ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 czerwca 11 (203) / 2012

Radosław Kobierski,

ZAMEK BŁYSKAWICZNY NA JĘZYKU

A A A
Felieton
Pisanie jest czynnością bolesną; któż nie doświadczał bólu pisania, a zwłaszcza bólu niepisania; być może tych od bólu niepisania jest znacznie więcej, zwłaszcza kiedy pisanie przychodzi im łatwo i bezboleśnie i winduje na K2 literatury (Parnas jak wiadomo leży znacznie niżej – 2457 m n.p.m), a potem trzeba na szczycie się utrzymać. Tam, na górze, jest pełno wysoko zawieszonych poprzeczek. Całe złomowisko, którego przybywa w tempie nieugaszonym. Bo przybywa nam poetów i pisarzy. Bardów bardziej. Niż demograficzny, nauczyciele wychodzą na wolność, szkoły niebawem pochłoną hurtownie, a tu stały, naturalny przyrost. Jakaś straceńcza w istocie siła pcha ich do pisania w kraju, który literaturę traktuje jak piąte koło u Maybacha. No ale straceńczość to nasze spécialité de la maison. Co się dziwić? Jedno w każdym razie i drugie ma wspólny mianownik, który mianuje ból niepisania na drugie, zaraz po bólu istnienia, miejsce, mianowicie chodzi o nieopisanie. Wszelkie traumy pisarskie, za wyjątkiem mojej, która ma ściśle somatyczne podłoże i wynika ze złamania kości śródręcza prawego, jak wiadomo większości z nas, biorą się z tego, że nie jesteśmy w stanie, tak jakbyśmy chcieli, opisać tego, co chcemy. Język po prostu nie daje rady. To znaczy, my nie dajemy rady z tym językiem. Niektórzy mają trzecie oko wróżki i wysoko zawieszają język, a to znaczy, że jednak można. Bo, jako Pilch rzecze, a trudno się nie tylko z tym nie zgodzić, niektóre prawdy można powtarzać, byle robić to inaczej. Jednak problem, a co się z tym bezpośrednio wiąże, ból nieopisania, zawsze pozostaje i wypływa na wierzch. Ból, jaki odczuwam na skutek złamania prawicy, której postawiono gipsowy pomnik (zatrzymam go w charakterze maski przedśmiertnej dla Muzeum Literatury, nie ma sprawy), ból, który w sposób ścisły wiąże się z pisaniem, z procesem pisania, czego tu nie widać rzecz jasna, jest oczywiście bladym echem zasadniczej niemocy, najbardziej wewnętrznego, immanentnego poczucia przegranej w starciu z niewyrażalnym. Z nieobecnym. Obecność wychodzi nam już bokiem. O obecności powiedziano, namalowano, wygrano już niemal wszystko i to prawie zawsze w złym guście. Język też musi być wyciągany z nieobecnego, i chociaż po chwili staje się obecny, to dla tego jednego momentu, czy dla kilku takich momentów, my, którzy krzywdzimy pisząc, a co istotniejsze – my, którzy nie krzywdzimy, czytając, żyjemy. Właśnie o tym mówił herezjarcha Jakub (tak, ten od traktatu o manekinach), myśląc o książkach, które mają swój moment wzlotu, za który je kochamy, choć wówczas są już tylko popiołem. Tak, wyciągać coś z piekła, z samego dna, coś, co jest już na straconej pozycji, jakieś istnienie, które nie ma prawa stamtąd wyjść, porzuciło już wszelaką nadzieję i oczywiście ostatecznie przegrać z kretesem, kronosem i hadesem. Dać nadzieję temu, co straciło wszelką nadzieję, a potem odwrócić się i to zniweczyć – to już jest niebotyczne świństwo. I to też łączy się bólem, naszym, nikt inny nie będzie się łączyć z nami w bólu. Taki Nowosielski uprzytomnił mi, że schodzi się w dół niekoniecznie po schodach, nawet ruchomych, niekoniecznie windą w dół się zjeżdża, że to wszystko jest na poziomie zero, a nawet wyżej – na parterze, piątym, dziesiątym piętrze, właściwie – o ironio – im wyżej tym niżej (jak w tym ruskim kanonie ikonograficznym – drabina do nieba), że tak jest już od zarania, od katastrofy kosmicznej, jaką był bunt bytów duchowych, innymi słowy piekło mamy już od dawna na ziemi, na wyciągnięcie ręki, ale ową ręką zaopatrzoną w różne narzędzia, a nawet zaopatrzoną bandażem i szyną gipsową, możemy piekłu coś wydzierać. I przemieniać to. To znaczy próbować przemieniać, bo prawdziwy Tabor jest gdzie indziej. Zgrabnie to sobie pomyślał, zagrabił jakąś część ugoru. Ugorem oczywiście nie była myśl o piekle na ziemi, to już wiedzieli na długo przed Nowosielskim, a zwłaszcza w okresie dzieciństwa Nowosielskiego, kiedy tę myśl wprowadzili w życie, które natychmiast stało się nieżyciem. Ugorem tym była myśl o wyciąganiu z piekła i przemienianiu. Wszystkimi artystycznymi środkami rzecz jasna. I to rzadki optymizm u kolejnego na liście herezjarchy. Co prawda na bezrybiu i rak ryba, jak się tworzy taki z gruntu pesymistyczny system, to najmniejsza nawet afirmacja robi w niej potężny wyłom. Pędzle Nowosielskiego to są żelazne łomy do wyłamywania, również krat języka. Pióro Pilcha, też Jerzego, które już dawno był zastąpił klawiaturą laptopa, ale umówmy się raz na zawsze – pióro, choć z rzadka już używane, ma swój najbardziej realny choć niematerialny desygnat, a zatem pióro Jerzego Pilcha też jest takim łomem do wyłamywania, porusza się ono w tym, co obecne, ale nieustannie to obecne podważa, włamuje się pod maską memuarysty, również do mojej głowy, która jest jakimś piekłem, piekłem zamknięcia, więc właściwie wali tym łomem po czaszce, tam gdzie jest zrośnięta. Pilch Tischnera wielbił, takoż i ja, więc przypomnę, że Tischner napisał kiedyś, że rozum nie po to mamy, żeby się męczyć. Innymi słowy, bo te już nic tu nie wskórają, trzeba ten umysł mieć zawsze otwarty i jasny, niepodobna zaś mieć ten umysł otwarty, nie słuchając tego, co mają do powiedzenia inni, zwłaszcza jeśli to, co mają do powiedzenia, łączy się z bólem, nie tylko bólem pisania, ale przede wszystkim bólem nieopisania, z tą właśnie świadomością, której dają świadectwo. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka widać, że przyszło im łatwo, to samo nic nie przyszło, nie spadło z nieba z kredytem zero procent, pod tą pozorną łatwością Nowosielskiej płaszczyzny, za tą lekkością Pilchowej frazy kryje się tyle porażek, tylko niespełnionych nadziei, że można by było wielokrotnie strzelić sobie w łeb. O tym wszystkim myślałem, jadąc pociągiem IC z Warszawy do Wrocławia, wydając na bilet straszną część tego, co zarobiłem, przewracając kartki „Dziennika” Pilcha oraz egzemplarza próbnego nowych opowiadań Etgara Kereta lewą ręką, ponieważ prawa, jak się rzekło, stała się nieczynna do odwołania. Z jakim trudem to wszystko nam przychodzi. Pisanie. Jak w tytułowym opowiadaniu Kereta „Nagle pukanie do drzwi”, kiedy autor musi stworzyć historię na poczekaniu, ponieważ kilku facetów trzyma go właśnie na muszce. Celują i żądają opowieści. I jeszcze zamek błyskawiczny na języku. To z kolei Keret z „Rur”. Poszukajcie tego u siebie. Zajrzyjcie sobie w głąb tego piekła, do ust, czy coś tam się nie świeci. Pociągnijcie, być może na chwilę staniecie się kimś całkiem nowym, innym. Zamki błyskawiczne znajdują się wyłącznie na powierzchni języka.