ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

sierpień 15-16 (183-184) / 2011

Katarzyna Szkaradnik,

PRAGNIENIA NAJTRUDNIEJSZE

A A A
„Tytuł kojarzy się bardzo przyjemnie, wakacyjnie, zgodnie z nazwą festiwalu, ale czy treść również będzie taka, przekonają się państwo sami” – zapowiedziała Agnieszka Sieczkowska, współorganizatorka cieszyńskich festiwali „Wakacyjne Kadry” i „Kręgi Sztuki”, tuż przed projekcją filmu „Proste pragnienia”. Mało kto chyba jednak spodziewał się zobaczyć obraz lekki i przyjemny, nawet gdyby przyszedł na seans zupełnie w ciemno. Taki tytuł odsyła wszak do potrzeb podstawowych, a jak wiemy od Maslowa czy nawet Malinowskiego, bez ich zaspokojenia trudno o realizację bardziej wzniosłych celów. Co prawda w filmie Marka Stacharskiego chodzi nie tyle o potrzeby stricte biologiczne (może z wyjątkiem pożądania fizycznego), ile o te położone nieco wyżej w zestawieniach – emocjonalne – ale rezultat jest w zasadzie identyczny. Mianowicie: próżno liczyć na fajerwerki, wartką akcję, odkrywczość formalną albo psychologiczną.

Obecny na pokazie producent Maciej Kubiak zaznaczył, że film powrócił właśnie ze swej festiwalowej premiery na toruńskim „Tofifeście”, gdzie został uznany za „najbardziej tajemniczy film roku”. To rzeczywiście zastanawiające, zważywszy iż przez półtorej godziny oglądamy dość niewyszukaną historię; po prostu „samo życie” (nomen omen – reżyser współpracował niegdyś przy tworzeniu serialu o tym tytule) w jego raczej prozaicznej odsłonie. Pytanie, czy dla widza jest to istotnie własna impasowa codzienność, czy może odetchnąć z ulgą: „na szczęście mnie to nie dotyczy”. Wydaje się, że dużą zaletę filmu stanowi próba rozbudzenia w oglądającym niepokoju: „Przecież to MOŻE dotyczyć ciebie. Co ty zrobiłbyś w takiej sytuacji?”.

A sytuacja w najogólniejszym zarysie jest uniwersalna – któż nie doświadcza częściej lub rzadziej zderzenia marzeń z rzeczywistością, na którą nieraz nie ma się wpływu? Tyle że Joli (Aleksandra Nieśpielak), szwaczce o artystycznych ambicjach, życie komplikuje się wprost lawinowo: traci pracę, mąż skazany za przemyt, chcąc zapewnić rodzinie lepszy byt, świeżo po wyjściu z więzienia wplątuje się w nowe kłopoty, z kolei nastoletni syn – jak łatwo się domyślić – znajduje sobie tzw. nieciekawe towarzystwo. Bohaterka szamoce się więc między obowiązkami i koniecznością bezkompromisowego stawiania czoła twardej rzeczywistości a swoimi kobiecymi (to nie przytyk) tęsknotami – głodem uczucia, namiętności, ale też zwykłej równowagi, bez której nie sposób sięgać ku czemuś więcej. Jednak i inne postacie nie zostały potraktowane marginalnie; każda na swój sposób próbuje desperacko budować własne małe szczęście i każda zmaga się z problemem zawodu, poczuciem wykorzystania. Poznajemy zatem młodego człowieka przykutego do wózka (Antoni Królikowski), beznadziejnie zakochanego w osiedlowej ślicznotce, a także motywy męża Joli (Bartłomiej Topa), któremu zależy na jej bliskości i na tym, żeby syn potrafił radzić sobie w życiu, bez nich dwojga zaś kompletnie się załamuje. Niejednoznaczna, ciekawa rola drobnego pijaczka zwanego „Didżejem” – również nie pozbawionego osobistych małych pragnień – przypadła Januszowi Chabiorowi, chociaż zbladłaby bardzo bez dwugłosu z niejakim Batmanem. Toczone z nim przez „Didżeja” quasi-filozoficzne „dialogi” nie wydają się nachalnym wtrętem tylko i właśnie dlatego, że Batman, w przeciwieństwie do ludzi, może ich jedynie mniej lub bardziej cierpliwie wysłuchać. Uwagi godna jest też osoba nastoletniej Rosjanki Wiki (Lolita Dedyukh) – wykorzenionej zarówno tożsamościowo, jak i emocjonalnie – choć jej rosyjsko-polski pidżyn może sprawiać wrażenie nienaturalnego. Z grona głównych bohaterów pozostał jeszcze Rafał – Michałowi Śliwie przyszło kreować postać chłopaka zmuszonego przez nieobecność ojca metodą prób i błędów kształtować swój męski autorytet. I trzeba przyznać, że wykreował ją dosyć wiarygodnie, przy pomocy minimalnej liczby słów. Notabene, tyle dobrego, ponieważ dźwięk (abstrahując od subtelnej, udanej muzyki Marcina Nierubca) okazywał się niekiedy zbyt głośny w stosunku do dialogów, które byłyby niezrozumiałe, gdyby nie angielskie napisy (film oczekuje na promocję zagraniczną). Choć – jak zawsze w tłumaczeniach – nie przekazują one wszystkich niuansów języka.

Czy zatem można powiedzieć, że „Proste pragnienia” dobrze obrazują przynajmniej niuanse języka głębszego niż słowa? Jak sądzę, i tak, i nie. Spotkałam się już z opiniami, wedle których nie jest to dramat, ale sentymentalna historyjka, co więcej, nieszczególnie oryginalna, a wręcz błaha; fakt zaś, iż prezentuje ludzi po przejściach, w jakiś sposób okaleczonych, nie czyni z nich automatycznie postaci złożonych i intrygujących. Trzeba się zgodzić, że Marek Stacharski ukazał pewną typowość, którą z przekąsem można by nazwać zwykłą beznadzieją naszej „ściany wschodniej”. Beznadzieją topioną w alkoholu, zagłuszaną w nocnych klubach, beznadzieją, od której ucieka się do Anglii. Beznadzieją równie nieskończoną jak ginące na horyzoncie tory kolejowe. Dokąd one biegną? Pewnie nad morze. Bez wątpienia do lepszego świata.

Czy więc owa typowość może być podstawą do sformułowania zarzutu? Poniekąd wątpliwości takie rozwiewali sami twórcy filmu, z którymi spotkanie odbyło się po seansie w cieszyńskim Domu Narodowym. Obecny tam Michał Zabłocki, konsultant producencki „Prostych pragnień”, sam zadał reżyserowi pytanie o jego rodzinne miasto. Przemyśl to bowiem nie tylko sponsor tego projektu, ale przede wszystkim „miejsce akcji”, aczkolwiek pokazane raczej od zaplecza i bez punktów charakterystycznych, a zatem, gdyby nie napisy w czołówce, anonimowe.

„Zgadzam się co do Przemyśla – przytaknął Marek Stacharski – ale wolałbym użyć innego słowa: uniwersalne. Mam nadzieję, że dzięki temu ma się wrażenie, że ta historia może się zdarzyć wszędzie. Prezydent Przemyśla wiedział, że nie robimy komedii romantycznej i miasto nie będzie sprzedane w sposób cukierkowy, i tym bardziej się cieszymy, że wyciągnął pomocną dłoń”. Z kolei odtwórczyni głównej roli podkreślała, iż jej pragnieniem było, „żeby wyglądało, że ona [bohaterka – K.Sz.] jest taka zwyczajna i nie zawsze wie, co zrobić z tym wszystkim. Że stara się działać, a ciągle coś jej się wymyka. Że jest zagubiona jak każdy z nas; mamy jakieś ideały, a życie często brutalnie się z nimi rozprawia”.

Może więc „Proste pragnienia”, zatopione w szarzyźnie codzienności, niejako z definicji nie powinny dostarczać ani krańcowego wstrząsu, ani wielkich wzruszeń, ani cudownych doznań estetycznych? I może, parafrazując kolokwialnie Gogola, należałoby spytać zbyt krytycznych recenzentów: „Czego się czepiacie? Samych siebie się czepiacie!”? Tak czy inaczej, nie mogąc utożsamić się z bohaterami, można zyskać przynajmniej tę pociechę, że z nami życie obchodzi się łagodniej… Oczywiście trzeba pamiętać, iż tematyka przeciętności nijak nie usprawiedliwia przeciętności dzieła, jednak tej ostatniej Stacharskiemu – długoletniemu reportażyście i reżyserowi dokumentów dla TVP – udało się zasadniczo uniknąć. Zapytany o źródła fabuły, wskazywał po prostu „życie – obserwacje, spotkania, rozmowy, wspomnienia”, lecz nawiązał także do swojego poprzedniego filmu fabularnego: „Jest taki motyw z filmu «Przebacz», gdzie Gabriela Kownacka grała matkę syna, który się już prawie całkiem stoczył. I ja sobie pomyślałem: co mogło być wcześniej, jak wyglądały te pierwsze momenty, kiedy chłopak zaczyna schodzić na złą drogę i jego matka jest postawiona wobec tych problemów, co ma począć, i wobec tej walki, często beznadziejnej. Więc taką pierwszą inspiracją była historia z «Przebacz», gdzie ta matka swoją walkę przegrała. No ale tu chcieliśmy, żeby było inaczej”.

Na szczęście tego, czy plan twórców się powiódł, nie da się definitywnie stwierdzić, gdyż „Proste pragnienia” stawiają więcej pytań aniżeli dają odpowiedzi. Można sytuować je w kręgu głośnych filmów o wymowie społecznej, zwłaszcza poruszających kwestię autorytetu ojca, jak choćby „Cześć, Tereska”, „Pręgi” czy „Plac Zbawiciela”, a także zauważyć paralele z polską beletrystyką ostatnich lat, często obnażającą bolesne i mroczne oblicze „tradycyjnej rodziny”. Na tym tle film Stacharskiego warto zapamiętać jako nie tylko konstatujący dramatyczną sytuację i drążący jej przyczyny, odzierający ze złudzeń, ale również w jakiś sposób wzmacniający, nie pozostawiający widza sam na sam z goryczą. W puszce Pandory może przecież zakwitnąć drzewko nadziei. I zakwita, dopóki się żyje.

Moim prostym pragnieniem piątkowego wieczoru 15 lipca było zaś to, by… na seans przyszło więcej osób. Opustoszałe sale w multikinie zapewne nikogo nie przejmą, ale czułam się niezręcznie, patrząc w oczy odtwórczyni głównej roli, reżyserowi i producentowi jako jedna z około 30 osób uczestniczących w tej darmowej i bądź co bądź premierowej projekcji. Cóż, możliwe, że na festiwalu z wakacjami w nazwie większość istotnie szukała lżejszej rozrywki. Albo że tamte tory rzeczywiście prowadziły nad morze.
„Proste pragnienia”. Reż.: Marek Stacharski. Obsada: Aleksandra Nieśpielak, Bartłomiej Topa, Michał Śliwa, Antoni Królikowski, Janusz Chabior i in. Gatunek: dramat. Produkcja: Polska 2011, 85 min.