ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 kwietnia 8 (200) / 2012

Adrian Mrówka,

WSPOMNIEŃ CIĄG DALSZY

A A A
Całkiem niedawno, bo w 2010 roku, mieliśmy okazję poznać profesora Michała Głowińskiego od strony – powiedzieć należy – intymnej. Rzecz zawdzięczamy oczywiście „Kręgom obcości”, autobiografii, która nie tylko przybliża zainteresowanym postać jednego z najbardziej cenionych w polskiej humanistyce naukowców oraz historię jego osobistych doświadczeń, ale która jest również lekturą zanurzoną w wysoce szczególnej refleksji dotyczącej zjawiska odmienności. W pewnym sensie nie inaczej jest również w przypadku jego najnowszej książki. „Realia, dyskursy, portrety”, rzekłbym, stanowią dopowiedzenie – czy może raczej uzupełnienie – „Kręgów obcości”. Napisane są w podobnym tonie: sprawozdawczym, wręcz konfesyjnym, jak i z dużą dozą filozoficzności oraz akademickiej precyzji w analizowaniu wybranych problemów. Tematycznie i stylistycznie mocno zróżnicowane (na całość tomu składa się 26 szkiców) są „Realia, dyskursy, portrety” z jednej strony przeglądem wydarzeń, w których Głowiński bezpośrednio uczestniczył, z drugiej – jego naukowym spojrzeniem na szeroko rozumiane zagadnienia natury humanistycznej, z trzeciej w końcu – osobistym hołdem złożonym postaciom, które uznał on, w poszczególnych momentach życia prywatnego i zawodowego, za warte przypomnienia, a ściślej docenienia.

Realia
Merytoryczną ramę pierwszej części książki stanowi problem polityczności obowiązującej w XX wieku: komunizm, Polska Ludowa i związane z tymi kwestiami różnorodne konteksty narodowo-kulturowe. W skrócie wyliczając, autor pochyla się nad takimi zagadnieniami, jak: przypadek Feliksa Dzierżyńskiego, październik 1956 roku, dzieje romantyzmu w PRL-u, profil „Naszego Dziennika”, pisarski fenomen Witolda Gombrowicza oraz pewnego typu polityczna uniwersalność takiej literackiej figury, jaką jest postać Nikodema Dyzmy.

Problem „toposów postaw”, tzw. bohaterów narodowych, Głowiński przekłada w pewien sposób na całą rzeczywistość PRL-u. Przygląda się językowi tamtego czasu – „nowomowie”, która służyła do masowej produkcji tekstów wznoszących się na sztywnych, dychotomicznych podziałach, na uproszczeniach ekstremalnych, ale która również, jak wskazuje badacz, pozostawała w oderwaniu od realiów. PRL – pisze – był „to świat nie tylko restrykcyjny i okrutny, był także niewymownie nudny, bezbarwny, szary, taka była codzienność, ale w równym stopniu takie było życie umysłowe” (s.40). Stąd dla kogoś, kto poznał stalinizm od strony żelaznych reguł, październik 56 faktycznie inicjował – jak powiada Głowiński – „wielkie otwarcie”: dosłowne otwarcie więziennych bram, za którymi przetrzymywano ofiary terroru, otwarcie granic kraju na świat Zachodu, jak i, w końcu, otwarcie życia intelektualnego: „Chyba we wszystkich dyscyplinach, a na pewno w nauce o literaturze, już nie istniała konieczność ozdabiania rozpraw doktorskich (i wszelkich innych) cytatami z pism Lenina […]. Uformowały się swojego rodzaju nisze, w których można było schronić się przed PRL-owską rzeczywistością i uprawiać swój naukowy ogródek” (s.46).

Z czym PRL wyjątkowo sobie nie radził? Otóż – z romantyzmem. Marksistowskie interpretacje próbowały podporządkowywać go politycznym strategiom, a przez to w pewien sposób pacyfikować. Jak zaznacza Głowiński, komuniści wiedzieli jednak, że prędzej czy później „duch romantyzmu” obróci się przeciwko nim. Starali się więc wartościować jego znaczenie, dzielić na dobry i zły: postępowy i wsteczny. Jak się jednak okazało, wszystko to na próżno, gdyż w ówczesnych czasach „egzorcyzmowany i wyganiany różnymi sposobami, wciąż wraca, a jego rola, sądzić można, z biegiem lat staje się coraz donioślejsza” (s.76). Obecnie romantyzm – jak po upływie 24 lat notuje autor w dopisku – nie ma już zbyt wiele wspólnego z romantyzmem jako zjawiskiem historycznym, a tym bardziej – z samą romantyczną literaturą. Został wszakże wciągnięty w obręb ideologii cierpiętniczej, nacjonalistycznej, klerykalnej; stał się „mitologią” wykorzystywaną przez skrajną prawicę.

Głowiński podejmuje się zresztą krytyki polityki na szerszą skalę. Wykorzystując sformułowanie Lecha Wałęsy „lewa noga”, rozpatruje kwestię „dwóch nóg”: zachwianej równowagi pomiędzy prawą a lewą stroną politycznej sceny. Prowadząc, na przykład, analizę „Naszego Dziennika”, bada różne zideologizowane zagadnienia, upolitycznione figury retoryczne i sposoby argumentacji, przygląda się podziałowi „my – oni”, zwraca uwagę na uprzedzenia. Granicę oddzielającą prawicę od lewicy czyni przestrzenią nieustających sporów – aksjologicznych, kulturowych, intelektualnych. Sięgając po postać Witolda Gombrowicza, który w okresie PRL-u „godzien był tylko potępienia i pogardy” (s.119), rozważa miejsce nonkonformisty w systemie niezezwalającym na wymknięcie się z porządku stereotypów. Z kolei postać Nikodema Dyzmy określa jako mitotwórczą, zaś jego nazwisko – „przezwą ogólną” (s.141), która nad wyraz często zdaje się odnajdywać rację swego bytu w przestrzeni politycznej. „Czyżby – pyta retorycznie – stworzona przed wieloma dziesięcioleciami postać powieściowa opuściła rejony literackiej fikcji i stała się bohaterem naszych czasów?” (s.142). Parafrazując uwagi autora: nie wiadomo, skąd ów ktoś ważny pochodzi, nieistotne, iż nie ma żadnych zasług, a to, że pełni poważną polityczną funkcję, do której nie jest przygotowany, stanowi tylko wynik zbiegu przypadków…

Dyskursy
Najbardziej intymne spostrzeżenia – dotyczące antysemityzmu – zapisał Głowiński w drugiej części książki. Problematykę żydowską, trzeba zaznaczyć, rozpatruje nie tylko przez pryzmat doświadczeń z dzieciństwa, omawia ją również w ujęciu naukowym. „Dyskurs antysemicki – pisze – nie zwraca się do Żydów, w nim się o Żydach mówi, mają oni prawo być tylko i wyłącznie jego przedmiotem, nigdy – adresatem. Są tymi, których umieszcza się w obrębie tego, co w tym typie myślenia i wypowiadania się określane jest jako »kwestia żydowska«” (s.151–152). Tę ostatnią traktuje Głowiński w poszczególnych tekstach jako zagadnienie fundamentalne, ale też, w pewnym sensie, jako problematykę nieśmiertelną, wszechobecną i demonizowaną. W jego interpretacji stanowi ona przyczynek do szerszej refleksji nad innością (kulturową, religijną, językową), jak i nad wykluczeniem, które ma wymiar esencjalistyczny, a wręcz – nacjonalistyczny. Czy można przestać – pyta w tym kontekście – być Żydem? Odpowiedź na tak postawione pytanie może być tylko negatywna. Żyd-przechrzta budzi bowiem w powszechnej opinii wyjątkowe „podejrzenia, wydaje się farbowanym lisem, przebierańcem, a w ostrzejszych przypadkach – destruktorem istniejącego porządku społecznego” (s.251). Żyd, który „wyrzekł się” żydowskości, jest jednakowoż – jak dodaje Głowiński – najlepszym tejże żydowskości krytykiem. Znając ją „od wewnątrz”, sprawia wrażenie najwłaściwszego jej demaskatora.

Analiza dyskursu antysemickiego naprowadza autora na wątki dotyczące statusu tożsamości i antytożsamości, samoakceptacji i nienawiści wymierzonej we własne pochodzenie; podejmuje się on również rewizji struktury ideologicznej tożsamości ogólnej, która, jak się okazuje, niewiele ma wspólnego z tożsamością jednostkową. Konieczność nie-bycia sobą, zdaniem Głowińskiego, równa się bowiem konieczności nie-bycia przedstawicielem „jakiejś” – zawsze posiadającej pozytywną bądź negatywną reprezentację językową – grupy etnicznej, społecznej, narodowej, seksualnej etc. Mówiąc inaczej, nie ma w przestrzeni publicznej (politycznej) „ja” indywidualnego; istnieje wyłącznie „ja” kulturowo-społeczne, które za nas samych decyduje o naszym losie. „Wszystko, co żydowskie, ma być i umniejszone, i pokazane w najgorszym świetle” (s.282–283). Żyd, w pierwszej kolejności, jest wszakże Żydem – nie człowiekiem.

Jak z kolei literatura ustosunkowuje się do Holocaustu? Jej stanowisko w postrzeganiu tego Zjawiska jest, jak stwierdza Głowiński, niejednoznaczne i skomplikowane: „Trzeba być świadomym, że w zmieniających się kontekstach i uwikłaniach rozmaicie podchodzono do problemu literackiego, a także i nie-literackiego mówienia o Zagładzie” (s.317). Symbioza fikcji i treści dokumentarnych odnoszących się do tematu Holocaustu wymaga bowiem, uwrażliwia autor, szczególnej ostrożności. Atakowana zewsząd Zagłada (przez fałszerstwa, kicz, sztuczny patos) wyraźnie domaga się własnego języka, pomimo że zdaje się wymuszać milczenie. Trzeba przyznać, że Sposób pisania/rozmawiania o Holocauście zajmuje Michała Głowińskiego wyjątkowo mocno – i w ujęciu osobistym, i akademickim. Podczas lektury wyczuwa się jego szczególne i ujmujące zaangażowanie w poruszaniu związanych z martyrologią Żydów tematów.

Portrety
Trzecia, najkrótsza część książki ma charakter pamiętnikarski. Poświęcona została pięciu już nieżyjącym osobom, z którymi Głowiński miał bezpośrednią, a w niektórych przypadkach wręcz codzienną, styczność; mianowicie: Kazimierzowi Truchanowskiemu, Wojciechowi Wyganowskiemu, Janowi Józefowi Lipskiemu, Romanowi Zimandowi oraz Mirosławie Puchalskiej. Tym, co bez wątpienia łączy wszystkie te postaci, co sprowadza ich biogramy do wspólnego mianownika, było zarówno zamiłowanie do literatury, jak i mniejsze bądź większe zasługi typu naukowego, recenzenckiego lub stricte pisarskiego. Autor prowadzi swe upamiętniające narracje nad wyraz skrupulatnie: przytacza bogaty szereg faktów (sporo miejsca poświęca Instytutowi Badań Literackich, a także problemom, z jakimi musiał się mierzyć), odtwarza bieg spotkań i rozmów (jak gdyby, powiedziałbym, odświeża tamte czasy), w końcu dzieli się również spostrzeżeniami subiektywnymi. Wskazuje na wady i zalety tekstów, które wyszły spod pióra „sportretowanych”. Ocenia ich osobiste literackie bądź akademickie aspiracje, możliwości, sukcesy, zaprzepaszczone szanse. W tym wszystkim pozostaje konsekwentny oraz rzetelny; jako naukowiec – profesjonalny i surowy, jako człowiek – melancholijny i troskliwy.
Michał Głowiński: „Realia, dyskursy, portrety. Studia i szkice”. Wydawnictwo Universitas. Kraków 2011.