ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lutego 4 (196) / 2012

Roman Gren,

NOC

A A A
I
Tego wieczoru – podobnego setkom innych – zaczęliśmy kusić sen, zamykając mocno oczy zaraz po położeniu się do łóżek. Czekaliśmy, aż pierwsze majaki załaskoczą nasze powieki, by przegnać całe to towarzystwo wybuchem śmiechu, a potem zapaść w milczenie stanowiące preludium do pojedynku z nocą. Ciemności srebrzyły się księżycową poświatą, a w głowie siostry i mojej dojrzewały podstępy i fortele.

Rozpierała mnie radość, radość pewnego zwycięstwa. Nie wyobrażałem sobie bowiem, by siostra mogła znaleźć paradę dla mojego odkrycia.

Niewiele przed południem, korzystając z nieobecności pozostałych domowników, zakradłem się do pokoju ojca i zacząłem przeglądać książki w jego biblioteczce. Były tam „Martwe dusze” Gogola, „Wiersze” Tuwima, „Samson” Brandysa, „Salvatore zdążył” Stryjkowskiego, „Zwierzęta niezwierzęta” Vercorsa, „Roczniki Statystyczne”, „Encyklopedia Przyrody i Techniki”, „Opowiadania” Maupassanta, „Śniegi Kilimandżaro” Hemingwaya, „Słownik Ilustrowany Języka Niemieckiego i Polskiego” i wiele innych. Wyciągnąłem rudawy „Bildwörterbuch Deutsch und Polnisch” i otworzyłem na chybił trafił na stronie 321. Znalazłem tam „Ptaki śpiewające II”: sikorę modrą, sikorę bogatkę, wilgę, pleszkę, pliszkę żółtą i gajówkę, czyli piegżę. Po lewej stronie, naprzeciwko polskich słów, jeżyły się całkowicie niezrozumiałe, budzące dreszcz swoją obcością zbitki liter: die Blaumeise, die Kohlmeise, der Pirol, der Gartenrotschwanz, die gelbe Bachstelze, die Mönchsgrasmücke. Cofnąłem się do strony 260: „Cyrk”. Na arenie (15) zastygli błazen (16), pożeracz ognia (19), żongler (18) i woltyżer (11) na koniu (12). Obok stała klatka (20) z białymi niedźwiedziami (25), na które zamierzał się biczem pogromca (24). Przed klatką siedziała smutna małpa (22), a niewiele dalej większy karzeł (21) z kapeluszem w ręku. Namiot cyrkowy (5) przecięty był sloganem: PRZYJAŹŃ Z WSZYSTKIMI NARODAMI! Choć pod sklepieniem cudów dokonywali linoskoczek (3) i trapezista (9), obraz tchnął niewyobrażalną melancholią.

Zajrzałem na stronę 302: „Nagi Człowiek”. Mężczyzna, na oko trzydziestoletni, o twarzy, która nie zdradzała żadnego uczucia, stał zupełnie goły, prezentując przód i tył swojego umięśnionego ciała, którego poszczególne części opatrzono numerami. Człowiek ten należał do nieznanej mi rasy: nieruchomy, doskonały w proporcjach, a zarazem płaski, bezbarwny. Czytałem ze wzrastającym i opadającym napięciem: szyja, gardło, ramię, pacha, łokieć, przedramię, napięstek, ręka, palec, pierś, brodawka piersiowa, brzuch, pępek, biodro, pachwina, genitalia, udo, podudzie, kolano, stopa. Potem: potylica, kark, barki, łopatka, plecy, lędźwie, krzyż, pośladek, fałd pośladkowy, otwór odchodowy, podkolanek, łydka, miękisz stopy… Nagi Człowiek był najwyraźniej mężczyzną, bo posiadał narządy płciowe, die Geschlechtsteile, takie same jak chuje, które pokazywaliśmy sobie w śmietniku albo za grubym pniem topoli, kutasy będące przedmiotem zupełnie niezrozumiałych, choć koniecznych dowcipów. Ale jaki był związek numeru 16, obłego kształtu podwieszonego u brzucha, z niedającym wytchnienia rozpalonym słońcem, z jeszcze boleśniejszym cieniem, z wyschłymi ustami, rękami lepiącymi z powietrza najbardziej zakazany i najbardziej kuszący kształt?

Z Nagiego Człowieka na następnych stronach zdjęto skórę, ale mięsień krawiecki, muskuł piszczelowy, żyła główna górna czy nerw kulszowy budziły tylko niechęć, a jelito grube, ślepa kiszka czy wątroba – odrazę. Zresztą, nie interesowało mnie wnętrze manekina: nerwowo przewracając kartki, szukałem czegoś innego, choć nie potrafiłem nadać moim poszukiwaniom nazwy. Natrafiłem tylko na namiastki, ale rozbudzona wyobraźnia znalazła w nich częściowe ukojenie. Trzy strony poprzedzające Nagiego Człowieka, poświęcone pracom domowym i pielęgnowaniu chorych, przedstawiały kobietę: stojącą, klęczącą, półklęczącą, pochyloną, unoszącą ramiona. Ubrana w suknię sięgającą poniżej kolan, w fartuchu, z chustką na głowie, kobieta cała była oddana rozlicznym i najwyraźniej bardzo absorbującym ją zajęciom: rozpalaniu w piecu, pieczeniu, smażeniu, gotowaniu, wałkowaniu, sieczeniu, tarciu, obieraniu, konserwowaniu, zamiataniu, froterowaniu, wycieraniu, szorowaniu, trzepaniu, robieniu zakupów, szydełkowaniu, cerowaniu, robieniu na drutach, haftowaniu, praniu, wyżymaniu, rozwieszaniu, składaniu, prasowaniu i maglowaniu bielizny, wreszcie pielęgnacji chorego: podkładaniu mu pod nogi wałka i podawaniu naczynia z dzióbkiem. Ostatnie te czynności wykonywała zupełnie niebaczna na stojącą tuż przy jej obutej w półbucik stopie miskę na stolec, na położoną na stoliku szklankę do plucia, puszkę z maścią, irygator, szprycę gumową i rurkę z pastylkami, nie mówiąc już o pasie przepuklinowym, szynie wyciągowej, grzałce metalowej czy opartej o ścianę protezie. Nawał zajęć i góra przedmiotów nie zdołały jednak ukryć łagodnego łuku bioder, budzącej zdumienia naraz bezradnej i silnej linii barków ani też kształtnej prężności łydek i jakby oczekiwania emanującego z pochylonych pleców. Piersi kobiety, ukryte pod grubą tkaniną, były prawie niedostrzegalne. Raz tylko zuchwały wiatr okleił kobiece ciało zgrzebnym materiałem, wydobywając nagle zarysy czegoś, czego na pewno nie posiadał Nagi Człowiek.

Owładnęło mną nieznane do tej pory uczucie, skóra zaczęła mrowić i w dziwny, nowy sposób dawać znać o sobie. Stopiona do tej pory w jedno z otaczającym światem, czasem tylko przypominająca o swym istnieniu, a to niebieskim siniakiem, a to bąblem po pokrzywie czy komarowym ukłuciu, rdzawym strupem na rozbitym kolanie, wyodrębniła się nagle jako odrębna żywa istota. Samotność zaczęła mi ciążyć, zapragnąłem, by ktoś wreszcie wrócił do domu, a zarazem pulsująca w głowie krew zasnuwała oczy mgłą. Poczułem się ciężki, niezdolny do innych działań niż wertowanie następnych książek, które tyleż mnie odrzucały, co pociągały. Nie wiedzieć czemu, sięgnąłem po „Wiersze” Tuwima. A może zapragnąłem spotkać się raz jeszcze z Panem Hilarym, ze Słoniem Trąbalskim, Panem Maluśkiewiczem i Dyziem marzycielem? Wiersz, na który natrafiłem, nie był jednak „Lokomotywą” ani „Spóźnionym słowikiem”, nie dźwięczał trelami „Ptasiego radia”, nie szumiał „Rzeczką”. „Pan” – tak bowiem brzmiał jego tytuł – palił ogniem słów i zapierał dech w piersi: „Pan, sprośny satyr leśny, twór grecko­‑słowiański, / Szalonej wiosny bożek z polskim sentymentem, / Król­‑narwaniec, radośnik, apostoł pogański, / Parskam, pękam ze śmiechu w upojeniu świętem!”. Wczytałem się w pożogę ostatniej strofki:
„Leżę, genialny kozioł… A wstanę – polecę, / Huknę, stuknę, zadudnię, przestraszę wiewiórkę / I zawlokę w jałowce kąpiącą się w rzece / Miedzianowłosą Krystę, młynarzową córkę!”.

Gospodynie domowe ze słownika odrzuciły na bok nożyczki, naparstki, kłębki, druty, żelazka, trzepaczki, tasaki, tarki, noże, chochle, durszlaki, wałki, szczotki, miotły i ścierki, zrzuciły fartuchy, zerwały z głów chustki, rozpuściły włosy, rozpięły co najmniej dwa guziki pod szyją i otoczyły mnie kołem. Zaczęły tańczyć, wirować coraz szybciej, sukienki furkotały, unosiły się ponad kolana… Wyciągnąłem rękę, wymacałem tom schowany za rzędem książek. Niebieską okładkę przecinał dziwny tytuł: „Biologia miłości”. Trzecią stronę zajmowała bezgłowa, okaleczona postać, antyczna rzeźba przedstawiająca nagi kobiecy tors, kilkadziesiąt stron dalej, pod tajemniczym słowem „Ciąża” napinał się bębniasty brzuch, a jeszcze w innym miejscu była mowa o wiedeńskim fetyszyście, obcinającym warkocze kobietom w tramwajowym tłoku. Rozległ się szczęk klucza w zamku, w popłochu wstawiłem książki na miejsce i uciekłem do łazienki, zabierając ze sobą tajemnicę, która rosła z każdym uderzeniem serca.

Podwórkowe wyścigi do utraty tchu, gra w gazdę, a potem kojąca cisza zmierzchu o kolorze wrzosu pozwoliły mi zapomnieć o samotności i o skórze dzielącej świat na pół. Ale kiedy z ciemnej klatki schodowej wyszła na słońce matka Jolki, zastygłem z monetą w ręku, niepomny na nawoływania kolegów, i wsłuchałem się w stukot obcasów, nim zgłuszyła go czeluść bramy – nie miałem jednak odwagi, by spojrzeć w jej kierunku. Tak dotrwałem do wieczora.

II

Kiedy biegające po suficie cienie stanęły w miejscu, gotowe wsłuchać się w naszą kolejną rozmowę, zdecydowałem się:
 – Wiesz, co dzisiaj znalazłem w biblioteczce u tatusia?
 – Noo…
 – Książkę z obrazkiem gołego faceta i jeszcze taką, która nazywa się „Biologia miłości”, i tam widać brzuch facetki w ciąży, i jest napisane, że są tacy, co…

Siostra uniosła raptownie rękę, którą przecięła, niczym mieczem, otaczający nas mrok. Zamarłem z tym swoim „co” na ustach. Pewność siebie i radość skuliły się w kącie. Na nieistniejącej wieży zegar wybił godzinę prawdy:
 – A czy wiesz, że jesteśmy Żydami?

Cienie znów się rozbiegły, oddały szaleńczej gonitwie, wresz­cie skupiły nad moją głową i – jeden po drugim – zaczęły zaglądać mi w oczy. „Powiedz – szeptały – no powiedz, ogromnie jesteśmy ciekawe: kim właściwie jesteś, no powiedz: wiesz czy nie wiesz?”

Och, pewnie, że wiem, że jesteśmy Żydami. Wiem, że jestem Żydem, jakże mógłbym nie wiedzieć. To takie oczywiste, takie proste, takie piękne należeć do narodu wybranego, być innym niż wszyscy, jestem z tego dumny. Jutro, zaraz po śniadaniu, wybiegnę na podwórko, stanę na samym środku i zacznę wołać, krzyczeć do wszystkich okien: „Jestem Żydem! Jestem Żydem! Jestem Żydem!”. I zaraz otoczą mnie wianuszkiem Janusz, Sławek, Andrzej, Jolka, Iwona, Ewka, Piotrek i każdy po kolei pocałuje mnie i powie: „Witaj, Żydzie, między nami”, a potem zbiegną się ze wszystkich klatek ich rodzice, wszyscy mieszkańcy kamienicy i też mnie otoczą coraz ciaśniejszym kręgiem, milczącym kręgiem i słońce pęknie nad moją głową i ziemia otworzy się pod moimi stopami…

Nie, nie wiem, że jestem Żydem, nie chcę wiedzieć, że jestem Żydem. Jestem Polakiem, jestem taki sam jak oni, nie ma między nami żadnej różnicy. Jakże mogę być Żydem, skoro Żydzi mają rogi i kopyta, i świński ogonek, skoro Żydzi przemykają w chałatach pod ścianami domów, szepcząc: „sza! sza!” i ściskając w rękach sakiewki z pieniędzmi zdobytymi na lichwie? U nas mówi się po polsku, u nas jest choinka, jemy kiełbasę i kotlety schabowe jak wszyscy…

Tak, nie, tak, nie. Mam dwie głowy, cztery ręce, cztery nogi, dwa tułowie, dwie szyje, dwa serca, cztery nerki, dwa kręgosłupy, dwie pary oczu, dwa nosy, cztery wargi, dwa podbródki, dwa języki, dwie pary uszu. Jestem potworem, jestem potworem. Jak ja jutro pokażę się na podwórku? Podejdą do mnie, zaczną mnie dotykać, dziwić się, zobaczą, że mam dwadzieścia palców u rąk, dwadzieścia palców wystających z sandałów, dotkną moich czterech łopatek, dwóch czół. A potem zbiegną się starsi, każą mi otworzyć usta, będą liczyć zęby, liczyć na głos, chórem, krzyczeć w zadziwieniu. Najpierw: „Dwa razy jeden! Dwa razy drugi! Dwa razy trzeci!”, potem w oburzeniu: „Dwa razy cztery! Dwa razy pięć! Dwa razy sześć!”, wreszcie w nienawiści: „Dwa razy siedem! Dwa razy osiem! Dwa razy dziewięć!”, bo od kiedy to monstra mają prawo bawić się z ich dziećmi? Monstra, które nie chodzą do kościoła, nie przyjmują opłatka, nie przyklękają, nie składają rąk do modlitwy, nie mają krzyża nad drzwiami ani Boga w sercu. I gdy doliczą do końca, gdy nie znajdą niczego, co byłoby normalne, swojskie, zaczną mnie pchać, wypychać przez bramę, przez długi tunel wysadzany żółtą kostką. Dopchną mnie do wrót pomalowanych ciemnobrązową farbą, otworzą je z łoskotem, wypchną na ulicę, pod bezlitosne, białe od żaru niebo. Wrota zatrzasną się za mną i stanę sam, podwójny, przed gęstniejącym, czarnym tłumem, z którego będą dobywać się tylko pomruki obrzydzenia i nienawiści. Tłum będzie napierać, a ja będę się cofać, iść tyłem, nieporadnie jak rak, aż dojdziemy do murów otaczających miasto. Tam uchyli się przede mną ze zgrzytem furta, pomruki przejdą w dziki skowyt, w wycie, las rąk pokaże mi kierunek, ale nikt mnie nie dotknie, nikt nie zbruka sobie nawet małego palca, miasto samo wypluje mnie ze swych ust, wyrzyga ze swych trzewi i otuli się ciszą, uniesie się nad nim westchnienie ulgi. A ja stanę przed niebotycznym murem, na pustyni, po której poniewierają się kości, spojrzę w stronę słońca, a potem, półoślepły, na czarne mrowie ciskające z góry kamienie i butelki, odwrócę się i pójdę ku horyzontowi, wiedząc, że nigdy doń nie dojdę… Tak, nie, tak, nie, tak, nie.
 – Wiem. Śpijmy już.
"artPapier" objął patronat medialny nad książką Romana Grena.