REKOLEKCJE
A
A
A
1. Zastanawiająca, sugestywna definicja poezji autorstwa Wordswortha: „Emotions recollected in tranquility”. Uczucia rozpamiętywane w spokoju.
2. Tymczasem Dariusz Czaja już od pierwszych stronic swojej książki nie pozwala nam odpocząć ani na chwilę. Znamienne jest tu sformułowanie ze strony siódmej – „praca podróży”: „Bo w istocie to dopiero teraz, po przyjeździe, tak naprawdę trzeba ją rozpocząć. Rozpocząć od nowa. Inaczej: teraz dopiero trzeba uruchomić pracę podróży, prawdziwą pracę nad podróżą” (s.7). Wymagająca wysiłku i drobiazgowych przygotowań „praca podróży” (w innym miejscu pisze Czaja: „Podróże kształcą, ale kształconych”, s.14) nie wydaje się przypominać pracy żałoby – jawi się raczej jako doświadczenie hermeneutyczne, imperatyw interpretacji, zaproszenie do rozumienia. Każdy ma taką podróż, jaką sobie przygotował. Każdy ma taką podróż, jaką potrafi sobie przypomnieć. Ponieważ zaś praca podróży nigdy nie ustaje, Czaja może rozpocząć swoją książkę wyłącznie w jeden sposób: „Tylko naiwni wierzą jeszcze, że tak naprawdę podróżujemy jedynie wtedy, gdy fizycznie przemieszczamy się w geograficznej przestrzeni. A więc wtedy, gdy rozbudzone zmysły upewniają nas o realności chwili. Kiedy właściwe czasowi podróżnemu natężenie uwagi skrapla żywe doświadczenie w doznania o dużym stopniu intensywności. Kiedy wczepieni mocno w czas teraźniejszy oswajamy dla siebie inny, nieznany nam wcześniej fragment świata. Tymczasem rzecz jest dużo subtelniejszej natury. Podróż, choć da się ją bez wątpienia kartograficznie obrysować i precyzyjnie zaznaczyć w kalendarzu, wykracza poza tempus praesens rzeczywistej wędrówki. I to, by tak rzecz, w obie strony” (s.5).
3. Można by rzec, że zabieram się do omówienia książki Dariusza Czai poniewczasie, kiedy zdążyła już ona obrosnąć grubą warstwą komentarzy i recenzji, które z pewnością przyczyniły się do jej – w pełni zasłużonej! – nominacji do tegorocznej Nagrody Nike. Jednak nie przestaję mieć dziwnego wrażenia, że książki takie jak „Gdzieś dalej, gdzie indziej” nie zestarzeją się szybko, a redukowanie ich do rzędu reportażu i „literatury podróżniczej” to grube nieporozumienie. Wydana w serii „Sulina” książka Czai wydaje się mieć z nimi wspólnego wyłącznie to, że czyta się ją równie szybko – choć zdecydowanie z pożytkiem większym niż doczesnym. Być może zatem to deszczowe listopadowe popołudnia, w trakcie których zachłannie ją pochłaniałem, nie sprzyjały mentalnym przenosinom do Apulii? Być może mroźny styczeń potrzebował raczej litościwego uśmiechu Sycylii, a jakże nieśmiały w tym roku kwiecień – spaceru? A może rację ma Maksym Gorki, którego radę udzieloną Paustowskiemu, przypomina Czaja: „Powiedział mu mianowicie, by ten poszedł w Rosję, pracował, obserwował uważnie, zbierał doświadczenia, ale niczego nie zapisywał. I by dopiero po powrocie do domu spisał to, co widział. A dlaczego dopiero post factum? Ano dlatego, że – zgodnie z sugestią Gorkiego – pamięć i tak przechowa to, co naprawdę było dla niego ważne, jeśli zaś coś przepadnie, znaczy to, że nie było warte pamiętania” (s.7).
4. Rozpoczynając swoją książkę od nakreślenia fenomenologicznej z ducha refleksji nad czasowością podróży, której jedynie niewielki fragment zdołaliśmy zacytować, nie dokonuje Czaja konwencjonalnej spłaty zadłużenia zaciągniętego w tradycji. Mówię o refleksji fenomenologicznej nieprzypadkowo: mowa wszak o swoistej retencji i protencji podróży, która zaczyna się przecież już wraz z przysłowiowym „jeżdżeniem palcem po mapie”, a po powrocie – niczym kometa z porównania Husserla – pozostawia po sobie barwny ogon. Tym ostatnim, niczym pawie, tak chętnie chwalimy się później znajomym, obramowując każde pokazywane im zdjęcia kolejnymi anegdotami, historiami, wspomnieniami… I chociaż epoka zapamiętanych z dzieciństwa, ciągnących się w nieskończoność pokazów slajdów z podróży, gromadzących przed świetlistym prostokątem wspomnień wszystkich członków rodziny, już dawno odeszła w zapomnienie, podróżując, nigdy nie przestaliśmy nosić się – obnosić – z myślą o utrwaleniu chwili, która w przyszłości budzić winna (via Facebook) nie tyle wspomnienie, co zazdrość. Atakowany niematerialnymi albumami fotografii z podróży innych, zaglądających do mojego pokoju z ekranu monitora, z nostalgią powracam do pogrążonego w ciemnościach pokoju, przypominając sobie charakterystyczny dźwięk, jaki wydawał rzutnik przy przerzucaniu przezroczy. Powracam? Uciekam. Jeżeli piszę, że pokazy przezroczy miały w sobie coś z rytuału, owianego magiczną mgiełką inności, to nie dlatego, by były one takie w istocie, lecz dlatego, że dzięki nim po raz pierwszy zobaczyłem góry, plażę i morze; że kiedy na jednym z przezroczy zauważyłem przytulającą się do siebie uśmiechniętą parę i dowiedziałem się, że to moi rodzice, dokonałem zdumiewającego odkrycia czasu; dlatego wreszcie, że dzięki przezroczom podróżującego po Afryce znajomemu ojca, nazywanego przez nas Wujkiem-Masajem, po raz pierwszy obserwować mogłem niczym nie osłonięte kobiece piersi …
5. Uciekam od tematu? Uciekam. I to gdzieś dalej, gdzie indziej. Na swoje usprawiedliwienie mam jednak to, że cała książka Czai – jest ucieczką. Choćby od wytrawionego z codzienności mitu Włoch i związanego z nim wszechpanującego banału i osławionych uroków przemysłu turystycznego. Równocześnie jednak – także od konwencji egzystencjalnej włóczęgi spod znaku ostatnich książek Stasiuka. O pragnieniu ucieczki mówi wszak powracający jak lejtmotyw cytat z Rolanda Barthes’a (od którego Czaja zaczerpnął zresztą tytuł swej książki): „Ruszył pociąg, na każdym wagonie wisiała żółta tablica z napisem Milano-Lecce. Zacząłem marzyć: wsiąść do tego pociągu, podróżować całą noc i następnego ranka znaleźć się w dalekim mieście, pełnym światła, słodyczy, spokoju” (s.227). Jednak podczas gdy autor „Imperium znaków” wsiąść chciałby – nie przymierzając – do pociągu byle jakiego, autor „Lekcji ciemności”, uciekając właśnie do Lecce, właśnie do Apulii, ma doskonale sprecyzowane cele: byle dalej od półki z napisem „przewodniki”, od „Tysiąca dni w Toskanii”, „Zapisków spełnionych marzeń” i pocztówkowych landszaftów. Apulii nie wybiera – to ona wybrała jego. Wybrała i skutecznie pozwoliła „nie uganiać się wciąż – także i we Włoszech! – za «zabytkami», za «miejscami malowniczymi», za tą całą nędzą bedekerowych błyskotek” (s.12). Czaja z dziwnym upodobaniem cytuje przedstawiający Apulię emblemat z „Ikonologii” Ripy: „Niewiasta o cerze spiekłej, zawinięta w cienką tkaninę usianą z rzadka tarantulami, podobnymi do wielkich pająków w różnobarwne prążki, maluje się ją z cerą spaloną i owitą w cieniuchny woal, ażeby pokazać wielki upał i posuchę, jakie w Apulii najczęściej panują” (s.276). A jednak, jak się niespodziewanie okaże – owa dama to „miłość od pierwszego wejrzenia, bezgraniczna, odwzajemniona” (s.227). Paradoks? Owszem, „paradoks prowincji” – jak tytułuje jeden ze swoich esejów Czaja, zestawiając z sobą Felliniego i Mrożka, i właśnie w Apulii doświadczając trudno definiowalnego fenomenu prowincji: „W niemal pustym autobusie kilku chłopów z pobliskich miejscowości. Twarze jakby skądś znajome. Nieraz widziałem ich na polskich wsiach” (s.100). „Gdzieś dalej, gdzie indziej” to książka złożona z tego typu paradoksów. Jest coś tyleż ujmującego, co niezwykle istotnego w wytrwałym gromadzeniu przez Czaję ulotnych powidoków rozczarowań i bylejakości, owych odprysków nijakiego, które rozpamiętywane w spokojności okazują się odłamkami kamienia życia.
Od czego zatem ucieka Czaja? W żadnym razie – od rozczarowania, które jest wszystkim, co może dać mu Apulia. Ucieka od złudnego kultu teraźniejszości, od potęgi tej oto, uświęconej i wyidealizowanej, chwili, o której rozprawiać nietrudno, a której doświadczyć nie sposób.
6. Autor „Gdzieś dalej, gdzie indziej” to antropolog uciekający od swej dyscypliny. Antropolog, który chociaż za swoim kolejnym mistrzem, Claudem Levi-Straussem, powtarza, że etnografia to powołanie, to składające się na książkę „ćwiczenia i wprawki etnograficzne” spisuje „językiem pozbawionym rygorów akademii” (s.282). I nie idzie tu wyłącznie o przejście od poetyki traktatu do pozbawionego przypisów, terminologii i konstrukcji typowych dla akademickiego eseju – mimo tego, że aluzyjne odniesienia do czytanych w murach Akademii autorów pojawiają się na każdym kroku. Wystarczy wymienić tytuły kilku szkiców („Dzienniki motocyklowe”, „Kamień na kamieniu”, „Ubywanie”…), wystarczy posłuchać takich wyrażeń, jak „nieznośna lekkość czerstwego banału” (s.13), „reszta jest złudzeniem” (s.13) czy „rzeczy, które jeszcze nie całkiem umarły” (s.171), wystarczy wreszcie wczytać się w takie – naszpikowane intertekstualnymi odniesieniami, a zarazem spisane ze szczególną troską o słowo – fragmenty, jak ten: „Rozmywające się mgły odsłaniały żółciejące wnętrza dolin, rozproszone światło podnosiło surowy pejzaż ku widzialnemu, dzwon kołysał tę przestrzenią i zdawało mi się, że nastąpiło właśnie fizyczne wyjście z czasu, że czas ustąpił i uczestniczę w celebracji trwania. Za chwilę dzwon ucichł, mgły się rozpełzły, wszystko się wyrównało i świat ponownie wskoczył w stare koleiny” (s.288-289). Czytając tego typu urzekające fragmenty, sąsiadujące z odniesieniami do książek Nietzschego (s.191), Eliadego (s.269) czy Derridy (s.64), aż chce się przyznać rację Levi-Straussowi: zrzucając skórę akademika, Czaja nie przestał być etnografem, czyli sobą.
7. Czujemy jednak, że w zmianie stylu pisania – dostrzegalnego chociażby w zestawieniu z poprzednią, doskonałą książką Czai – kryje się coś więcej niż genologiczna modyfikacja. Oto ucieczka Czai odciska się w jego języku. Aby przybliżyć się do doświadczenia, ten wytrawny stylista pozwala sobie na zastanawiające kolokwializmy. „Już na samym początku pojawiają się schody” (s.7), a im dalej, tym większy „wypas” (s.288): „Ale przecież niemożliwe, aby wszyscy Apulijczycy byli tak nieużyci” (s.99), Apulia „jest zadupiem, zaściankiem, czasem wiochą” (s.257), w której panuje „syf malaryczny”, a na poboczu zobaczyć można „kawałek kibla” (s.212), „za cholerę” nie można jednak nic znaleźć (s.286), a „psie gówna rozkładają się w słońcu” (s.288)… Jakże daleko jesteśmy od oczyszczonego stylu medytacyjnej „Drogi do Sieny” Zagańczyka, a jednocześnie – jak błyskawicznie wymknęliśmy się bezosobowej narracji książek pisanych przez historyków sztuki czy, na przykład, historyczno-peryferyjnej dominacie „Innej Wenecji” Predraga Matvejevića, którą przedstawia Czaja jako wzorcowy przykład „diametralnego zmienienia optyki” (s.14) – niezbędnego warunku odkrywczej literatury podróżniczej. Wyraźniej niż u Matvejevića, który przygląda się zarazem przegniłym, obrośniętym wodorostami palom, jak i romantycznej wyspie, na której umierają mewy, u Czai króluje prowincjonalność; pojawiają się pejzaże, których on sam nie waha się ochrzcić mianem „pornografii poboczy” (s.213). „Boczna lokalna droga przejmuje trwogą, powinno się tu wysyłać te zastępy cmokaczy od la bella Italia, tych wszystkich entuzjastów krainy włoskiej łagodności” (s.212).
Po co to wszystko? Wczytując się we fragmenty „Podróży po Apulii”, zwraca uwagę Czaja, z jaką precyzją opisuje Muratow tak z pozoru nieistotne detale takie, jak szabla oficera garnizonowego czy przebiegająca przez drogę kura… „Tak się właśnie uzyskuje efekt realności!” (s.59) – wykrzykuje, aby w innym miejscu, oglądając dokument, w którym Tarkowski „zjada makaron (...) w koszulce i krótkich majtkach” (s.74), przyznać: „Jest w tych banalnych scenkach coś wzruszającego, coś – ośmielę się powiedzieć – prawdziwego, właśnie przez ich spontaniczność, zwyczajność, brak pozy” (s.74). To w tym pragnieniu kryje się, być może, tajemnica stylu Czai, uciekającego od dyscypliny i estetyzmu z nadzieją, że pozwoli mu to przybliżyć się do życia. Chociaż, jak przyznaje, pisanie opiera się na dystansie rozciągającym się pomiędzy doświadczeniem a dziełem, wydaje się, że hybrydyczny styl Czai chciałby ów dystans pokonać i zniwelować. I znów mógłby tu on przyznać rację Barthesowi, wyznającemu z rozbrajającą szczerością: „Nauka jest trywialna, życie jest subtelne. Aby pokonać ów dystans, potrzebujemy literatury” (przytaczam, być może, niedokładnie, nie pamiętam bowiem lokalizacji cytatu – pamiętam go, ponieważ były to pierwsze zanotowane przeze mnie słowa, jakie padły w Warszawie w trakcie moich studiów).
8. „Gdzie te ścinki, które pozostały po skrojeniu materii? Co z nimi? Masa upadłościowa podróży, cała ta wata wypełniająca miejsca między punktami istotnymi” (s.286). Niech nie zwiedzie nas Czaja, pisząc o ścinkach, „okruchach” i przypadku – jego książka skomponowana jest dokładnie i w przemyślany sposób. Ramę tworzą odpowiadające sobie tematycznie eseje poświęcone namysłowi nad fenomenem podróży („Topografie pamięci” i „Ścinki, ciągi dalsze”), których nierozłączny element stanowią sugestywne, kilkuzdaniowe, pozornie przypadkowo dobrane obrazki z podróży: przed oczyma przewijają się migawki z Wenecji, Venosy, Bevagni, Otranto, Ostuni, Tursi, Altamury, w końcu Spinazzoli… Obrazowaną przez nie nieciągłość pamięci dobrze ilustrują też zamieszczone w książce fotografie Czai, oddzielające jej zasadniczą część od kończącego ją tryptyku. Oprócz wspomnianych „Ścinków” zawiera on jeszcze wspomniany krótki esej o prowincji oraz napisaną techniką strumienia świadomości apologię wina Negroamaro, złożoną z jednego zdania, rozlewającego się po stronicy niczym ten szlachetny trunek po podniebieniu… Z innym tryptykiem mamy do czynienia po wprowadzeniu – to tryptyk mistrzów, złożony z trzech esejów poświęconych wielkim podróżnikom po Apulii: Gregoroviusowi, Muratowowi i (Andriejowi) Tarkowskiemu. Pragnienie ucieczki od konwencji pisarstwa podróżniczego nie oznacza bowiem, by Czaja pragnął uwolnić się od wpływów i marzył, by znaleźć się w utopijnej sytuacji Adama – pierwszego podróżnika, docierającego do ziemi nieskalanej ludzką stopą. W istocie jednak nad wyraz starannie wybiera on swoich poprzedników, kiedy jednak już to uczyni, będą mu oni towarzyszyć, niczym niegdysiejsi mistrzowie rzemiosła, na dobre i na złe, powracając co rusz w kolejnych esejach: o Kannach (pisanego z gorzką ironią, a zakończonego filmową, wzruszającą sceną pożegnania z zakochanym w autorze… psem), o Castel del Monte (z krótką biografią Fryderyka II), o Gesualdo z Venozy (z krótkim opisem jego castello) oraz o Materze (z gościnnym udziałem Mela Gibsona). Dalej idzie kolejny tryptyk – spod znaku tarantelli, gromadzący eseje „Ubywanie”, „Ukąszeni” i „Tarantella del Gargano” – w którym Czaja powraca do jednego ze swoich ulubionych tematów. Jest jeszcze (u)lotny, luźniej związany z Apulią esej poświęcony Cendrasowi i świętemu Józefowi z Copertino, patronowi lotnictwa.
9. Nie jest jednak zasługą Czai, że w jego książce nie ma miejsca na nic niepotrzebnego. Już prędzej na odwrót: jej zasługą jest raczej to, że bywa w niej nic. Czytamy w pierwszym eseju: „Puste godziny, nic nie znaczące zdarzenia, ogłupiający banał codzienności. Nuda podróży. Smutek podróży. Kto o tym napisze? Kto się do tego przyzna? Kto strząśnie z siebie krępujący imperatyw estetycznej delektacji i opowie o tych chwilach, w których podczas podróży nic się ciekawego nie dzieje?” (s.9). Oto wezwanie: opowiedzieć o chwilach, w których dzieje się nic… Próbował Gombrowicz: „Goya, miasteczko płaskie. Pies. Sklepikarz na progu sklepu. Samochód ciężarowy, czerwony. Bez komentarza. Nie nadaje się do żadnej glossy. Tu jest tak, jak jest” („Dziennik 1953-1956”, s. 319). Próbuje i Czaja. W Kannach: „Świat zredukowany do kilku koniecznych składników. Dom. Droga. Drzewko. Wzgórze. Krzaczek. Szyny. Semafor” (s.81). W Bavagni, gdzie na pustym rynku „nie ma się gdzie schować” (s.10). I w kończącym książkę zapisie ze stacji kolejowej w Spinazzola (kolejnej zresztą u Czai, znów przytłaczającej, znów melancholijnej): „Pusto, a w tej pustce jakiś niepokój. Skonany pies o rudej sierści śpi w poczekalni. Ściany całe w czarnych gryzmołach. Światło odbija się od srebrnych szyn, w powietrzu unosi się zapach smarów i smoły. Samotna stacja gdzieś na końcu świata, biały żar z nieba, stężone oczekiwanie” (s.290).
Nic dziwnego, że krążąc po Taranto, w którym „możliwości ruchu jest niewiele” i które „jedzie moczem i wilgocią” (s.170), ożywi się Czaja dopiero, trafiając na skład „rzeczy używanych”, których długie wyliczenie nam zaproponuje: „Świat nadmiaru i sugestywnych surrealnych powiązań: figurki porcelanowe, znaczki, etykiety, gazety, szklanki, kieliszki, wazoniki, talerzyki, podstawki, żyrandole, spinacze…” (s.171). I tak dalej (przez kilkanaście linijek), i tak dalej…
10. Takie enumeracje to prawdziwe lekcje. Ciemności? Nie – wydobywając je z pamięci, Czaja stara się wyczytać z nich życie. Po prawdziwej podróży pozostają wszak wyłącznie tego typu wytrwale gromadzone przez pamięć kolekcje…
Nie mogło stać się inaczej. Po „Lekcjach ciemności” Dariusz Czaja napisał rekolekcje.
2. Tymczasem Dariusz Czaja już od pierwszych stronic swojej książki nie pozwala nam odpocząć ani na chwilę. Znamienne jest tu sformułowanie ze strony siódmej – „praca podróży”: „Bo w istocie to dopiero teraz, po przyjeździe, tak naprawdę trzeba ją rozpocząć. Rozpocząć od nowa. Inaczej: teraz dopiero trzeba uruchomić pracę podróży, prawdziwą pracę nad podróżą” (s.7). Wymagająca wysiłku i drobiazgowych przygotowań „praca podróży” (w innym miejscu pisze Czaja: „Podróże kształcą, ale kształconych”, s.14) nie wydaje się przypominać pracy żałoby – jawi się raczej jako doświadczenie hermeneutyczne, imperatyw interpretacji, zaproszenie do rozumienia. Każdy ma taką podróż, jaką sobie przygotował. Każdy ma taką podróż, jaką potrafi sobie przypomnieć. Ponieważ zaś praca podróży nigdy nie ustaje, Czaja może rozpocząć swoją książkę wyłącznie w jeden sposób: „Tylko naiwni wierzą jeszcze, że tak naprawdę podróżujemy jedynie wtedy, gdy fizycznie przemieszczamy się w geograficznej przestrzeni. A więc wtedy, gdy rozbudzone zmysły upewniają nas o realności chwili. Kiedy właściwe czasowi podróżnemu natężenie uwagi skrapla żywe doświadczenie w doznania o dużym stopniu intensywności. Kiedy wczepieni mocno w czas teraźniejszy oswajamy dla siebie inny, nieznany nam wcześniej fragment świata. Tymczasem rzecz jest dużo subtelniejszej natury. Podróż, choć da się ją bez wątpienia kartograficznie obrysować i precyzyjnie zaznaczyć w kalendarzu, wykracza poza tempus praesens rzeczywistej wędrówki. I to, by tak rzecz, w obie strony” (s.5).
3. Można by rzec, że zabieram się do omówienia książki Dariusza Czai poniewczasie, kiedy zdążyła już ona obrosnąć grubą warstwą komentarzy i recenzji, które z pewnością przyczyniły się do jej – w pełni zasłużonej! – nominacji do tegorocznej Nagrody Nike. Jednak nie przestaję mieć dziwnego wrażenia, że książki takie jak „Gdzieś dalej, gdzie indziej” nie zestarzeją się szybko, a redukowanie ich do rzędu reportażu i „literatury podróżniczej” to grube nieporozumienie. Wydana w serii „Sulina” książka Czai wydaje się mieć z nimi wspólnego wyłącznie to, że czyta się ją równie szybko – choć zdecydowanie z pożytkiem większym niż doczesnym. Być może zatem to deszczowe listopadowe popołudnia, w trakcie których zachłannie ją pochłaniałem, nie sprzyjały mentalnym przenosinom do Apulii? Być może mroźny styczeń potrzebował raczej litościwego uśmiechu Sycylii, a jakże nieśmiały w tym roku kwiecień – spaceru? A może rację ma Maksym Gorki, którego radę udzieloną Paustowskiemu, przypomina Czaja: „Powiedział mu mianowicie, by ten poszedł w Rosję, pracował, obserwował uważnie, zbierał doświadczenia, ale niczego nie zapisywał. I by dopiero po powrocie do domu spisał to, co widział. A dlaczego dopiero post factum? Ano dlatego, że – zgodnie z sugestią Gorkiego – pamięć i tak przechowa to, co naprawdę było dla niego ważne, jeśli zaś coś przepadnie, znaczy to, że nie było warte pamiętania” (s.7).
4. Rozpoczynając swoją książkę od nakreślenia fenomenologicznej z ducha refleksji nad czasowością podróży, której jedynie niewielki fragment zdołaliśmy zacytować, nie dokonuje Czaja konwencjonalnej spłaty zadłużenia zaciągniętego w tradycji. Mówię o refleksji fenomenologicznej nieprzypadkowo: mowa wszak o swoistej retencji i protencji podróży, która zaczyna się przecież już wraz z przysłowiowym „jeżdżeniem palcem po mapie”, a po powrocie – niczym kometa z porównania Husserla – pozostawia po sobie barwny ogon. Tym ostatnim, niczym pawie, tak chętnie chwalimy się później znajomym, obramowując każde pokazywane im zdjęcia kolejnymi anegdotami, historiami, wspomnieniami… I chociaż epoka zapamiętanych z dzieciństwa, ciągnących się w nieskończoność pokazów slajdów z podróży, gromadzących przed świetlistym prostokątem wspomnień wszystkich członków rodziny, już dawno odeszła w zapomnienie, podróżując, nigdy nie przestaliśmy nosić się – obnosić – z myślą o utrwaleniu chwili, która w przyszłości budzić winna (via Facebook) nie tyle wspomnienie, co zazdrość. Atakowany niematerialnymi albumami fotografii z podróży innych, zaglądających do mojego pokoju z ekranu monitora, z nostalgią powracam do pogrążonego w ciemnościach pokoju, przypominając sobie charakterystyczny dźwięk, jaki wydawał rzutnik przy przerzucaniu przezroczy. Powracam? Uciekam. Jeżeli piszę, że pokazy przezroczy miały w sobie coś z rytuału, owianego magiczną mgiełką inności, to nie dlatego, by były one takie w istocie, lecz dlatego, że dzięki nim po raz pierwszy zobaczyłem góry, plażę i morze; że kiedy na jednym z przezroczy zauważyłem przytulającą się do siebie uśmiechniętą parę i dowiedziałem się, że to moi rodzice, dokonałem zdumiewającego odkrycia czasu; dlatego wreszcie, że dzięki przezroczom podróżującego po Afryce znajomemu ojca, nazywanego przez nas Wujkiem-Masajem, po raz pierwszy obserwować mogłem niczym nie osłonięte kobiece piersi …
5. Uciekam od tematu? Uciekam. I to gdzieś dalej, gdzie indziej. Na swoje usprawiedliwienie mam jednak to, że cała książka Czai – jest ucieczką. Choćby od wytrawionego z codzienności mitu Włoch i związanego z nim wszechpanującego banału i osławionych uroków przemysłu turystycznego. Równocześnie jednak – także od konwencji egzystencjalnej włóczęgi spod znaku ostatnich książek Stasiuka. O pragnieniu ucieczki mówi wszak powracający jak lejtmotyw cytat z Rolanda Barthes’a (od którego Czaja zaczerpnął zresztą tytuł swej książki): „Ruszył pociąg, na każdym wagonie wisiała żółta tablica z napisem Milano-Lecce. Zacząłem marzyć: wsiąść do tego pociągu, podróżować całą noc i następnego ranka znaleźć się w dalekim mieście, pełnym światła, słodyczy, spokoju” (s.227). Jednak podczas gdy autor „Imperium znaków” wsiąść chciałby – nie przymierzając – do pociągu byle jakiego, autor „Lekcji ciemności”, uciekając właśnie do Lecce, właśnie do Apulii, ma doskonale sprecyzowane cele: byle dalej od półki z napisem „przewodniki”, od „Tysiąca dni w Toskanii”, „Zapisków spełnionych marzeń” i pocztówkowych landszaftów. Apulii nie wybiera – to ona wybrała jego. Wybrała i skutecznie pozwoliła „nie uganiać się wciąż – także i we Włoszech! – za «zabytkami», za «miejscami malowniczymi», za tą całą nędzą bedekerowych błyskotek” (s.12). Czaja z dziwnym upodobaniem cytuje przedstawiający Apulię emblemat z „Ikonologii” Ripy: „Niewiasta o cerze spiekłej, zawinięta w cienką tkaninę usianą z rzadka tarantulami, podobnymi do wielkich pająków w różnobarwne prążki, maluje się ją z cerą spaloną i owitą w cieniuchny woal, ażeby pokazać wielki upał i posuchę, jakie w Apulii najczęściej panują” (s.276). A jednak, jak się niespodziewanie okaże – owa dama to „miłość od pierwszego wejrzenia, bezgraniczna, odwzajemniona” (s.227). Paradoks? Owszem, „paradoks prowincji” – jak tytułuje jeden ze swoich esejów Czaja, zestawiając z sobą Felliniego i Mrożka, i właśnie w Apulii doświadczając trudno definiowalnego fenomenu prowincji: „W niemal pustym autobusie kilku chłopów z pobliskich miejscowości. Twarze jakby skądś znajome. Nieraz widziałem ich na polskich wsiach” (s.100). „Gdzieś dalej, gdzie indziej” to książka złożona z tego typu paradoksów. Jest coś tyleż ujmującego, co niezwykle istotnego w wytrwałym gromadzeniu przez Czaję ulotnych powidoków rozczarowań i bylejakości, owych odprysków nijakiego, które rozpamiętywane w spokojności okazują się odłamkami kamienia życia.
Od czego zatem ucieka Czaja? W żadnym razie – od rozczarowania, które jest wszystkim, co może dać mu Apulia. Ucieka od złudnego kultu teraźniejszości, od potęgi tej oto, uświęconej i wyidealizowanej, chwili, o której rozprawiać nietrudno, a której doświadczyć nie sposób.
6. Autor „Gdzieś dalej, gdzie indziej” to antropolog uciekający od swej dyscypliny. Antropolog, który chociaż za swoim kolejnym mistrzem, Claudem Levi-Straussem, powtarza, że etnografia to powołanie, to składające się na książkę „ćwiczenia i wprawki etnograficzne” spisuje „językiem pozbawionym rygorów akademii” (s.282). I nie idzie tu wyłącznie o przejście od poetyki traktatu do pozbawionego przypisów, terminologii i konstrukcji typowych dla akademickiego eseju – mimo tego, że aluzyjne odniesienia do czytanych w murach Akademii autorów pojawiają się na każdym kroku. Wystarczy wymienić tytuły kilku szkiców („Dzienniki motocyklowe”, „Kamień na kamieniu”, „Ubywanie”…), wystarczy posłuchać takich wyrażeń, jak „nieznośna lekkość czerstwego banału” (s.13), „reszta jest złudzeniem” (s.13) czy „rzeczy, które jeszcze nie całkiem umarły” (s.171), wystarczy wreszcie wczytać się w takie – naszpikowane intertekstualnymi odniesieniami, a zarazem spisane ze szczególną troską o słowo – fragmenty, jak ten: „Rozmywające się mgły odsłaniały żółciejące wnętrza dolin, rozproszone światło podnosiło surowy pejzaż ku widzialnemu, dzwon kołysał tę przestrzenią i zdawało mi się, że nastąpiło właśnie fizyczne wyjście z czasu, że czas ustąpił i uczestniczę w celebracji trwania. Za chwilę dzwon ucichł, mgły się rozpełzły, wszystko się wyrównało i świat ponownie wskoczył w stare koleiny” (s.288-289). Czytając tego typu urzekające fragmenty, sąsiadujące z odniesieniami do książek Nietzschego (s.191), Eliadego (s.269) czy Derridy (s.64), aż chce się przyznać rację Levi-Straussowi: zrzucając skórę akademika, Czaja nie przestał być etnografem, czyli sobą.
7. Czujemy jednak, że w zmianie stylu pisania – dostrzegalnego chociażby w zestawieniu z poprzednią, doskonałą książką Czai – kryje się coś więcej niż genologiczna modyfikacja. Oto ucieczka Czai odciska się w jego języku. Aby przybliżyć się do doświadczenia, ten wytrawny stylista pozwala sobie na zastanawiające kolokwializmy. „Już na samym początku pojawiają się schody” (s.7), a im dalej, tym większy „wypas” (s.288): „Ale przecież niemożliwe, aby wszyscy Apulijczycy byli tak nieużyci” (s.99), Apulia „jest zadupiem, zaściankiem, czasem wiochą” (s.257), w której panuje „syf malaryczny”, a na poboczu zobaczyć można „kawałek kibla” (s.212), „za cholerę” nie można jednak nic znaleźć (s.286), a „psie gówna rozkładają się w słońcu” (s.288)… Jakże daleko jesteśmy od oczyszczonego stylu medytacyjnej „Drogi do Sieny” Zagańczyka, a jednocześnie – jak błyskawicznie wymknęliśmy się bezosobowej narracji książek pisanych przez historyków sztuki czy, na przykład, historyczno-peryferyjnej dominacie „Innej Wenecji” Predraga Matvejevića, którą przedstawia Czaja jako wzorcowy przykład „diametralnego zmienienia optyki” (s.14) – niezbędnego warunku odkrywczej literatury podróżniczej. Wyraźniej niż u Matvejevića, który przygląda się zarazem przegniłym, obrośniętym wodorostami palom, jak i romantycznej wyspie, na której umierają mewy, u Czai króluje prowincjonalność; pojawiają się pejzaże, których on sam nie waha się ochrzcić mianem „pornografii poboczy” (s.213). „Boczna lokalna droga przejmuje trwogą, powinno się tu wysyłać te zastępy cmokaczy od la bella Italia, tych wszystkich entuzjastów krainy włoskiej łagodności” (s.212).
Po co to wszystko? Wczytując się we fragmenty „Podróży po Apulii”, zwraca uwagę Czaja, z jaką precyzją opisuje Muratow tak z pozoru nieistotne detale takie, jak szabla oficera garnizonowego czy przebiegająca przez drogę kura… „Tak się właśnie uzyskuje efekt realności!” (s.59) – wykrzykuje, aby w innym miejscu, oglądając dokument, w którym Tarkowski „zjada makaron (...) w koszulce i krótkich majtkach” (s.74), przyznać: „Jest w tych banalnych scenkach coś wzruszającego, coś – ośmielę się powiedzieć – prawdziwego, właśnie przez ich spontaniczność, zwyczajność, brak pozy” (s.74). To w tym pragnieniu kryje się, być może, tajemnica stylu Czai, uciekającego od dyscypliny i estetyzmu z nadzieją, że pozwoli mu to przybliżyć się do życia. Chociaż, jak przyznaje, pisanie opiera się na dystansie rozciągającym się pomiędzy doświadczeniem a dziełem, wydaje się, że hybrydyczny styl Czai chciałby ów dystans pokonać i zniwelować. I znów mógłby tu on przyznać rację Barthesowi, wyznającemu z rozbrajającą szczerością: „Nauka jest trywialna, życie jest subtelne. Aby pokonać ów dystans, potrzebujemy literatury” (przytaczam, być może, niedokładnie, nie pamiętam bowiem lokalizacji cytatu – pamiętam go, ponieważ były to pierwsze zanotowane przeze mnie słowa, jakie padły w Warszawie w trakcie moich studiów).
8. „Gdzie te ścinki, które pozostały po skrojeniu materii? Co z nimi? Masa upadłościowa podróży, cała ta wata wypełniająca miejsca między punktami istotnymi” (s.286). Niech nie zwiedzie nas Czaja, pisząc o ścinkach, „okruchach” i przypadku – jego książka skomponowana jest dokładnie i w przemyślany sposób. Ramę tworzą odpowiadające sobie tematycznie eseje poświęcone namysłowi nad fenomenem podróży („Topografie pamięci” i „Ścinki, ciągi dalsze”), których nierozłączny element stanowią sugestywne, kilkuzdaniowe, pozornie przypadkowo dobrane obrazki z podróży: przed oczyma przewijają się migawki z Wenecji, Venosy, Bevagni, Otranto, Ostuni, Tursi, Altamury, w końcu Spinazzoli… Obrazowaną przez nie nieciągłość pamięci dobrze ilustrują też zamieszczone w książce fotografie Czai, oddzielające jej zasadniczą część od kończącego ją tryptyku. Oprócz wspomnianych „Ścinków” zawiera on jeszcze wspomniany krótki esej o prowincji oraz napisaną techniką strumienia świadomości apologię wina Negroamaro, złożoną z jednego zdania, rozlewającego się po stronicy niczym ten szlachetny trunek po podniebieniu… Z innym tryptykiem mamy do czynienia po wprowadzeniu – to tryptyk mistrzów, złożony z trzech esejów poświęconych wielkim podróżnikom po Apulii: Gregoroviusowi, Muratowowi i (Andriejowi) Tarkowskiemu. Pragnienie ucieczki od konwencji pisarstwa podróżniczego nie oznacza bowiem, by Czaja pragnął uwolnić się od wpływów i marzył, by znaleźć się w utopijnej sytuacji Adama – pierwszego podróżnika, docierającego do ziemi nieskalanej ludzką stopą. W istocie jednak nad wyraz starannie wybiera on swoich poprzedników, kiedy jednak już to uczyni, będą mu oni towarzyszyć, niczym niegdysiejsi mistrzowie rzemiosła, na dobre i na złe, powracając co rusz w kolejnych esejach: o Kannach (pisanego z gorzką ironią, a zakończonego filmową, wzruszającą sceną pożegnania z zakochanym w autorze… psem), o Castel del Monte (z krótką biografią Fryderyka II), o Gesualdo z Venozy (z krótkim opisem jego castello) oraz o Materze (z gościnnym udziałem Mela Gibsona). Dalej idzie kolejny tryptyk – spod znaku tarantelli, gromadzący eseje „Ubywanie”, „Ukąszeni” i „Tarantella del Gargano” – w którym Czaja powraca do jednego ze swoich ulubionych tematów. Jest jeszcze (u)lotny, luźniej związany z Apulią esej poświęcony Cendrasowi i świętemu Józefowi z Copertino, patronowi lotnictwa.
9. Nie jest jednak zasługą Czai, że w jego książce nie ma miejsca na nic niepotrzebnego. Już prędzej na odwrót: jej zasługą jest raczej to, że bywa w niej nic. Czytamy w pierwszym eseju: „Puste godziny, nic nie znaczące zdarzenia, ogłupiający banał codzienności. Nuda podróży. Smutek podróży. Kto o tym napisze? Kto się do tego przyzna? Kto strząśnie z siebie krępujący imperatyw estetycznej delektacji i opowie o tych chwilach, w których podczas podróży nic się ciekawego nie dzieje?” (s.9). Oto wezwanie: opowiedzieć o chwilach, w których dzieje się nic… Próbował Gombrowicz: „Goya, miasteczko płaskie. Pies. Sklepikarz na progu sklepu. Samochód ciężarowy, czerwony. Bez komentarza. Nie nadaje się do żadnej glossy. Tu jest tak, jak jest” („Dziennik 1953-1956”, s. 319). Próbuje i Czaja. W Kannach: „Świat zredukowany do kilku koniecznych składników. Dom. Droga. Drzewko. Wzgórze. Krzaczek. Szyny. Semafor” (s.81). W Bavagni, gdzie na pustym rynku „nie ma się gdzie schować” (s.10). I w kończącym książkę zapisie ze stacji kolejowej w Spinazzola (kolejnej zresztą u Czai, znów przytłaczającej, znów melancholijnej): „Pusto, a w tej pustce jakiś niepokój. Skonany pies o rudej sierści śpi w poczekalni. Ściany całe w czarnych gryzmołach. Światło odbija się od srebrnych szyn, w powietrzu unosi się zapach smarów i smoły. Samotna stacja gdzieś na końcu świata, biały żar z nieba, stężone oczekiwanie” (s.290).
Nic dziwnego, że krążąc po Taranto, w którym „możliwości ruchu jest niewiele” i które „jedzie moczem i wilgocią” (s.170), ożywi się Czaja dopiero, trafiając na skład „rzeczy używanych”, których długie wyliczenie nam zaproponuje: „Świat nadmiaru i sugestywnych surrealnych powiązań: figurki porcelanowe, znaczki, etykiety, gazety, szklanki, kieliszki, wazoniki, talerzyki, podstawki, żyrandole, spinacze…” (s.171). I tak dalej (przez kilkanaście linijek), i tak dalej…
10. Takie enumeracje to prawdziwe lekcje. Ciemności? Nie – wydobywając je z pamięci, Czaja stara się wyczytać z nich życie. Po prawdziwej podróży pozostają wszak wyłącznie tego typu wytrwale gromadzone przez pamięć kolekcje…
Nie mogło stać się inaczej. Po „Lekcjach ciemności” Dariusz Czaja napisał rekolekcje.
Dariusz Czaja: „Gdzieś dalej, gdzie indziej”. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010 [seria: „Sulina”].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |