ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 listopada 21 (189) / 2011

Olga Knapek,

KATE MOSS DLA BRIANA FERRY’EGO

A A A
Brian Ferry to artysta, wbrew pozorom, nowoczesny. Jego systematyczne wydawanie płyt to płodność godna kultury masowej, współczesnej. Odwiedzając jego stronę internetową, natrafiamy na nagrania video, nowoczesną grafikę, chwytliwą czcionkę. A jednak z każdego utworu Ferry’ego przebija jego wieloletnie doświadczenie.

Nowa płyta Briana Ferry’ego to gratka dla fanów skomplikowanych zagadek medialnych. Pierwszym, mocnym akcentem jest okładka. Piękna, młoda kobieta wynurza się z pościeli. Jej rozchylone usta przyciągają wzrok, spojrzenie magnetyzuje. Złote włosy rozsypane na poduszce kontrastują z olbrzymimi diamentami na szyi kobiety. Całość pod szyldem słynnej Olympii. Słynnej, bo okładka Ferry’ego inspirowana jest obrazem Maneta o takim samym tytule – „Olympia”. Podczas gdy Manet swoją modelką uczynił powszechnej reputacji ladacznicę i pośredniej jakości kobietę z niższych sfer, Brian Ferry zaprosił do udziału w sesji zdjęciowej samą Kate Moss, która to właśnie pręży się w namiętnych pozach, otulając najnowsze dźwięki słynnego muzyka swoją aurą kobiety zepsutej, ale i pięknej i seksownej. Podobna jest cała płyta muzyka: z nutką dekadencji, z wieloma momentami kiepskiej jakości, czasem niedopracowana, niczym kobieta o poranku, w niektórych fragmentach błyszczy największymi diamentami.

Jeśli posiłkując się problematycznym stwierdzeniem, by „osądzać po okładce”, założymy, że Ferry zawsze tak dobierał grafikę swoich albumów, by odzwierciedlały muzyczny przekaz płyt, to i tym razem musimy pójść w tę stronę, analizując „Olympię”. Mamy tu do czynienia z klasycznym powtórzeniem. Manetowska kompozycja odżywa przetransponowana wg reguł popkultury. W myśl Baudelaire’owskiej definicji piękna klasyka łączy się z pierwiastkami nowoczesności rażącej jaskrawą szminką i błyszczącymi diamentami Kate Moss. Podobnie jest z muzyką. Echa Marillion w tle przyćmiewa współczesna tendencja do rozsiewania swoistego niepokoju w muzyce. Na rockowe elementy nałożone zostaje zsyntezowane brzmienie tła, które nawiązuje nieco do Air czy M83 („You Can Dance”). Początek „Heartache By Numbers” przywodzi na myśl ostatnią płytę Hurts czy The Killers. Później dopiero pojawia się klasycznie brzmiący głos wokalisty i chóralne partie z poprzedniej epoki. To, co miało dać efekt vintage, w tym przypadku ujmuje utworowi jego doskonałości.

Na „Olympii” pojawia się niemal wszystko. „Shameless” to mocne elektroniczne akcenty, muzyka stworzona wprost na wybieg. Całość nie współgra z wokalem, który wyśpiewuje partie w sposób typowy dla lat 80. Mocne przejaskrawienie obu tych elementów nie składa się już na modelowe piękno, a na szyderczą stylizację. Pytanie tylko, z czego Ferry drwi? Z kultury Upper East Side, która przedziera się do słuchacza z tła, czy ze swojej nieadekwatności wobec współczesności? Którakolwiek opcja okaże się w ostatecznym rozrachunku prawdziwa, efekt będzie świetny. Powtórzenie jest tu bowiem subtelną parodią, nie zaś usilnymi próbami podstarzałego wokalisty wdarcia się na szczyt list przebojów. Podobnie jak niegdyś Robert Plant, tym razem Ferry bawi się gatunkami i oddaje swoim słuchaczom płytę niekonwencjonalną, nową, błyszczącą, mocno glamour, firmowaną przez Kate Moss! Jednocześnie zaprasza do dialogu z kompozycją Maneta, z utworami właśnie w klimacie Marillion, ze swoją własną tradycją muzyczną, z której nie rezygnuje.
Bryan Ferry: „Olympia” [Virgin, 2011].