ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (187) / 2011

Grzegorz Krzymianowski,

PERYFERIE RAJU

A A A
Nie lubicie takich książek. Zapewniam was. Nie lubicie ich. Książek o brudzie życia. O tym, że wszystko prędzej czy później sczeźnie. Że nie ma dobrych zakończeń. Zwłaszcza gdy nie ma dobrego początku. „Niektóre rzeczy nie stają się lepsze od tego, że się o nich mówi. Niektóre rzeczy nie stają się lepsze”. Zło rodzi zło. Dobro się od zła brudzi. Aż jest nie do odróżnienia. Życia się nie naprawia. Jemu się ulega.

Człowiek składa się z resztek, Drobin, które do niego przywarły. Wiórów przeszłości, ścinek wspomnień. Zbiera je do kupy – w ten sposób się scala. W ten sposób trzyma się na powierzchni. Względnie na powierzchni. Bo zagrożenie nie mija. W każdej chwili można się podtopić. Albo utonąć. Wystarczy moment nieuwagi. Albo zbyt dobra pamięć.

Tak właśnie funkcjonują bohaterowie Bengtssona. Dryfują, często ostatkiem sił. Na poły zanurzeni. Pozbawieni tchu.

Nick – młody, dwudziestokilkuletni. Wykoleił się z życia. Jeśli w ogóle kiedykolwiek był na właściwych torach. Można w to wątpić. Matka alkoholiczka i dom dziecka robią swoje. Podobnie jak nieszczęśliwa miłość. „Ana ze mną zerwała. Przez cały tydzień nie czułem smaku” – mówi. To dobry powód, żeby siebie porzucić. Dobry powód, by nie móc spać. Ale sen można przywołać. Wystarczy kilka puszek piwa. Taniego i mocnego – to ważne, jak się nie ma pracy ani ochoty na nią. „Wstaję z łóżka, zrzucam gumkę i wycieram fiuta w t-shirt. Wyjmuję z lodówki świeże piwo, wypijam na raz połowę i z powrotem kładę się do łóżka”. Całe jego życie. Reszta dzieje się gdzie indziej – głównie w przewidzeniu.

Ana, dziewczyna, która żyje w jego głowie. Sublokatorka, której nie może się pozbyć. Uciekinierka z Bałkanów, ranna na zawsze, dorosła kobieta mocząca się po nocach pełnych obrazów wojny.

Ivan – jej brat, żul, który zapomniał serbo-chorwackiego. To on mówi: „Nie wiem, co się stało… Kiedy przyjechałem do Danii, kiedy przyjechałem tutaj, było dobrze”.
Sofie – matka, której zabroniono dostępu do dziecka, desperacko poszukująca bliskości. Właściwie jej nie ma. Prawie nie istnieje. Chyba że akurat rozkłada nogi. Trochę zbyt chętnie. Za szybko. Za łatwo. Dla złudzenia bliskości.

Brat Nicka, Martin. Samotny ojciec. Narkoman. Tylko dwie rzeczy go obchodzą – syn i heroina. Nic więcej. Ale i nic mniej. „Podgrzewam odrobinę na łyżeczce, znajduję odpowiednią żyłę. Robię to, w czym jestem najlepszy”. Pracuje na wysokościach, dopóki go nie zwolnią. „Stojąc tu na górze, myślę o moim synu. Czy nie byłoby dla niego najlepiej, gdybym spadł?”. Spada, choć nie z rusztowania. Spada głową w dół.

Odpadki z ludzkiej menażerii. Skład losów wyszczerbionych i nie do naprawienia. Wszyscy sparaliżowani pamięcią. Tego, co przeszli. A także – tego, czego przeżyć nie zdążyli. Żyją w czasie przeszłym niedokonanym. Czasie, który się nie wykluł.

Nick pije piwo i myśli o życiu z Aną, która odeszła od niego z dzieckiem w brzuchu. Myśli o braciszku, który umarł, zanim ktokolwiek go nazwał. Ivan marzy o kobietach, których nigdy nie dostał; jego życie utknęło wśród bałkańskich gruzów. Jest duchem ciągnącym za sobą wspomnienia. Duchem chorym na amnezję. „Sam sobie nie wierzy, nie jest już pewien, co naprawdę pamięta, a co wymyślił”.

Niepokój. Tak, to niepokój. Jest tu z tobą, towarzyszy ci, strona po stronie. Jest bowiem w „Submarino” coś ze złego snu. Coś bagiennego i dusznego. Brak powietrza, brak oddechu. Jakby iść po wypełnionych cieniami zaułkach. Czekać, aż coś się stanie. Coś złego. Oczywiście, że coś złego. Bo w takich miejscach zdarzają się tylko złe rzeczy. Zdarzają się. Bądźcie pewni.

Ludzkość to sfora. Zajadła i bezwzględna. Trzymana na łańcuchu. „Nikt z nas nie jest niegroźny. Niektórzy po prostu nie mieli szansy na skrzywdzenie innych”. Wystarczy jednak iskra. Chwila. Przełamanie. Wystarczy, że świat zawiruje bez zapowiedzi. Że życie runie pod swoim ciężarem jak spróchniałe drzewo. I wtedy to wychodzi. Wychodzi z człowieka. Fala za falą. Zło.

Ten świat. Świat uzależniony od zadawania bólu. Bez barw. Bez zapachów. Bez kształtów. Szara bryła bez kantów. Pułapka. Brudna. Lepka. Pełna zakamarków. Zdegenerowane suburbia, gdzieś na peryferiach raju. Pełne szczątków i wraków – rzeczy, ale przede wszystkim ludzi. To miejsce zapełniają istoty, które wydalił z siebie duński raj. Bo i eden ma swoje odpady, tak samo jak śmietniki. Tu istnieje tylko jeden kierunek – w dół. Nie ma dna, od którego można się odbić. Dno to śmierć. Zbliża się. Jest bliżej, niż się wydaje. Bardzo, bardzo blisko.

Styl Bengtssona. Zdania jak uderzenia pięścią. Jak trzask bicza. Jak ciosy w głowę. Jeden za drugim. Mocne. Dosadne. Pozbawione finezji. Jakiejkolwiek. Sterylne. Niemal aliterackie. Lodowate. Jak rwąca kra na kartce papieru. Jakby słowom brakowało przestrzeni. Jakby język był skałą. Jakby zdania trzeba było wykuwać, a nie pisać. Surowa, obdarta do kości proza. Sam rdzeń języka zamienionego w suche komunikaty. Sceny. Nie rozdziały – sceny. Zwykle krótkie. Jednoznaczne. Przeszłość. Teraźniejszość. Wymieszane. Pozbawione chronologii. Puzzle, które po ułożeniu stają się tragedią. Nie jedną – to wiele tragedii. Każda osobna, choć się ze sobą plączą.

Nie lubicie takich książek. Mówię wam – nie lubicie. Ale gdy zabrniecie w to trzęsawisko, pochłonie was. Przydusi. Bo jest jak kopniak w żołądek. Mocny i celny.
Jonas T. Bengtsson: „Submarino”. Przeł. Iwona Zimnicka. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2011 [seria: Proza świata].