PŁYTKOŚĆ GŁĘBI
A
A
A
Informacja o planach nakręcenia filmowej rekonstrukcji jednego z najchlubniejszych epizodów polskiej historii, jakim bez wątpienia była bitwa o Warszawę, zelektryzowała środowisko krytyków filmowych, a zapewne także i historyków, ewokując całe pasmo nadziei i obaw. Odparcie najazdu bolszewickiego w 1920 roku, nazywane potocznie „cudem nad Wisłą”, było bowiem ważne nie tylko dla Polaków, ale i dla całej Europy, która uchroniona została przed zalewem komunistycznych idei rewolucji. Co więcej, wydarzenie to jawi się jako szczególnie istotne w kontekście polskiej przypadłości, polegającej na celebracji wszelkich historycznych narodowych klęsk.
W szkołach uczy się o powstaniu warszawskim, powstaniu listopadowym, powstaniu styczniowym, powstaniu kościuszkowskim, rozbiorach, II wojnie światowej itd., kultywując romantyczny motyw wszechobecnego ucisku. Podobna sytuacja ma miejsce na polu filmowym: wystarczy wymienić tytuły takie jak: „Katyń” (2007) Andrzeja Wajdy, „Pianista” (2002) Romana Polańskiego czy „Generał Nil” (2009) Ryszarda Bugajskiego. Nie należy oczywiście zapominać o heroicznej postawie rodaków w tych – jakże trudnych – chwilach, lecz czy przypadkiem nie powinno się akcentować pozytywnych stron polskiej historii? Podczas poznawania dziejów Polski bez problemu znajdzie się przecież momenty pokrzepiające, być może znacznie lepiej propagujące wartości patriotyczne. Wydaje się, że taki właśnie cel przyświecał Jerzemu Hoffmanowi podczas tworzenia „1920: Bitwy Warszawskiej”. Film ten już na starcie był więc obarczony swego rodzaju „misją”, którą określić można w skrócie Sienkiewiczowskim hasłem: „ku pokrzepieniu serc”.
Jednak nie tylko historyczna ranga wydarzenia wpływała na zainteresowanie nową produkcją Hoffmana. Zaciekawienie wzbudzały głównie dwie rzeczy: adnotacja „3D” przy tytule oraz autor zdjęć – Sławomir Idziak. Powierzenie funkcji operatora filmowego właśnie jemu zdawało się najlepszym wyborem: Idziak ma bowiem spore doświadczenie w kinie wojennym, czego dowiódł doskonałymi zdjęciami do „Helikoptera w ogniu” (2001) Ridleya Scotta, a co ważniejsze, jest operatorem pomysłowym, eksperymentującym – w ramach marginesu „narzuconego” przez mainstreamowy charakter produkcji – z nietuzinkowymi ustawieniami kamery, rozmieszczeniem oświetlenia czy używanymi filtrami. Jego nazwisko dawało nadzieję na wysoką jakość wizualną dzieła, co w przypadku korzystania z technologii 3D jest niezwykle istotne, decydując często o komercyjnym sukcesie lub porażce.
Nadzieje okazały się jednak płonne. Zdjęcia do „Bitwy Warszawskiej” sprawiają wrażenie zupełnie nieprzemyślanych i chaotycznych, dowodząc jedynie, jak wielką nowością jest dla polskich filmowców trójwymiar. Efekt głębi użyty został jedynie w funkcji atrakcji wizualnej, charakterystycznej dla pierwszych produkcji wyświetlanych w kinach IMAX. Widzowie raz za razem raczeni są czysto ludycznymi „chwytami”, które w przypadku innych, europejskich oraz amerykańskich filmów redukuje się coraz bardziej na rzecz wzmocnienia ogólnego oddziaływania obrazu. W „Bitwie Warszawskiej” tymczasem pełno fruwających przedmiotów, krwi bryzgającej wprost na obiektyw czy ujęć przejeżdżania przez leżącą na ziemi kamerę. Idziak rejestruje sceny z najdziwniejszych kątów i miejsc, jednak specyficzne kadrowanie nie jest zazwyczaj w żaden sposób umotywowane treściowo bądź emocjonalnie. Mnożą się ujęcia-kalki: przejeżdżający nad kamerą czołg, zrzucanie flagi z balkonu, galopująca konnica filmowana od dołu, z profilu itp. Co więcej, dynamiczna kamera „z ręki” zupełnie nie sprawdza się w scenach bitewnych – ujęcia stają się nieostre, wprowadzając widzów w stan zdezorientowania. Stan ten pogłębiają także zbyt częste upadki kamery na ziemię oraz nieudolny montaż. Czasem trudno wręcz rozpoznać strony konfliktu, a co ważniejsze, miejsce akcji (czy jest to wciąż ta sama bitwa, czy może dwa symultaniczne starcia?). Nie sposób nie zauważyć również niekonsekwencji w stosowaniu filtrów do obiektywów. Kolorystyka w trakcie jednej sceny może zmienić się tu drastycznie bez szczególnego powodu – ot, zwykłe, ale jakże widoczne, uchybienie natury technicznej.
Sformułowane wyżej zarzuty nie oznaczają bynajmniej, że „Bitwa Warszawska” jest filmem wizualnie złym. Niektóre ujęcia skomponowane są po mistrzowsku (np. efekt slow motion podczas strzelania z karabinu w okopach), wiele z nich można uznać za „ładne” tudzież „poprawne”. Nie zmienia to jednak faktu, że funkcjonują one w dwóch wariantach: wizualnych pocztówek lub przejawów dziecięcej fascynacji „nową” technologią. Po Sławomirze Idziaku można było oczekiwać czegoś więcej.
O ile na poziomie wizualnym „Bitwa Warszawska” jedynie rozczarowuje, o tyle przyglądając się bliżej warstwie fabularnej, nie sposób nie dostrzec jej rażącej prostoty, schematyczności i wszechobecnej stereotypizacji. Jeszcze przed premierą filmu uzasadnione obawy budziło powierzenie funkcji reżysera Jerzemu Hoffmanowi. Tworzone przez niego obrazy są wszak prawdziwymi audiowizualnymi epopejami w duchu Sienkiewicza, z wątkiem miłosnym oraz wojną w tle – nawet wtedy, gdy nie są one ekranizacjami słynnych polskich powieści. Tak jest niestety i w przypadku opisywanego filmu, który uderzając w nutę patriotyzmu, gubi po drodze wszelkie walory oryginalności i świeżości, jakich przecież powieści Sienkiewicza nie są pozbawione.
Problemy zaczynają się już na poziomie scenariusza (autorstwa Jerzego Hoffmana i Jarosława Sokoła), który najprawdopodobniej zbudowany został według kanonicznych zasad znanych z podręczników bądź kursów scenopisarstwa. Z pozoru wszystko wygląda jak należy, widać podział na ekspozycję, konfrontację i rozwiązanie, są także punkty zwrotne… Sęk w tym, że w zasadzie każda scena jest przewidywalna, a punkty zwrotne zupełnie niezaskakujące. Główny bohater (Borys Szyc) przypomina wynaturzoną wersję everymana, który snuje się po świecie, biernie poddając się przeznaczeniu. Jego droga powrotna ku żonie, Oli (Natasza Urbańska), ma więc niewiele wspólnego z heroizmem i determinacją, a dużo więcej ze zwykłym przypadkiem. Patrząc na ekspresję aktorską Szyca, trudno uwierzyć w tęsknotę bohatera i chęć powrotu do wybranki.
Prawdziwą gwiazdą oraz wielkim aktorskim odkryciem miała być za to znana polska celebrytka, Natasza Urbańska. Próbowała ona już w życiu właściwie wszystkiego: tańca, śpiewu, akrobatyki itp., nic więc dziwnego, że zdecydowała się przyjąć rolę w największej rodzimej superprodukcji. Filmowy debiut Urbańskiej potwierdził niestety obawy co do jej warsztatu aktorskiego. Trudno jednak uznać jej grę za wybitnie złą: negatywny odbiór kreowanej przez nią postaci jest bowiem najczęściej wynikiem ogólnego kontekstu sytuacyjnego, w jakim została ona umieszczona. Konstrukcja scenariusza sprawia, że w scenach, w których pojawia się Ola, widzowie nie są w stanie odnaleźć pełnokrwistej, interesującej bohaterki, a jedynie niezbędny element – skądinąd sztampowej – love story. Urbańska robi więc w filmie głównie to, co potrafi najlepiej, czyli tańczy i śpiewa, jednak przeplatanie tego rodzaju scen z ujęciami walczącego Jana (Szyc) działa negatywnie na jej wizerunek. Nie wnoszą one bowiem niczego istotnego w przebieg fabularny, sprawiając tym samym wrażenie nagranych wyłącznie w celach zaprezentowania taneczno-wokalnych możliwości aktorki. Jeżeli do powyższych zarzutów doda się ujęcia będące swego rodzaju antycypacjami losu męża, jawiącymi się w umyśle Oli, czy też „głos wewnętrzny” z ostatniej sceny, to nie sposób traktować tej postaci (a co za tym idzie również i samej aktorki) poważnie.
Fabuła najnowszego dzieła Jerzego Hoffmana obfituje w różnorakie stereotypy, które de facto uniemożliwiają jego pozytywną ocenę. Zdecydowanie najgorszym z nich jest wizerunek bolszewików. Trudno uwierzyć, że armia atakująca przedpola Warszawy składała się głównie z prostych (by nie rzec – prostackich) chłopów i robotników. Ludzie ci musieli być przecież odpowiednio wyszkoleni i dobrze zorganizowani, inaczej byliby bowiem dla Polaków jedynie niegroźnym oponentem. W kontekście postulowanej przez twórców próby odkłamania historii, filmowy portret bolszewików okazuje się wyjątkowo zaskakujący, a zarazem idealnie stereotypowy: prosty, bezzębny lud, atakujący gromadnie, pijący na umór, strzelający do wszystkiego w ramach rozrywki, gwałcący kobiety w stodołach, dokonujący aktów samosądów… I tak oto Polacy dostali kolejne dzieło propagujące i kultywujące „polski mit” kosztem jego potencjału artystycznego i rozrywkowego. Na zakończenie adekwatne wydaje się więc zacytowanie zdania pochodzącego z jednego z filmowych skeczów Kabaretu LIMO: „Spoko, szkoły przyjdą”. Szkoda zmarnowanej szansy.
W szkołach uczy się o powstaniu warszawskim, powstaniu listopadowym, powstaniu styczniowym, powstaniu kościuszkowskim, rozbiorach, II wojnie światowej itd., kultywując romantyczny motyw wszechobecnego ucisku. Podobna sytuacja ma miejsce na polu filmowym: wystarczy wymienić tytuły takie jak: „Katyń” (2007) Andrzeja Wajdy, „Pianista” (2002) Romana Polańskiego czy „Generał Nil” (2009) Ryszarda Bugajskiego. Nie należy oczywiście zapominać o heroicznej postawie rodaków w tych – jakże trudnych – chwilach, lecz czy przypadkiem nie powinno się akcentować pozytywnych stron polskiej historii? Podczas poznawania dziejów Polski bez problemu znajdzie się przecież momenty pokrzepiające, być może znacznie lepiej propagujące wartości patriotyczne. Wydaje się, że taki właśnie cel przyświecał Jerzemu Hoffmanowi podczas tworzenia „1920: Bitwy Warszawskiej”. Film ten już na starcie był więc obarczony swego rodzaju „misją”, którą określić można w skrócie Sienkiewiczowskim hasłem: „ku pokrzepieniu serc”.
Jednak nie tylko historyczna ranga wydarzenia wpływała na zainteresowanie nową produkcją Hoffmana. Zaciekawienie wzbudzały głównie dwie rzeczy: adnotacja „3D” przy tytule oraz autor zdjęć – Sławomir Idziak. Powierzenie funkcji operatora filmowego właśnie jemu zdawało się najlepszym wyborem: Idziak ma bowiem spore doświadczenie w kinie wojennym, czego dowiódł doskonałymi zdjęciami do „Helikoptera w ogniu” (2001) Ridleya Scotta, a co ważniejsze, jest operatorem pomysłowym, eksperymentującym – w ramach marginesu „narzuconego” przez mainstreamowy charakter produkcji – z nietuzinkowymi ustawieniami kamery, rozmieszczeniem oświetlenia czy używanymi filtrami. Jego nazwisko dawało nadzieję na wysoką jakość wizualną dzieła, co w przypadku korzystania z technologii 3D jest niezwykle istotne, decydując często o komercyjnym sukcesie lub porażce.
Nadzieje okazały się jednak płonne. Zdjęcia do „Bitwy Warszawskiej” sprawiają wrażenie zupełnie nieprzemyślanych i chaotycznych, dowodząc jedynie, jak wielką nowością jest dla polskich filmowców trójwymiar. Efekt głębi użyty został jedynie w funkcji atrakcji wizualnej, charakterystycznej dla pierwszych produkcji wyświetlanych w kinach IMAX. Widzowie raz za razem raczeni są czysto ludycznymi „chwytami”, które w przypadku innych, europejskich oraz amerykańskich filmów redukuje się coraz bardziej na rzecz wzmocnienia ogólnego oddziaływania obrazu. W „Bitwie Warszawskiej” tymczasem pełno fruwających przedmiotów, krwi bryzgającej wprost na obiektyw czy ujęć przejeżdżania przez leżącą na ziemi kamerę. Idziak rejestruje sceny z najdziwniejszych kątów i miejsc, jednak specyficzne kadrowanie nie jest zazwyczaj w żaden sposób umotywowane treściowo bądź emocjonalnie. Mnożą się ujęcia-kalki: przejeżdżający nad kamerą czołg, zrzucanie flagi z balkonu, galopująca konnica filmowana od dołu, z profilu itp. Co więcej, dynamiczna kamera „z ręki” zupełnie nie sprawdza się w scenach bitewnych – ujęcia stają się nieostre, wprowadzając widzów w stan zdezorientowania. Stan ten pogłębiają także zbyt częste upadki kamery na ziemię oraz nieudolny montaż. Czasem trudno wręcz rozpoznać strony konfliktu, a co ważniejsze, miejsce akcji (czy jest to wciąż ta sama bitwa, czy może dwa symultaniczne starcia?). Nie sposób nie zauważyć również niekonsekwencji w stosowaniu filtrów do obiektywów. Kolorystyka w trakcie jednej sceny może zmienić się tu drastycznie bez szczególnego powodu – ot, zwykłe, ale jakże widoczne, uchybienie natury technicznej.
Sformułowane wyżej zarzuty nie oznaczają bynajmniej, że „Bitwa Warszawska” jest filmem wizualnie złym. Niektóre ujęcia skomponowane są po mistrzowsku (np. efekt slow motion podczas strzelania z karabinu w okopach), wiele z nich można uznać za „ładne” tudzież „poprawne”. Nie zmienia to jednak faktu, że funkcjonują one w dwóch wariantach: wizualnych pocztówek lub przejawów dziecięcej fascynacji „nową” technologią. Po Sławomirze Idziaku można było oczekiwać czegoś więcej.
O ile na poziomie wizualnym „Bitwa Warszawska” jedynie rozczarowuje, o tyle przyglądając się bliżej warstwie fabularnej, nie sposób nie dostrzec jej rażącej prostoty, schematyczności i wszechobecnej stereotypizacji. Jeszcze przed premierą filmu uzasadnione obawy budziło powierzenie funkcji reżysera Jerzemu Hoffmanowi. Tworzone przez niego obrazy są wszak prawdziwymi audiowizualnymi epopejami w duchu Sienkiewicza, z wątkiem miłosnym oraz wojną w tle – nawet wtedy, gdy nie są one ekranizacjami słynnych polskich powieści. Tak jest niestety i w przypadku opisywanego filmu, który uderzając w nutę patriotyzmu, gubi po drodze wszelkie walory oryginalności i świeżości, jakich przecież powieści Sienkiewicza nie są pozbawione.
Problemy zaczynają się już na poziomie scenariusza (autorstwa Jerzego Hoffmana i Jarosława Sokoła), który najprawdopodobniej zbudowany został według kanonicznych zasad znanych z podręczników bądź kursów scenopisarstwa. Z pozoru wszystko wygląda jak należy, widać podział na ekspozycję, konfrontację i rozwiązanie, są także punkty zwrotne… Sęk w tym, że w zasadzie każda scena jest przewidywalna, a punkty zwrotne zupełnie niezaskakujące. Główny bohater (Borys Szyc) przypomina wynaturzoną wersję everymana, który snuje się po świecie, biernie poddając się przeznaczeniu. Jego droga powrotna ku żonie, Oli (Natasza Urbańska), ma więc niewiele wspólnego z heroizmem i determinacją, a dużo więcej ze zwykłym przypadkiem. Patrząc na ekspresję aktorską Szyca, trudno uwierzyć w tęsknotę bohatera i chęć powrotu do wybranki.
Prawdziwą gwiazdą oraz wielkim aktorskim odkryciem miała być za to znana polska celebrytka, Natasza Urbańska. Próbowała ona już w życiu właściwie wszystkiego: tańca, śpiewu, akrobatyki itp., nic więc dziwnego, że zdecydowała się przyjąć rolę w największej rodzimej superprodukcji. Filmowy debiut Urbańskiej potwierdził niestety obawy co do jej warsztatu aktorskiego. Trudno jednak uznać jej grę za wybitnie złą: negatywny odbiór kreowanej przez nią postaci jest bowiem najczęściej wynikiem ogólnego kontekstu sytuacyjnego, w jakim została ona umieszczona. Konstrukcja scenariusza sprawia, że w scenach, w których pojawia się Ola, widzowie nie są w stanie odnaleźć pełnokrwistej, interesującej bohaterki, a jedynie niezbędny element – skądinąd sztampowej – love story. Urbańska robi więc w filmie głównie to, co potrafi najlepiej, czyli tańczy i śpiewa, jednak przeplatanie tego rodzaju scen z ujęciami walczącego Jana (Szyc) działa negatywnie na jej wizerunek. Nie wnoszą one bowiem niczego istotnego w przebieg fabularny, sprawiając tym samym wrażenie nagranych wyłącznie w celach zaprezentowania taneczno-wokalnych możliwości aktorki. Jeżeli do powyższych zarzutów doda się ujęcia będące swego rodzaju antycypacjami losu męża, jawiącymi się w umyśle Oli, czy też „głos wewnętrzny” z ostatniej sceny, to nie sposób traktować tej postaci (a co za tym idzie również i samej aktorki) poważnie.
Fabuła najnowszego dzieła Jerzego Hoffmana obfituje w różnorakie stereotypy, które de facto uniemożliwiają jego pozytywną ocenę. Zdecydowanie najgorszym z nich jest wizerunek bolszewików. Trudno uwierzyć, że armia atakująca przedpola Warszawy składała się głównie z prostych (by nie rzec – prostackich) chłopów i robotników. Ludzie ci musieli być przecież odpowiednio wyszkoleni i dobrze zorganizowani, inaczej byliby bowiem dla Polaków jedynie niegroźnym oponentem. W kontekście postulowanej przez twórców próby odkłamania historii, filmowy portret bolszewików okazuje się wyjątkowo zaskakujący, a zarazem idealnie stereotypowy: prosty, bezzębny lud, atakujący gromadnie, pijący na umór, strzelający do wszystkiego w ramach rozrywki, gwałcący kobiety w stodołach, dokonujący aktów samosądów… I tak oto Polacy dostali kolejne dzieło propagujące i kultywujące „polski mit” kosztem jego potencjału artystycznego i rozrywkowego. Na zakończenie adekwatne wydaje się więc zacytowanie zdania pochodzącego z jednego z filmowych skeczów Kabaretu LIMO: „Spoko, szkoły przyjdą”. Szkoda zmarnowanej szansy.
„1920: Bitwa Warszawska”. Reż.: Jerzy Hoffman. Scen.: Jerzy Hoffman, Jarosław Sokół. Obsada: Borys Szyc, Natasza Urbańska, Daniel Olbrychski i in. Gatunek: dramat wojenny. Produkcja: Polska 2011, 110 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |