ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

sierpień 15-16 (183-184) / 2011

Wojciech Brzoska, Marcin Świetlicki, Małgorzata Lebda,

POTRZEBUJĘ NATYCHMIASTOWEJ SATYSFAKCJI

A A A
Z Marcinem Świetlickim o: odwadze mentalnego basisty, miłości do bokserów i Budce Suflera w „roku Świetlickiego” rozmawiają Wojciech Brzoska i Małgorzata Lebda

Wojciech Brzoska: Marcinie, w przyszłym roku minie 20 lat od Twojego debiutu książkowego; będzie także okrągła data Twoich urodzin. Jaki masz stosunek do literackich podsumowań? Za kilka miesięcy ukażą się Twoje dzieła zebrane, podsumowanie tego, co do tej pory opublikowałeś z poezji…

Marcin Świetlicki: Jaki mam stosunek do tych zebranych? Prawdopodobnie przyszła na nie pora. Rozśmieszały mnie zawsze takie sytuacje, kiedy autor lub autorka trzech książek wydawał od razu dzieła zebrane. Artur Burszta wielokrotnie mnie podchodził, żebym u niego wydał wiersze zebrane, chyba już z 10 lat temu. Nawet przygotował umowę (śmiech). Teraz od kilku lat piszę dużo mniej, więc może robię to dlatego, żeby być obecnym na rynku (śmiech). W tamtym roku napisałem kilka wierszy, a był taki rok, kiedy nie napisałem niczego…

W.B.: Jaki tytuł będzie miała książka, wiadomo już?

M.Ś.: Prościutki tytuł: „Wiersze”. Za jakiś czas wyjdzie zebrana proza. I zatytułuję ją: „Proza”. Też szalenie oryginalnie.

W.B.: Kiedy rozmawialiśmy jeszcze przed nagraniem wspominałeś, że książka będzie podzielona na rozdziały…

M.Ś.: Ukazało się dziewięć moich książek poetyckich, czyli najpierw będzie dziewięć rozdziałów. Dziesiąty to będą wiersze rozproszone, z jakichś antologii, z prasy, skądś tam jeszcze. Okazało się, że kilku ważnych piosenek na przykład nigdy nie było w książkach. Jedenasty to te niepublikowane. Głównie z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Wtedy pisałem tak dużo, że całkiem niezłe wiersze nie mieściły się w książkach, bo miałem na tyle zdrowego rozsądku, żeby nie robić książki z osiemdziesięcioma wierszami, tylko robiłem z czterdziestoma. No i całkiem niezłe wiersze z tego okresu zostały samotne. Teraz je dołożę.

W.B.: Jesteś artystą, który realizuje się w bardzo wielu dziedzinach. Jesteś poetą, prozaikiem, właściwie od początku Twojej drogi poetyckiej udzielasz się wokalnie w „kultowym zespole o profilu muzycznym” „Świetliki”. Mało tego – wydałeś rysunki, zagrałeś w filmie. Czy będzie coś jeszcze, czym zaskoczysz?

M.Ś.: Nie. Na razie się na nic nie zanosi, bo na razie będę świętował rok Świetlickiego i robić niczego szczególnie mi się nie chce. Każda moja czynność, jaką w życiu wykonywałem, brała się chyba z poezji jednak… Bo nigdy w życiu nikt by mi nie zaproponował roli w filmie, nikt by mnie nie wziął do programu telewizyjnego jako prowadzącego, gdyby nie wiersze. Nawet proza by się nie ukazała, gdyby nie one. Pewnie jeszcze chciałbym film zrobić, pewnie jeszcze chciałbym w balecie wystąpić, ale na razie świętuję.

W.B. : Twoja droga poetycka właściwie od początku była związana ze „Świetlikami” … Na ile miało to wpływ na tak zwaną recepcję Twojej twórczości?

M.Ś.: Zespół pojawił się chwilę przed debiutem poetyckim. Miałem trzydzieści lat i czułem, że jest już najwyższy czas, by świat się mną zachwycił. Jestem bardzo zadowolony, że akurat tak to się wszystko zbiegło, bo pisanie to jest nieustanne konfrontowanie się z publicznością. I to się pięknie złożyło, że napisawszy wiersz, mogłem go już w chwilę później, dzień później czy tego samego dnia nawet wywrzeszczeć, bo też się tak zdarzało, że coś było improwizowane albo coś było ledwo pomysłem, a na scenie zyskiwało kształt. Bo ja nie chcę takiej sytuacji, że umieram i za pięćdziesiąt lat dopiero znajduję jakiegoś wiernego czytelnika albo krytyka. Nie chcę żeby ówczesna „Wyborcza” napisała, że mija siedemdziesiąt lat od mojej śmierci i teraz dopiero się okazuje, że jestem świetny. Ja potrzebuję natychmiastowej satysfakcji. Nie uważam, tak jak niektórzy, że dopiero przyszłe pokolenia mnie docenią. Nie wierzę w to, że jakieś tam moje truchło leżące gdzieś tam na jakimś Wawelu będzie zadowolone z tego, że ktoś kupił moją książkę albo zrozumiał jakiś mój wiersz. Zawsze było tak, że potrzebowałem od razu oddźwięku, nawet tego negatywnego, on też jest potrzebny. Od razu wszystko lubię skonfrontować. Jak mam jakiś pomysł, to natychmiast się dzielę nim ze wszystkimi dookoła – nawet z obcymi, nawet z wrogami. Mówię o wszystkich pomysłach – to może nie jest dobre, to może nie jest bezpieczne, ale ja potrzebuję natychmiastowego potwierdzenia albo negacji.

Małgorzata Lebda: Jeśli chodzi o zespół i koncertowanie, na ostatnim koncercie w Klubie „Fabryka” było mnóstwo widzów... Chciałam zapytać, czy jeszcze jakieś emocje towarzyszą Ci podczas koncertów?

M.Ś.: Są emocje, ale mniejsze. Mniejsze, bo ja często nawet nie pamiętam, że jakaś piosenka była w ogóle wykonywana. Nie da się policzyć, ile razy na tej scenie stałem, bo przestałem liczyć, ale tam powiedzmy pięćset razy przez te prawie dziewiętnaście lat, pięćset razy wrzeszczałem do mikrofonu, czyli to jest, no, półtora roku na scenie powiedzmy. No, więc jasne, że już emocje nie są aż tak silne…

W.B.: Są takie koncerty, na których jesteś na przykład dużo bardziej aktywny między utworami, a są takie, kiedy gracie, co macie zagrać…

M.Ś.: Nikt nie mówi, że jestem profesjonalistą. Zachowania sceniczne zależą często od tego, co jadłem, kogo spotkałem, z tego, co ktoś mi powiedział, z tego, czy chce mi się spać czy nie. Nie jestem tego rodzaju zwierzęciem, że wychodzę na scenę, tańczę, śpiewam, recytuję i robię różne rzeczy niezależnie od tego, jaka jest pogoda.

M.L.: Na jednym z portali internetowych przeczytałam: „Świetlicki miał na mnie wielki wpływ. To przez niego zacząłem palić papierosy i pić denaturat, bo przeczytałem gdzieś w necie, że on pije denaturat”. Czy miałeś poczucie tego, jak bardzo młodzi ludzie byli i pewnie dalej są w Ciebie wpatrzeni?

M.Ś.: Ilekroć sięgam po denaturat… (śmiech) Jest taki okres w życiu psychicznym człowieka, że potrzebuje tego rodzaju wzorca… ech, nie podejrzewam, żeby jakiś osiemdziesięcioletni ksiądz nagle zachwycił się moimi wierszami, nie. Młodzi ludzie po prostu szukają kogoś, kto by ich popchnął w dorosłe życie i sobie różnie znajdują; a to znajdą Kazika Staszewskiego, a to znajdą – no nie wiem – Andrzeja Stasiuka, a to Dodę, a to Nergala, a to jakieś takie różne… różnie trafiają – są osobnicy o jakiejś szczególnej wrażliwości, którzy trafiają na mnie i jak widzą, że palę papierosa, to myślą, że… To jest taki specyficzny okres, kiedy się potrzebuje jakiegoś wzorca – ja takiego wzorca nie potrzebowałem nigdy. Ale ja dziwny jestem. No więc młodzi ludzie potrzebują wzorca i niektórzy nieszczęśliwcy trafiają na mnie. Ale później odchodzą… Nagle mnie nienawidzą. Kochają przez jeden sezon, a potem nienawidzą.

W.B.: Te emocje są bardzo skrajne, często się zdarza…

M.Ś.: To mnie cieszy, że emocje są skrajne, bo to oznacza, że nie jestem światu obojętny. To jest bardzo dobre, bo większość właściwie nie czuje żadnego poparcia ani negacji – to jest dramat, ja bym tego nie wytrzymał – zająłbym się czymś innym w tym momencie. Mnie cieszą nawet negatywy; jak gdzieś na jakimś blogu jakaś panienka pisze, że ją zawiodłem, że moje wiersze to są jakieś środowiskowe, a obok na tym samym portalu poetyckim publikuje swoje wiersze i ja widzę, jakie to są wiersze, to ja się cieszę, że ona mnie nienawidzi i odrzuca. Lubię być odrzucany przez ludzi niewłaściwych, lubię być kochany przez właściwych.

M.L.: Dzisiaj literatura działa zazwyczaj pod szyldem jakiejś korporacji i poetom automatycznie przypina się metki. Ty też tego doświadczyłeś…

M.Ś.: Przez moment z „Brulionem”, ale potem wystrzegałem się tego bardzo. Już potem chyba żadna korporacja mnie nie chwyciła.

M.L.: A co myślisz o takim metkowaniu i co poradzisz młodym poetom?

M.Ś.: No, ale to się bierze z samotności. Twórca jako taki, to on raczej samotny winien być, ale czasami jak znajdzie kolegę, który myśli podobnie…. Ale to się dzieje w takim okresie dojrzewania tylko. Teraz już jestem po drugiej stronie i właściwie, gdyby mnie zaczęto teraz wiązać z jakąś grupą to… bym się pochlastał po prostu.

W.B.: Poza grupą „Świetliki”?

M.Ś.: To nie jest tak. Ja mam problem z chłopcami z zespołu, bo nie wyrażam ich sposobu myślenia swoimi piosenkami…

W.B.: Kiedyś wspominałeś o tym, że jak wydajesz książkę, to chłopcy ją wertują pod kątem tego, co można by zagrać…

M.Ś.: Zgadza się. Chodzi o to, że (przynajmniej na początku, bo teraz to już jakoś się przyzwyczaili) na przykład gitarzysta mówił: „O nie, nie zgadzam się z tym, co tu napisałeś, nie będę do tego tekstu grał”. Nie jesteśmy w żaden sposób ideowo powiązani. Chłopcy nie używają żadnych używek, są prorodzinni, katoliccy – naprawdę. Pewnie by woleli grać w porządnym, normalnym zespole, w „Budce Suflera” na przykład (śmiech)… Albo w U2. Natomiast ja tymi treściami, które wywalam w tekstach trochę ich do tej pory przerażam. Bo mówię rzeczy, z którymi często się nie zgadzają. Po latach dochodzę do wniosku, że całe życie tak naprawdę to byłem samotny. W tym co robię, co myślę. Niedawno było spotkanie poetów „Brulionu” – gdzie było nas chyba jedenastu – i to są obcy starsi panowie, którzy właściwie wyrażają zupełnie inne rzeczy niż się myślało przed laty, no. To było śmieszne, bo Marcin Baran poprosił, żeby wszyscy przeczytali wiersze z tamtej epoki i tylko kilku się zastosowało, inni mówili – poszliśmy dalej, jesteśmy teraz mądrzejsi, przeczytamy nowe wiersze…

W.B.: Ale zawsze podkreślałeś, że lepiej Ci się współpracowało z muzykami niż z literatami…

M.Ś.: Muzyk to jest taki rodzaj wrażliwości, co mi odpowiada, mentalnie jestem basistą po prostu, bardziej rozumiem grę na gitarze basowej w jakimkolwiek zespole niż wiersz Artura Szlosarka albo Andrzeja Sosnowskiego (śmiech).

W.B.: Z Krakowem jesteś związany właściwie od około 30 lat. Jak patrzysz na to miasto, którego ślady w Twoich wierszach tak często można znaleźć? I co z tym Wrocławiem, który gdzieś tam cały czas, w perspektywie naszych rozmów wcześniejszych istnieje… Czy to trochę chęć pozostawienia Krakowa? Z drugiej strony mówisz, że pomimo przeprowadzki, w tym Krakowie jednak jedną nogą byś i tak był…

M.Ś.: No wiesz – to miasto, które mnie w pewien sposób wychowało, zrobiło ze mnie tego, kim jestem. Dziewiętnaście lat spędziłem na Lubelszczyźnie – tam zostałem poetą, ale w Krakowie zostałem prawdziwym poetą (śmiech). Wcześniej byłem jakimś takim… pisklakiem. Ta jakaś majacząca perspektywa Wrocławia polega na tym, że ja już właściwie tutaj nie mam za wiele do zrobienia – znam to miasto, trafię wszędzie. Znam panią w sklepie, znam panią w kiosku, znam księdza, co tu przechodzi codziennie, znam wszystkich trębaczy na wieży mariackiej. Nie mogę uciekać na wieś i hodować kóz, nie mogę wyjeżdżać za granicę, bo tam się nie mówi po polsku – nie ma sensu żyć w kraju, w którym nie mówi się po polsku. A Wrocław jest taką przypadkową troszeczkę perspektywą, ale to jest miasto, w którym mógłbym mieszkać. Po prostu czuję się tam nienajgorzej…

W.B.: A możesz powiedzieć coś na temat swojej miłości do bokserów? Czemu akurat ta rasa?

M.Ś.: Ja nie wiedziałem, że się kocham w bokserach. Jak ktoś ma boksera, to potem już nie chce mieć innego psa. I właściciele bokserów to jest inna rasa niż właściciele jamników albo wilczurów, albo tych… pitbulli. To jest tak, że szło się z bokserem i nagle się widziało z daleka człowieka, któremu twarz się zaczynała śmiać. Bo wiadomo, że to ktoś kto miał boksera albo ktoś kto ma boksera, albo który się wychował z bokserami… Ile razy szedłem z naszą bokserką – nagle ktoś dopadał ją i całował, ściskał i wrzeszczał ze wzruszenia. To jest jakiś rodzaj anioła wśród psów – to jest tak dobre i tak bezkompromisowo dobre stworzenie, że po śmierci naszej bokserki musimy mieć innego boksera. Jesteśmy w żałobie od kilku miesięcy, więc już pora. (Dopisek przy autoryzacji: już jest bokserka, na imię ma Nico!).

M.L.: 15 lat temu w jednym z wywiadów padło pytanie: „Jak będziesz ciągnął to życie, kim będzie Marcin Świetlicki za 20 lat – przecież nie etatowym, młodym dobrze zapowiadającym się poetą?” I odpowiedziałeś: „He, he, he, postacią z podręcznika do polskiego do IV klasy LO, którego wierszy licealiści nie będą uczyć się na pamięć.” Powiedz jak będziesz wyglądał za 20 lat?

M.Ś.: Ja jestem z rodziny długowiecznej, więc żyć będę za 20 lat. Będę miał 70 lat, będę miał starego psa boksera, będę z nim chodził na spacery… powolutku. Bokser będzie mnie ciągnął…

W.B.: po Wrocławiu…

M.Ś.: Nieee… niekoniecznie. Nie – ten Wrocław to jest taka ta… ziemia obiecana – niekoniecznie się tam znajdę. Nie będę miał żadnej kasy, ponieważ nie prowadziłem takiego życia jak ludzie, którzy myśleli o swojej starości, więc będę musiał być aktywny zawodowo – więc będę w zespole „Świetliki” musiał cały czas występować… a oni może nawet umrą już, bo prowadzą zdrowe życie, tacy najłatwiej umierają. Więc powiedzmy – kilku się podmieni w zespole (śmiech), będziemy grali stare piosenki na imprezach w domach starców… Będę wtedy autorem wielu książek. Będę musiał być zawodowo cały czas sprawny, bo będę musiał zdobywać jakieś pieniądze…

W.B.: Żeby żyć trzeba pisać…

M.Ś.: A ja nie mam żadnych ZUS-ów, żadnych tych… Zresztą nie wierzę w takie tajemnicze sprawy jak ZUS-y. Moi rodzice mają po 80 lat i odkładali pieniądze w różne miejsca i robili wszystko, co władza kazała i nic z tego nie mają. Będę musiał ciężko pracować, ale nigdy nie podejmę się pracy, która sprawiałaby mi przykrość po prostu. Zawsze będę robił to, co lubię robić i ciągle będę walczył o kolejnego czytelnika (śmiech).

M.L.: Nigdy nie zagrasz w teatrze, nie napiszesz felietonu…?

M.Ś.: Felietonu… na pewno nie! W teatrze to tylko z tego powodu nie zagram, że tam nie wolno palić. Ostatnio opowiadał kolega, że w jednym z teatrów krakowskich, aktor zapalił cygaro w czasie spektaklu na scenie i nagle pani z któregoś rzędu: „Pan to zgasi! Ja sobie nie życzę!”

W.B.: Teraz ostatnie pytanie. Jak żyć, Marcinie, jak żyć? Kiedyś odpowiedziałeś, że godnie…

M.Ś.: Myślę, że odrobina odwagi każdemu by się przydała. Widzę tylu ludzi nieodważnych. Jak się żyje odważnie i się ryzykuje, to ma się prawdziwą satysfakcję. Jak się żyje cicho i byle by się nie wychylić, to się umiera niespełnionym.

wiosną 2011 w Krakowie