ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 kwietnia 8 (176) / 2011

Roksana Ziora-Krysa,

OD OSIEMNASTEJ TRZYDZIEŚCI DO ÓSMEJ RANO

A A A
To nie jest kolejna książka o absurdach życia, o ciężkim losie wyizolowanych ze społeczeństwa rozbitków. Żadne też moralizatorskie dzieło o docenianiu swoich dóbr, które zawsze można stracić. Ot, po prostu życiowe scenariusze rozgrywające się poza miłym, domowym zaciszem, poza ulicą i poza światem, który się dobrze zna.

Za ścianami schroniska dla bezdomnych rozgrywają się dramaty i walki z rzeczywistością, ale odnajduje się też spokój i chwilę dla siebie, chwilę ciepła i bezpieczeństwa. Pozornego, bo mało osobistego, żaden to bowiem intymny świat. Jednak bohaterowie powieści Romana Grena o intymność nie walczą, bo swoją walkę przegrali z chwilą przybycia do Francji w nadziei na lepsze życie. Teraz tylko zmagają się z codziennością i toczą bój o ludzką godność, która może nie zanika, ale maleje z chwilą przekroczenia progu Grobowca – schroniska dla bezdomnych.

Jakkolwiek placówka przywodzi na myśl pejoratywne skojarzenia, bo takim też doświadczeniem jest bezdomność, to jest w jej opisywaniu coś elitarnego. Gren nie ukazuje samego miejsca, a jedynie jego bohaterów, przybyszów zewsząd – z Mali, Wysp Zielonego Przylądka, Kijowa… - którzy, choć pozbawieni podstawowego dobra – dachu nad głową, są prawdziwymi bohaterami poprzez swoje doświadczenie, nie dane każdemu, a jednak będące prawdziwą szkołą charakteru i emocji. Przybliżanie miejsc, w których człowiek jawi się jako jednostka wyalienowana ze społeczeństwa niesie ze sobą pewne ryzyko. Bowiem opisy albo stanowią banalną próbę zaczarowania rzeczywistości – uświadamiania, że hospicjum to nie umieralnia, a schronisko dla bezdomnych to prawdziwy azyl, albo przeciwnie – odczarowanie rzeczywistości na rzecz przekoloryzowania w skrajnie przeciwne barwy – miejscem akcji jest prawdziwa trupiarnia, a dzień w przytułku oznacza prawdziwą walkę o przetrwanie. Na wierzch wychodzi wtedy nuta dydaktyzmu, która ma otwierać oczy i uwrażliwiać, a przede wszystkim mówić prawdę. Ta nigdy nie będzie obiektywna, a autor będzie tedy strażnikiem i piewcą najwyższych wartości (lub autorem horrorów, choć jedno nie wyklucza drugiego). Gren, który dzięki własnym doświadczeniom sam mógłby wcielić się w rolę moralizatora, zwraca uwagę na coś zupełnie innego. Bohaterami jego opowiadań nie są źli/dobrzy pensjonariusze czy pracownicy, schronisko nie jest starym, strasznym/nowym, pięknym budynkiem. Jest pozbawione jakiegokolwiek kontekstu historycznego czy nawet charakteru – składa się z pokoi, łóżek i ścian, pory meldunku i odmeldowania, jest jakby samo w sobie bez znaczenia, cały jego sens mieści się w bohaterach stwarzających przytułek. Gren tworzy narratora-uczestnika, który jednak nie jest jednym z bezdomnych, a właśnie pracownikiem azylu, ale jego rola ogranicza się wyłącznie do wysłuchiwania historii. Jest niemal przezroczystym, zupełnie wypranym z wszelkich emocji – co akurat sprzyja w pracy w schronisku dla bezdomnych – obserwatorem i komentatorem zjawisk zachodzących w przytułku. Perypetie bezdomnych są więc przedstawiane w sposób prosty, można nawet powiedzieć, że oschły, bez jakiegokolwiek współczucia, prób oceniania czy zwracania większej uwagi na któregokolwiek z bohaterów. Nie sposób się też do nich przywiązać – nikt bowiem nie chciałby podzielać ich losu, a krótkie relacje z ich życia to za mało, by utożsamić się z którymś z nich. Innym względem, który nie pozwala na interakcje czytelnika z bohaterami, jest ich ciągła rotacja - jedni przychodzą, drudzy odchodzą…

Powieść Grena to bowiem zbiór postaci, tak krótkotrwałych, jak doba noclegowa, mająca ścisłe ramy czasowe, których się ściśle przestrzega. I tak ci, którzy przychodzą wieczorem, by móc przenocować w ludzkich warunkach, znikają nad ranem, a ich historie w gruncie rzeczy są do siebie łudząco podobne i sprowadzają wszystkich do wspólnego mianownika – bezdomny. Nieważne skąd i dlaczego, nieważne, jakie będą ich dalsze losy – nocleg w schronisku, te kilka godzin, to ich specjalna chwila, ta, w której znów czują się kimś więcej, niż biedakami. Nie ma to jednak specjalnego znaczenia po przekroczeniu progu azylu. Wchodzą tam bowiem jako użytkownicy łóżek i kolejni do wykarmienia, wysłuchani bardziej lub mniej uważnie, z jednakowym dalszym losem – nad ranem muszą opuścić schronisko. Żaden z nich nie jest traktowany lepiej lub gorzej – wszyscy mają te same prawa, a wszelkie próby wywyższania się są tłumione już w zarodku. To wszystko, fragmentaryczność przeżyć, krótkie scenki rodzajowe i mini epizody z życia czynią z bohaterów, pełnokrwistych i prawdziwych, jeden organizm – środowisko bezdomnych, wyizolowanych i pozbawionych godności ludzi. Bezdomność jawi się w „Schronisku” jako doświadczenie zbiorowe, przeżycie nie mniejsze niż wojna czy zaraza, równie mocno oddziałujące. Jedyne, co Gren sugestywnie pokazuje – ale nie wartościuje – to równość między każdym, kogo bezdomność dotyka. Zdradzony mąż, minister czy chora na AIDS matka trójki dzieci – to nie ma znaczenia. Wszyscy tak samo potrzebują schronienia, noclegu i ciepłego posiłku. I każdy ma swoją, często silnie naciągniętą, historię, która traci znaczenie po zapadnięciu zmroku.

Wszystko to doprowadza powieść Grena do nieco typowej, ale jakże odmiennie ukazanej, puenty. Godność, uwaga, ciepło, współczucie i zrozumienie – tego potrzebuje i o to walczy każdy z bohaterów „Schroniska”. Czy na nie zasługują, czy w ogóle naprawdę go potrzebują i czy ktokolwiek powinien to oceniać – to już nie jest pewne. Nie robi tego autor, może to zrobić czytelnik, choć nie będzie to łatwe zadanie. Wygląda na to, że relacja narrator-czytelnik opiera się na jednej zasadzie: on mówi – oni słuchają. Na wnioski nie ma miejsca, nie ma czasu, nie ma potrzeby. Jest łóżko, jest jedzenie, jest dobrze. A słuchać warto.
Roman Gren: „Schronisko”. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2011 [seria: Linie krajowe].