ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 listopada 21 (189) / 2011

Grzegorz Mucha,

O TYM, JAK WARSZAWĘ PRZEMIENIONO W ALPHAVILLE

A A A
Kiedy słucham piosenek Bryana Ferry’ego, w myślach wyświetla mi się obraz odzianego w biały garnitur szczupłego mężczyzny z kieliszkiem białego wina w ręce. To pewnie pamięć rzutuje obraz jednej z płytowych okładek. Ale na ten obraz nakłada się jeszcze jeden. Widzę chodnik ruchliwej europejskiej ulicy, na którym stoją okrągłe kawiarniane stoliki.

12 września wreszcie odbył się, przeniesiony o pięć miesięcy ze względu na chorobę artysty, koncert Bryana Ferry’ego. Sala Kongresowa okazała się idealną scenerią dla tego wyjątkowego, odzianego zawsze w garnitur, muzyka rockowego. Po kilku tygodniach przerwy trasa otworzyła swoją drugą odsłonę.

Koncert rozpoczął się punktualnie. Na scenie pojawili się muzycy, za którymi rozświetlił się wielki ekran, a na jego tle pojawiły się tańczące dziewczyny. Ale pomimo tego frontalnego ataku na zmysły, uwagę przyciągał przede wszystkim bohater wieczoru. Bo taniec i obraz nie miał zastąpić muzyki. Ferry jest jej zbyt pewny. Zaczęło się od „I put a spell on you” Screamin’ Jay Hawkinsa, który należy do złotej serii fenomenalnych coverów Bryana F. Po nim nastały wielkie hity lat 80.: „Slave to Love” i „Don’t Stop the Dance”. Potem, jakby dla uspokojenia atmosfery, pojawił się dylanowski rythm’n’blues („Just Like Tom Thumb's Blues”). Ferry po raz pierwszy tego wieczoru zagrał na harmonijce ustnej. Pokazał swoje drugie oblicze. Ale naprawdę fascynująco zrobiło się przy utworach Roxy Music. Artysta wspominał początki zespołu i jego feeryczny koniec (Avalon). Były oczywiście także utwory z albumu „Olympia”. Bardzo dobrze wypadła kompozycja „Alphaville”, która jest hołdem dla filmu pod tym samym tytułem. To niezwykłe, jak bardzo ten dziwaczny, lewicująco-fantastyczno-naukowy obraz inspiruje twórców. Wcześniej uległ mu także Haruki Murakami.

Koncert przedzieliła dwudziestominutowa pauza, która jednak w niczym nie załamała atmosfery swoistego święta. Rozbudowana wersja utworu „Tara” od razu wprowadziła słuchaczy w ten typowy dla całej twórczości Ferry’ego, dekadencko-nostalgiczny stan. Artysta świetnie operował nastrojem. Wydawał się w pełnej kondycji głosowej, choć się nie oszczędzał. Kiedy odchodził od statywu mikrofonowego, to tylko po to, aby zasiąść za keyboardem. Całkowicie zaskoczył bisem, na który złożyły się aż cztery kompozycje: „Love is the Drug”, „Editions of You”, „Let’s Stick Together” i „Jealous Guy” odebrały wszystkim oddech.

Mistrz ceremonii już dawno temu opanował sztukę władania sceną, ale takiego natężenia emocji się nie spodziewałem. Oczywiście, bardzo pomocni okazali się jego muzycy, ze szczególnym uwzględnieniem dwóch gitarzystów: Olivera Thompsona i Jeffa Thalla. Zdarza się, że jednego z nich zastępuje Chris Spedding. Ale w Warszawie jedyną gwiazdą w zespole był perkusista Andy Newmark. Niemniej świetnie spisywała się grająca na klawiszach i saksofonie Jorja Chalmers i nobliwy pianista Colin Good.

Brian Eno, współzałożyciel grupy Roxy Music, nie lubi o niej rozmawiać. Mimo to, przyjaźni się do dziś z Ferrym, czego dowodem jego udział w kilku sesjach nagraniowych z ostatnich lat. Pewnie mu zatem miło, że jego były rywal wciąż wykonuje na scenie wczesne kompozycje zespołu. Ferry ma wielką osobowość, którą skrywa pod swoją wyszukaną elegancją. Niektórym wydaje się bogatym, pustym i zblazowanym dżentelmenem. Ale to pozór, bo on kryje w sobie wiele wcieleń, a jego sceniczne pozy wynikają z szacunku dla słuchaczy. Otacza się pewnego rodzaju kiczem, który w jego rękach przemienia się w rodzaj elegancji. To rzadka cecha, a w świecie rocka jedyna.
Brian Ferry. Warszawa: Sala Kongresowa. 12 września, godz. 20.00.