzy żyjąc w czasach nieustannych zmian przestrzenno-technologicznych, muszą się zmierzyć z Unią Europejską i własnymi przyzwyczajeniami. Dość malowniczo o próbie zachowania polskiej tożsamości pisze choćby w tekście zatytułowanym „Tanie linie, dobre linie”: „Powinienem był zapłonąć świętym ogniem oburzenia, że jak to, jesteśmy w Unii i wyrównujemy standardy, a tu, wbrew zakazowi, wódka z plastikowego kubka i kiełbasa na zakąskę, jak w piątek po południu pod garażem w Wołominie. Ale jakoś nie bardzo mogłem. Poczułem perwersyjną i dwuznaczną ulgę, że nie uczesaliśmy się jeszcze do końca, że są jeszcze na pokładach samolotów obywatele, którzy zamiast sączyć wino z buteleczki łoją wódę z kubka, wniesioną, jeśli mnie wzrok nie myli, w butelce po coca-coli. Że nie zmieniliśmy jeszcze naszej tożsamości i naszych przyzwyczajeń”.

Owa diagnoza kondycji współczesnych Polaków, jaka wyłania się z „Zapisków na biletach” Olszewskiego, nie wypada – bo wypaść nie może – pozytywnie. Nasze narodowe wady i usposobienia wydają się być silniejsze niż poczucie wspólnoty europejskiej. Zdarzają się wszakże chlubne wyjątki, jak ten opisany w „Parę piw”, gdzie grupa górników pracujących w kopalni soli w Wieliczce bezwzględnie potępiała kolegę za prowadzenie samochodu pod wpływem alkoholu.

Składające się na „Zapiski na biletach” opowieści są zatem raz melancholijne, innym razem – ironiczne, utrzymane w dykcji „poważnej” lub zabarwione specyficznym poczuciem humoru. Mimo tej różnorodności nieprzerwana lektura zbioru Olszewskiego od deski do deski nie jest jednak możliwa. Reportaże – mimo iż zmieniają się niczym widoki za oknem pędzącego pociągu – z czasem stają się, niestety, monotonne. Niektóre z nich zdają się być nieco zbyt luźno związane z tematem przewodnim tomu. Dość wspomnieć „Piekło pisarzy”, które zogniskowane zostało wokół kwestii książek układanych na półkach mebli sprzedawanych w sieci sklepów „Ikea”. „Ikea” pokazana jest tu jako „droga w miast utrapienia” m.in. dla Javiera Tomeo.

Każdy raz lub dwa miał ochotę „Wsiąść do pociągu byle jakiego, / Nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet, / Ściskając w ręku kamyk zielony, / Patrzeć jak wszystko zostaje w tyle”... Michałowi Olszewskiemu w jakimś stopniu się to udało. Warto spojrzeć na Polskę i podróżowanie jego oczami, pamiętając jednak, że każdy może – a nawet powinien – czynić własne zapiski na swoich biletach.
Michał Olszewski: „Zapiski na biletach”. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2010 [seria: Terra incognita].