ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

sierpień 15-16 (183-184) / 2011

Agnieszka Nęcka,

W PUŁAPCE METAZDJĘĆ OLGI TOKARCZUK I ANDRZEJA STASIUKA

A A A
„Iść, ciągle iść w stronę słońca / W stronę słońca aż po horyzontu kres / Iść, ciągle iść tak bez końca” – tak brzmią słowa jednej z najbardziej znanych piosenek grupy „Dwa plus jeden”, niezwykle trafnie oddające nasze umiłowanie podróżowania. Motyw tułacza, włóczęgi, turysty czy pielgrzyma – nie bez przyczyny – od wieków jest silnie obecny w literaturze (nie tylko) polskiej, pokazując, że podróżowanie definiowane bywa bardzo szeroko. Najprostsze i najbardziej pojemne ujęcie oznacza przemieszczanie się poza granice miejsca swojego zamieszkania. Jedno z węższych odsyła z kolei do psychologii, obrazując (auto)terapeutyczną i (auto)poznawczą wędrówkę w głąb swojego „ja”. Przemieszczanie się staje się swoistą strategią życiową. Jak przypominał Krzysztof Podemski w „Socjologii podróży” (Poznań 2004), najważniejszą rolę w podróżowaniu odgrywają dwie idee: obcego oraz kontaktu międzykulturowego. Niemniej można wyróżnić kilka rodzajów, czy raczej powodów podróżowania, wśród których na czoło wysuwają się: edukacyjno-światopoglądowe, kulturowo-religijne, tożsamościowe, turystyczne czy lekturowe. Podróżowanie wiąże się zatem nie tylko z tymczasową zmianą środowiska i przestrzeni, ale także z diagnozowaniem samego siebie. Stanowi również pożywkę dla pisarskiej wyobraźni, pozwalając kreować miejsca konotujące poczucie bezpieczeństwa lub odwrotnie – takie, które budząc grozę, na trwałe zapadają w pamięci. Tym samym relacje z podróży – co oczywiste – służą nade wszystko prowizorycznemu zatrzymaniu tego, co przeżyte, lub wykreowaniu tego, co upragnione. Za ową prowizorkę – jak przekonywała w „Biegunach” Olga Tokarczuk – płaci się niezwykle wysoką cenę. „Opisywanie jest jak używanie – niszczy; ścierają się kolory, kanty tracą ostrość, w końcu to, co opisane, zaczyna blaknąć, zanikać. (...) Prawda jest straszna: opisać to zniszczyć” (O. Tokarczuk: „Bieguni”. Kraków 2007, s. 79). Pokusa okazuje się jednak silniejsza.

Podejście do podróżowania oraz samo przemieszczanie się zmieniało się – co równie oczywiste – choćby dzięki rozwojowi cywilizacyjno-technologicznemu. Hans-Joachim Knebl konstatował, że zmiany przebiegały „od podróży rodzinnych do podróży indywidualnych, od kontaktów z obcymi do kontaktów między sobą, od wspólnot wędrujących do biur podróży, od turystyki pobytowej do turystyki objazdowej, od podróży jako dążenia do wolności do podróży jako dobrowolnej niedoli, od nieprzewidzianego do zaprogramowanego, od związku alpinistycznego do moto-clubu i camping-clubu, od dania upustu skłonnościom osobistym do ulegania dyktatowi mody, od zrozumienia do stereotypu, od świata jako miejsca doznań do świata traktowanego jako muzeum od komunikowania się, dialogu do odbioru informacji, od uczucia romantycznego do uczucia zaprogramowanego, od przechadzek do robienia zakupów, od wrażenia do zdjęcia fotograficznego, od listu do pocztówki, od podróżowania wagonem czwartej klasy do podróżowania pierwszą klasą, od sztuki do kiczu, wreszcie od noclegowni do hotelu” (cyt. za: K. Podemski: „Socjologia podróży”..., s. 20–21).

Podróżowanie stało się obszarem twórczych poszukiwań, których konsekwencją był m.in. rozwój form reportażowych (w tym szeroko rozumianych dzienników podróży). Dość wspomnieć Ryszarda Kapuścińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Hannę Krall, Mariana Brandysa, Grażynę Jagielską, Michała Olszewskiego, Mariusza Szczygła – by zobaczyć, jak różne mogą być to odmiany. Każda z narracji podróżniczych stara się być jedyna w swoim rodzaju, na swój sposób wyjątkowa. Stąd wybierane są szlaki nieoczywiste, mało uczęszczane, pozornie nieciekawe. Takimi właśnie trasami poruszają się bohaterowie „Biegunów” Tokarczuk czy „Dziennika pisanego później” Andrzeja Stasiuka, który autor rozpoczyna zresztą – najoględniej rzecz ujmując – dość nietypowo: „I znowu tu przyjechałem. Znowu czuję smród ścieków i płonących śmieci” (A. Stasiuk: „Dziennik pisany później”. Wołowiec 2010, s. 7). Po części z tego powodu obydwie wspomniane narracje są książkami, które – zdaniem wielu komentatorów życia literackiego po 1989 roku – należą do jednych z najbardziej interesujących pozycji wydawniczych z ostatnich lat, stawiających problem podróżowania w centrum zainteresowań twórczych. Będąc propozycjami pod wieloma względami różnymi, mają jednak sporo punktów wspólnych. Jednym z takowych jest przyjemność lekturowa, jaką dają (nie tylko) podczas długiej podróży, oferując znacznie więcej aniżeli „klasyczne” sprawozdania z drogi.

W permanentnym ruchu

Powiedzieć, że Olga Tokarczuk w „Biegunach” (książce, która stała się swoistym wydarzeniem literackim 2007 roku) starała się uchwycić różnorodność aspektów podróżowania, to właściwie tak jakby nic nie powiedzieć. Anonsowana na „czwartej stronie” okładki przez Jerzego Jarzębskiego jako „może najlepsza książka Olgi Tokarczuk”, określona na łamach „Tygodnika Powszechnego” przez Dariusza Nowackiego jako „dzieło totalne”, wychwalana w „Gazecie Wyborczej” przez Andrzeja Franaszka, spotkała się także z krytycznoliterackimi wątpliwościami formułowanymi m.in. przez Tomasza Mizerkiewicza („FA-art” 2007, nr 4) czy Arkadiusza Bagłajewskiego („Kresy” 2008, nr 3). Jedno jest pewne: już sam rozmach narracyjny „Biegunów” imponuje, generując m.in. kłopoty z gatunkową klasyfikacją. „Bieguni” to – jak zauważył Bagłajewski – „literacki patchwork, sylwiczna przeplatanka wrażeń, refleksji zogniskowanych wokół doświadczania świata w podróży i narracyjnych, nieraz rozbudowanych, fikcji odnoszonych do głównego tematu tej prozy: podróży jako stanu egzystencjalnego i sytuacji poznawczej w różnych czasach i miejscach” (A. Bagłajewski: „Bieguni”. „Kresy” 2008, nr 3, s. 159). I trudno byłoby się z krytykiem nie zgodzić. Wszak opowieść Tokarczuk jest fragmentaryczna, szkatułkowa, nielinearna i żyruje nie tylko na doświadczeniach własnych, ale także na bogatych odsyłaczach intertekstualnych. W konsekwencji „Biegunów” da się czytać na wiele sposobów: jako opowieść o „potrzebie uwalniania się od świata. Nie po to, by uciec, lecz by uniknąć pozoranctwa w życiu” (I. Poprawa: „Olga travel”. „Odra” 2007, nr 12, s. 124), jako „liryczny traktat o roli mediów w życiu człowieka, z tą jednak niebywale ważną adnotacją, że on sam, człowiek, jest mechanizmem, maszynerią, konstrukcją składającą się z rozmaitych elementów, podzespołów, organów, urządzeń” (M. Larek: „Literatura i nowe media”. „Czas Kultury” 2008, nr 6, s. 199), jako „powieść o utraconym dzieciństwie i poszukiwaniu dziecięctwa w sobie” (B. Darska: „To, co umożliwia przetrwanie”. „Opcje” 2007, nr 4, s. 86) lub jako „współczesną przypowieść o człowieku” (I. Lenart: „»Bieguni« Olgi Tokarczuk jako współczesna przypowieść o człowieku. W: „Inna literatura? Dwudziestolecie 1989–2009”. T.1. Red. Z. Andres, J. Pasterski. Rzeszów 2010).

Taka rozpiętość interpretacji możliwa jest chociażby dzięki temu, iż trudno byłoby streścić to, co zostało zawarte pomiędzy okładkami „Biegunów”. Obok historii Kunickiego, któremu na chorwackiej wyspie na trzy dni zaginęli żona i dziecko, Annuszki, która uciekła z domu, porzucając męża i chorego syna, by stać się jedną ze współczesnych biegunek, szwedzkiego profesora i jego młodszej żony, mających wykłady o kulturze antycznej na statku turystycznym pływającym po wyspach egejskich czy anatoma Filipa Verheyena, który pisał listy do swojej amputowanej nogi, znalazły się fragmenty traktatu „Psychologia podróżna”, uwagi o miniaturyzacji podróżnych kosmetyków czy notatki aforystyczne. Ale to zaledwie kilka spośród wielu zawartych w „Biegunach” mini opowieści. Owo „poszatkowanie” tkanki narracyjnej autorka „Domu dziennego, domu nocnego” tłumaczy następująco: „Stać z boku. Widzi się tylko świat we fragmentach, innego nie będzie. Są momenty, okruchy, chwilowe konfiguracje, które raz zaistniawszy, rozpadają się na części. Życie? Niczego takiego nie ma; widzę linie, płaszczyzny i bryły, i ich przemiany w czasie. Czas zaś wydaje się prostym narzędziem do mierzenia drobnych zmian, szkolną linijką z uproszczoną podziałką – to zaledwie trzy punkty: było, jest i będzie” (B, s. 204).

Opowiadanie przypomina zatem układanie puzzli, dzięki czemu „Przerwane opowieści zostają jednak dokończone, wiadomości z wykładów znajdują praktyczne zastosowanie. Narracją w „Biegunach” rządzi strategia opóźniania/odwlekania. Fragmentaryzacja sprzyja retardacjom, o czym świadczą porozrywane opowiadania, dodatkowo budzi ciekawość i nie pozwala się zatrzymać, zmusza do ruchu. Opowieść staje się dosłownym ruchem, jest nie tylko następstwem słów i zdarzeń” (A. Pekaniec: „Opowiadać – podróżować – żyć”. „Dekada Literacka” 2008, nr 1, s. 63–64).

Podszyci swoiście pojmowanym (zakamuflowanym pod postacią zmultiplikowanych masek) autobiografizmem „Bieguni” są jednakże ukierunkowani nie tyle na przemieszczanie się, ile na poznawanie Innych. Ale trudno się dziwić, skoro – co zostaje powiedziane w omawianej tu książce bodaj aż pięciokrotnie – „Celem mojej pielgrzymki jest zawsze inny pielgrzym”. Chodzi zatem o swoiste kolekcjonowanie opowieści o innych, dzięki którym stałoby się możliwe dotarcie do własnego wnętrza. „Poznawanie siebie i poznawanie świata to w ujęciu pisarki procesy paralelne (...). Poznawanie siebie sprzęgnięte jest tu z poznawaniem Innego, a właściwie z klęską poznawczą. Nie mogę poznać tajemnicy Innego, choć bliskiego” (A. Bagłajewski: „Bieguni”..., s. 160). Działania deszyfracyjne skazane są na niepowodzenie już choćby dlatego, że rzeczywistość jest wielowarstwowa, nieprzenikniona, rozpostarta między tym, co realne i alternatywne lub prawdopodobne. Nie wszystko da się w prosty i jednoznaczny sposób wyjaśnić. Dzieje się tak m.in. dlatego, że „Różne momenty czasu wiszą w przestrzeni jak prześcieradła, jak ekrany, na których wyświetla się jakiś moment; świat składa się z takich nieruchomych momentów, wielkich metazdjęć, a my przeskakujemy z jednego w drugi” (B, s. 431).

Ale – jeśli można tak powiedzieć – „centralna” fraza „Biegunów” oznacza coś więcej. Ta, jak konstatował Nowacki, „szlachetna intencja nie jest wyrazem naiwności, ma nawet zabarwienie ironiczne. Po pierwsze (...) węzłowymi stacjami tego pielgrzymowania są rozrzucone po świecie gabinety osobliwości i muzea historii medycyny. Owszem – Tokarczuk wyrusza na spotkanie z Innym, tyle że ów jest martwy, zredukowany do cielesnej powłoki lub rozczłonkowany w sensie dosłownym. Po wtóre – spotkania podróżniczki z innymi – żywymi – pielgrzymami to w istocie spotkania z ekscentrykami. Tylko ci ostatni zasługują na opowieść” (D. Nowacki: „Podróżowanie jest koniecznością”. „Tygodnik Powszechny” z dn. 15. 10. 2007 r.).

Tym samym opowiedzenie wciągających historii nie było celem Tokarczuk. Jej zamysł twórczy sięgał o wiele dalej. „Wyraźna, uchwytna jest tu bowiem relacja między poznaniem opartym na postrzeganiu konkretu, drobiny, szczegółu i przenoszeniu tegoż sposobu postrzegania w strukturalną zasadę świata” (A. Bagłajewski: „Bieguni”..., s. 160). Wszystko – podporządkowane zasadzie permanentnej płynności – składa się na ową wielopłaszczyznową rzeczywistość, w której najważniejszy jest jednak – jak wynika z lektury narracji Tokarczuk – ruch: „(...) zdałam sobie sprawę, że – mimo wszelkich niebezpieczeństw – zawsze lepsze będzie to, co jest w ruchu, niż to, co w spoczynku; że szlachetniejsza będzie zmiana niż stałość; że znieruchomiałe musi ulec rozpadowi, degeneracji i obrócić się w perzynę, ruchome zaś – będzie trwało nawet wiecznie” (B, s. 8).

Nieustanne przemieszczanie się (rozumiane także jako postęp cywilizacyjno-technologiczny) ma chronić przed szeroko definiowanym Złem. Świat jest więzieniem, ludzie zaś są „(...) zbudowani z obron, z tarcz i zbroi, jesteśmy miastami, których architektura sprowadza się do murów, baszt i fortyfikacji; państwami bunkrów” (B, s. 17). Ale – jak zauważa Bagłajewski – „(...) w finale utworu odsłania się wielki temat tej prozy – światy możliwe. Świat, światy ujęte są z perspektywy wyobraźni gnostyckiej i i panteistycznej. Czy one się wzajemnie nie wykluczają? Otóż nie. Możemy nawet dostrzec jak się supłają, jak wymiennie przenikają na powierzchnię zdarzeń i refleksji o zdarzeniach. Bo i na zamknięcie w świecie-więzieniu i takoż na panteistyczną płynność rzeczy spogląda się tu z góry – taką perspektywę przyjęła narratorka – a takie spojrzenie umożliwia subtelną ironię, dystans, ale też kiedy trzeba empatyczną bliskość z bytem” (A. Bagłajewski: „Bieguni”..., s. 160).

W rezultacie przemieszania się dystansu i empatii możliwy jest zachwyt nad tym, co brzydkie, wadliwe, nieprzewidywalne. Narratorka prozy Tokarczuk mówi o tym wprost: „(...) pociąga mnie wszystko, co popsute, niedoskonałe, ułomne, pęknięte. Interesują mnie formy byle jakie, pomyłki w dziele stworzenia, ślepe zaułki. To, co miało się rozwinąć, ale z jakichś względów pozostało niedorozwinięte; albo wręcz przeciwnie – przerosło plan. Wszystko, co odstaje od normy, co jest za małe albo za duże, wybujałe lub niepełne, monstrualne i odrażające. Formy, które nie pilnują symetrii, które się multiplikują, przyrastają po bokach, pączkują, lub przeciwnie, redukują wielość do jedności. Nie interesują mnie wydarzenia powtarzalne (...) Moja wrażliwość jest teratologiczna, monstrofilarna. Mam nieustanne i męczące przekonanie, że właśnie tutaj prawdziwy byt przebija się na powierzchnię i ujawnia swoją naturę. Nagle, przypadkowe odsłonięcie. Wstydliwe »ups«, rąbek bielizny spod starannie uplisowanej spódnicy” (B, s. 22–23).

Pociąga zatem to, co wymyka się schematom, stereotypom, konwenansom. Owo wstydliwe „ups” pozwala zbliżyć się do Tajemnicy istnienia, a ta – jak przekonuje Tokarczuk – ukryta jest na nietypowych szlakach podróżniczych.

Na peryferiach


Równie zagorzałym wędrowcem po przestrzeniach zapomnianych, bo dalekich od tras turystycznych, jest Andrzej Stasiuk, który w otwierającym „Jadąc do Babadag” szkicu przemycając kwintesencję podróżowania, pisał: „Niebo, drzewa, domy, ziemia – to wszystko mogło znajdować się gdziekolwiek indziej. Poruszałem się w przestrzeni, która nie miała żadnej historii, żadnych dziejów, żadnych wartych wspomnienia dokonań (...) ten ciąg obrazów to nie był żaden kraj, to był pretekst. Bardzo możliwe, że człowiek odczuwa swoje istnienie dopiero wtedy, gdy czuje na skórze dotyk bezimiennej przestrzeni, która łączy nas z najdawniejszym czasem (...) gdy umysł dopiero oddzielał się od świata i jeszcze nie zdawał sobie sprawy ze swojego sieroctwa” (A. Stasiuk: „Ten lęk”. W: Tenże: „Jadąc do Babadag”. Wołowiec 2004, s. 11).

Najważniejsze zatem nie tyle jest osiągnięcie celu, co samo bycie w podróży. Stąd choćby użycie imiesłowu „jadąc” w tytule książki czy odłożenie notowania na później, jak w przypadku najnowszej publikacji autora „Opowieści galicyjskich”, czyli „Dziennika pisanego później”. W konsekwencji Stasiukowe trasy nie pokrywając się z obowiązującymi modami turystycznymi, zdradzają swoistą monotonię wędrówek po znanych z wcześniejszych jego opowieści bezdrożach.

„Dziennik pisany później” Andrzeja Stasiuka jest zbiorem esejów, a dokładniej: impresji i spostrzeżeń dotyczących jego wędrówek po Bałkanach. Albanii, Serbii, Bośni, Hercegowinie, Macedonii. „Ta opowieść jest żmudna. Nie ma w niej bałkańskiego żywiołu ani ostentacji. Przypomina rejestr. Będę ją ciągnął, dopóki nie skończą mi się zdarzenia, dopóki nie wyczerpią szczegóły. Nie ma ich znowu aż tak wiele. W końcu niektóre były identyczne z poprzednimi albo następnymi. Czasami to wszystko jest tak monotonne jak albański upał albo bośniacki deszcz” (DPP, s. 105–106).

Odpowiedź na pytanie o powody, dla których Stasiuk zapuszcza się tam, gdzie niewielu decyduje się jechać, zdaje się być oczywista. Autora „Dukli” – jak zauważył Marcin Wilk – „kusi przygoda: dzika, nieokiełznana, ryzykowna; przygoda, o którą coraz trudniej w »cywilizowanym świecie«” (M. Wilk: „Przyczajony tygrys, ukryty smok”. „Dziennik Polski” z dn. 19. 11. 2010 r.). Powracając do miejsc dobrze sobie znanych i opisanych (m.in. w „Jadąc do Babadag”, „Fado”, „Taksim”), snuje refleksje na temat przemijania i niemożności wejścia dwa razy do tej samej rzeki. Nawet jeśli pojawia się na szlakach już wcześniej przez siebie oswojonych, to jednak zauważa zmiany. A nie bez przyczyny jeździ tam, gdzie czuć smród. Nieprzyjemny zapach śmieci przywołuje myśli o wojnie, której wspomnienie unosi się w powietrzu: „Miasto było wąskie i ciasne. Po prostu stanęliśmy na pochyłym placu i obeszliśmy wkoło kwartał szarych domów. Wstydziłem się wyjąć aparat i zrobić zdjęcie. (…) W Srebrenicy wojna skończyła się piętnaście lat temu, ale podświadomie wąchałem powietrze, by poczuć woń spalenizny. Jakby to było w zeszłym roku” (DPP, s. 117–118).

Piętno martyrologii jest Stasiukowi – jako Polakowi – bliskie. Wojna przeraża, ale i fascynuje. Przeważa jednak trzeźwa i krytyczna ocena: „Bo w końcu jednak trzeba było mieć trochę nekrofilii we krwi, by puścić z dymem kawał własnego półwyspu. Coś było na rzeczy z tym całopaleniem kraju. Przecież nikt nie był tutaj takim idiotą, by sądzić, że wygra. Jakaś bezinteresowność tkwiła w tej rzezi. Jakaś sztuka dla sztuki. Europa się przyglądała, a oni mówili: »Patrzcie, jak to się robi. Przypomnijcie, bo powoli już chyba zapominacie. Tak się to robi«” (DPP, s. 107).

Najnowsza publikacja Stasiuka przez wielu komentatorów współczesnego życia literackiego uznana została za jedną z najważniejszych pozycji wydawniczych mówiących o polskości i trudnym dochodzeniu do patriotyzmu. Nie sposób nie zgodzić się z tymi rozpoznaniami. Podróżowanie jest – jak już wspomniałam wcześniej – drogą do poznania samego siebie, do odkrywania w sobie poczucia narodowej przynależności, do godzenia się z własną tożsamością. Traktowana jako ucieczka okazuje się ucieczką jedynie pozorną: „Jakbym uciekał przed własnym krajem, jednocześnie poszukując jego wersji hard. W tych okolicach, które wyglądają jak zrobione z wypalonych w ogniu kości. Bez różnicy, latem czy zimą. Zawsze skądś wyjdzie naga kość. W Hercegowinie w marcu lało, ale wstawałem rano, wychodziłem na ulicę i nieświadomie oczekiwałem, że upał uderzy mnie w twarz. Kości na wierzchu. Żebracy bez nóg którejś zimy w Travniku wśród zwykłych ludzi na ulicy. Ecce homo. W Tiranie na Skanderbegu kobieta w białej chuście z wystawionym na skwar kikutem. (...) Żywe pomieszane z martwym. (...) Albo tamten kaszlący wtedy w Skopje. (...) Potem wsiadam i odjeżdżam. Ale moje myśli powracają tam każdego dnia. Nie są to jednak wspomnienia. To, co mi się przypomina, po prostu należy do mojego życia. Chociaż wsiadam i odjeżdżam. Bo niby gdzie jest ta granica, która oddziela twoje życie od reszty? Koniec końców i tak wszędzie jesteś obcy. Przyjeżdżasz i odjeżdżasz” (DPP, s. 122).

Przed sobą samym nie sposób przecież uciec. Bez względu na to „gdzie” i „kiedy” się znajdziemy, zawsze zabieramy ze sobą bagaż doświadczeń (zarówno tych indywidualnych, jak i zbiorowych). Stasiuk podróżuje na południe, by – jak (nie zawsze wiarygodnie) przekonuje – nabrać dystansu do własnego kraju. Owo dochodzenie do patriotyzmu rozpoczyna się tedy, by tak rzec, w „tradycyjny” dla autora „Białego kruka” sposób. Dwie pierwsze sekwencje „Dziennika pisanego później” pokazują „włóczenie się” Stasiuka po Bośni, Albanii, Serbii i Mołdawii, ale – jak się zdaje – „włóczenie” dla samego „włóczenia się”. Podróżuje, bo pragnie – kierowany melancholią – wracać do miejsc, które się nie zmieniają, chcąc, by wszystko czekało na niego „jak zastygłe”. Powiada: „Chciałem powracać do własnych uczuć, tak jak powraca się do pierwszej miłości. Nigdy się nie udawało, ale zawsze próbowałem” (DPP, s. 104). Strata, nieciągłość, nieustanne powracanie, niezaspokojona tęsknota będą – jak to zwykle u Stasiuka – kategoriami, wokół których ogniskuje się jego twórczość, ale także źródłami skłaniającymi autora „Taksimu” do pisania. Trzecia – poprzedzona mottem z Ciorana („Trzeba mi chyba całego życia, bym przywykł do myśli, że jestem Rumunem” – DPP, s. 129) – część „Dziennika pisanego później” jest próbą zmierzenia się z polskością jako kategorią socjologiczno-polityczno-estetyczną. Obraz Polski, jaki wyłania się ze Stasiukowej narracji, to obraz kraju, który wprawdzie zamienił feudalizm na globalny kapitalizm, ale pozostając niejako poza światem, nadal pielęgnuje swoje problemy: uwikłanie w przesądy i głębokie zakorzenienie w przeszłości, przywiązanie do odpustowego i przerysowanego katolicyzmu, umiłowanie męczeństwa: „Mój kraj przywykły do łomotu, do dziejowego wpierdolu, do krwiodawstwa, jak kania dżdżu wygląda masakry, czuwania, opłakiwania i funeberiów. A niech nas, kurwa, zabiją, żeby zapamiętali! Jak już niczego nie potrafimy, to rzućmy się pod pociąg dziejów” (DPP, s. 138).

Stasiuk, pisząc o Polsce, nie jest ani sentymentalny, ani naiwny. A jednak patrząc na Polskę krytycznie, jest dla niej pobłażliwy. Dzieje się tak zapewne dlatego, że autor „Dukli” nie odcina się od swojej polskości, od przypisania do nadwiślańskiej ziemi. Stąd czułość miesza się w jego „Dzienniku...” z okrucieństwem, ironia ze zrozumieniem, zachwyt nad rozwalającymi się płotami czy złomowiskami przeplata się z dystansem wobec fascynacji galeriami handlowymi, zaś zakorzenienie w ponowoczesnej rzeczywistości łączy się z tęsknotą za tym, co minione.

Na marginesie „Jadąc do Babadag” Dorota Kozicka zauważyła, że „Podróżujący a raczej poruszający się po »swoim świecie« Stasiuk zachwyca się tym, co nie jest takie, jakie być powinno, eksponuje charakterystyczną „zmienność, która niczego nie zmienia” oraz „ruch, który sam siebie wyczerpuje”. Nie interesuje go nic poza „czasem teraźniejszym dokonanym, rzeczami, które istnieją tylko wtedy, gdy ktoś na nie patrzy i historiami, które trwają tak długo, jak są opowiadane”. Tego typu „podróżowanie” służy bowiem poznawaniu nie tyle rzeczywistości, ile reprezentacji rzeczywistości. Nie służy również rozumieniu świata i kierujących nim zasad, poszukiwaniu istotnych sensów, głębszych mechanizmów, wyższych porządków, ponadczasowego czy ponadlokalnego zakorzenienia (tak jak ma to miejsce chociażby w przypadku relacji Herberta czy Kapuścińskiego), lecz raczej kolekcjonowaniu wrażeń i obrazków, krążeniu po świecie z nadzieją, że w obliczu »porażki« historii, która nie potrafi nadać sensu ludzkiemu życiu, geografia może pozwolić na »ogarnięcie świata« i wyzwolenie od strachu przed nieskończonością” (D. Kozicka: „Podróże Dyzia Marzyciela”. „Dekada Literacka” 2005, nr 6, s. 63).

Zarówno Tokarczuk w „Biegunach” jak i Stasiuk w „Dzienniku pisanym później”, przemieszczając się, poszukują prawdy nie tylko o otaczającej ich rzeczywistości, ale także o sobie samych. Wybierają takie trasy, które pomogą im się skupić, odnaleźć ekstrema, zatrzymać, a może raczej oswoić – przynajmniej pozornie i tymczasowo – proces przemijania. Owa wędrówka podejmowana dla samej przyjemności „szwędania się” nie ma końca, bliżej sprecyzowanego punktu docelowego. „Cel bowiem zawsze pozostaje fantasmagoryczny i niejasny; im do niego bliżej, tym bardziej staje się enigmatyczny. W żaden sposób nie można takiego celu osiągnąć ani tym samym zaspokoić pragnienia. Pojęciem, które unaocznia ten proces dążenia, jest przyimek »ku«. Ku-czemu” (B, s. 86). Bycie w podróży umożliwia jednak składanie fragmentów rzeczywistości w jedną w miarę spójną, sensotwórczą całość. Im dłużej trwa, tym więcej obiecuje, choć – czego świadomość mają podróżnicy – są to w większości przypadków obietnice bez pokrycia.