PRZEKĄSKI Z ZAKALCEM
A
A
A
„Przekąski-Zakąski, jak być dobrym, jeśli nie było się nawet złym” Wojciecha Albińskiego stanowi w pewnym sensie utrudniony debiut. Możliwość pomylenia z innym pisarzem (w tym przypadku z Wojciechem Albińskim, polskim prozaikiem-geodetą, zamieszkałym w Republice Południowej Afryki) niejako narzuca bardziej donośne zabranie głosu na literackim Parnasie. Innymi słowy, debiut musi być na tyle dobry, żeby jego autor został skutecznie (to znaczy na trwałe) oderwany w świadomości czytelników od innego pisarza o takim samym imieniu i nazwisku i w rezultacie traktowany jako odmienna pisarska jednostka. Czy „Przekąski-Zakąski” to smakowity kąsek, który może realnie rozsławić nazwisko „innego” Albińskiego?
Na książkę składają się dwadzieścia trzy krótkie opowiadania, prezentujące życie współczesnych polskich trzydziestolatków. Bohaterowie zostają ukazani przeważnie w zwyczajnych (żeby nie powiedzieć błahych) codziennych sytuacjach (podczas wizyty w pubie, pójścia na randkę, wypoczynku nad rzeką, zwiedzania zabytków na urlopie, odebrania telefonu od dawno niewidzianego znajomego, robienia zakupów, odwiedzin nielubianej rodziny czy doglądania budowy domu). Kluczem do odczytania całego zbioru wydaje się pierwszy z tekstów („Od nowa”). To niepokojące, zaledwie kilkuakapitowe wyznanie sfrustrowanego człowieka, który buntuje się przeciwko rozmaitym prawom społeczno-obyczajowym (zaczyna od jazdy bez biletu, w międzyczasie zdradza żonę, a kończy na włamaniach). Spalenie własnego domu w ostatnich słowach opowiadania jawi się w tym kontekście jako rozpaczliwa próba radykalnej odmiany, sprzeciwienia się wszechogarniającemu marazmowi. Bohaterowie Albińskiego są bezbarwni, zwyczajni i tylko pozornie przystosowani. Tkwią zanurzeni w pustej i nieprzyjaznej codzienności. Nawiązują miałkie, oparte jedynie na społecznych mechanizmach relacje małżeńskie, partnerskie, rodzinne, przyjacielskie czy sąsiedzkie i w gruncie rzeczy pozostają osamotnieni (ten stan podkreśla użycie w większości opowiadań autorytarnej pierwszoosobowej narracji, która zamyka dostęp do myśli innych postaci). Wszystkich dobrze określa narrator wspomnianego opowiadania, który mówi: „Ja naprawdę chcę być grzecznym dzieckiem z tarczą na ręku. Ale nie ma z kim. Nie ma wokoło żadnych grzecznych dzieci. Są pierdoleni szmaciarze, raz lepsi raz gorsi. Nikt nie gra czysto, można tylko hałasować”. Dla zobrazowania łączących bohaterów więzi warto posłużyć się cytatem z „Sekretnego Zakonu”, w których Romek tak opisuje swoje małżeństwo: „My bardziej rozedrgani, wiecznie siebie niepewni (…). Wszystko to jakieś niedookreślone, niezorganizowane, nie widzimy siebie razem, właściwie niczego razem nie widzimy, wszystko jest jakieś takie porozpierdalane, a jednak musimy, patrzymy na siebie, nie wiemy, co z tym zrobić, i tak trwamy, trwamy”.
Wojciech Albiński potrafi dobrze podkreślić panującą dokoła karykaturalność uczuć, myśli i zachowań – i to jest niewątpliwie główny atut jego prozy. Degraduje rzeczywistość przede wszystkim przez spłycenie tego, co z założenia wzniosłe. Przykładowo: bohaterowie „Pięknych ludzi”, patrzą na ślub jedynie przez pryzmat męczącej organizacji uroczystości: nie ma miejsca na głębokie uczucia czy refleksje: „Jak z każdym ślubem wir spraw, który otacza gości i pannę młodą, nie zostawia nikomu czasu i możliwości na wychylenie się w bok, by objąć całe wydarzenie na raz. Już kilka tygodni wcześniej siła ta porwała ich i kręciła nimi coraz szybciej, aż w zamęcie i pośpiechu dotarli do dzisiejszego dnia. Dziewczyny pożyczały sobie sukienki, wychodziły z pracy w poszukiwaniu butów, zasłaniając się wizytami u lekarza, a im bliżej było tej doniosłej chwili, nawet faceci zawisali z głowami utkwionymi w kalendarz, myśląc, co dokładnie trzeba tam na siebie włożyć. Wszystkim najbardziej brakowało czasu. Róża [panna młoda – przyp. mój] jeszcze rano myślała o menu i zarazem, gdzie zostawić synka na tę jedną noc (…). Ludzie czyścili się i malowali, przeczesywali włosy, dobierali bieliznę, ale dokładnie, dlaczego i po co, z jaką konkretnie nadzieją, nikt – poza ogólną wiedzą, że idzie na wesele – nie wiedział i wolał się nie zastanawiać”. Na takim spłyceniu często opiera się cały koncept niektórych tekstów w tym zbiorze. W opowiadaniu tytułowym niemal mistyczne uniesienie miłosne w lokalu kończy się atakiem torsji. W „Sekretnym zakonie” rodzina przebywająca na wakacjach odwiedza kościół, w którym znajduje ołtarz przypominający kształtem kobiece narządy płciowe. Bohater „Zdecydowanie nie powinien się modlić” oddaje się gorliwej modlitwie, a jednocześnie odpowiedzialność za wszelkie swoje niepowodzenia i podłe zagrywki zrzuca na Boga. Opis chrzcin w tekście „Porządek w imionach” składa się właściwie z wymienienia nic nie mówiących czytelnikowi imion. Z kolei w „Święcie Pracy” pewien mężczyzna rozmontowuje działkową wygódkę i natyka się na procesję Bożego Ciała. Wszystko to składa się na gorzki, choć nie pozbawiony ironicznego humoru obraz współczesnej polskiej klasy średniej.
Odrębną płaszczyzną „Przekąsek-Zakąsek” są literackie zagrywki Wojciecha Albińskiego, otwarcie nawiązującego w tych mini-prozach do utworów Gombrowicza, Konwickiego, Nowakowskiego czy Hłaski (osobne miejsce zajmuje opowiadanie „Ukradzione nazwisko”, w którym w przekorny sposób Wojciech Albiński „rozprawia się” z autorem „Kalahari”). Figura pisarza-gawędziarza często wyziera zza tych opowiadań, przy czym Albiński – na szczęście – zachowuje zdrowy, ironiczny dystans: „Mówi się: »opisz to«, »opisz tamto«, »to powinieneś opisać«. Ledwie człowiek ogłosi, że chce coś napisać, a już ma na głowie ludzi, którzy mu mówią, co jest warte opisania” („Everytime We Say Goodbye”), „Bo opowieść, którą mam wam teraz do opowiedzenia, jest dużo słabsza [od pierwowzoru – przyp. mój – M. P. Urbaniak] i właściwie muszę się teraz podpierać tamtą, by jako tako stanąć na własnych nogach” („Nigdy się nie odwracaj”), „Zresztą ona, ta historia, ma jeszcze jeden atut. Ja jestem pisarz, ja mam ambicję i ja już czytałem podobne historie w tematyce, jaką chcę napisać (…). Zawsze chciałem coś takiego napisać na miarę naszych czasów, a tu proszę – samo wyszło” (Sekretny Zakon). Jednak o ile na zasadność rozmaitych (mniej lub bardziej udanych) literackich szermierek można jeszcze przymknąć oko, o tyle wtrącająca się figura pisarza okazuje się nietrafionym pomysłem - nie pasuje do tych opowiadań i po prostu irytuje. Jednak nie to jest największym grzechem Albińskiego.
Główny zarzut, jaki trzeba postawić opowiadaniom, składającym się na „Przekąski-Zakąski” to niedopracowanie. Niemal wszystkie z tekstów składających się na ten zbiór okazują się karygodnie słabe pod względem formalnym. Albiński z jednej strony idzie w skrótowość, stosując oszczędny opis (i to jest całkiem dobre – zwłaszcza w przypadku dwóch pierwszych tekstów), z drugiej zaś paradoksalnie epatuje czytelnika nadmiarem szczegółów, co wzmaga chaos w tej i tak już nieuporządkowanej prozie. Dominują zbędne postaci, sytuacje bez znaczenia, a wreszcie rażące pustosłowie, w którym często tracą się wszelkie atuty. Przegadanie tych – nota bene krótkich! – tekstów prowadzi do pytania o to, czy Wojciech Albiński poddał swe utwory niezbędnej literackiej „szlifierce”. Oczywiście można szukać uzasadnień: w pustosłowiu zobaczyć zaakcentowanie bezsensu egzystencji postaci, a w wymagającej podrasowania stylistyce – efekt pierwszoosobowej narracji. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że temu debiutanckiemu pióru po prostu jeszcze brakuje wprawy.
Nie można odmówić Wojciechowi Albińskiemu pewnego potencjału. W „Przekąskach-Zakąskach” z godnym podziwu autentyzmem opisał wycinek współczesnej polskiej rzeczywistości, za której uładzoną fasadą kryją się ludzkie dramaty i frustracje. Tym obrazem – utrzymanym w konsekwentnie czarnych barwach – mógł śmiało uderzyć odbiorcę. Niestety Albiński poległ przy kwestiach czysto technicznych, zamiast wstrząsu serwując nudę i irytację. W rezultacie „Przekąski-Zakąski” mogą co najwyżej przyprawić czytelnika o literacką niestrawność.
Na książkę składają się dwadzieścia trzy krótkie opowiadania, prezentujące życie współczesnych polskich trzydziestolatków. Bohaterowie zostają ukazani przeważnie w zwyczajnych (żeby nie powiedzieć błahych) codziennych sytuacjach (podczas wizyty w pubie, pójścia na randkę, wypoczynku nad rzeką, zwiedzania zabytków na urlopie, odebrania telefonu od dawno niewidzianego znajomego, robienia zakupów, odwiedzin nielubianej rodziny czy doglądania budowy domu). Kluczem do odczytania całego zbioru wydaje się pierwszy z tekstów („Od nowa”). To niepokojące, zaledwie kilkuakapitowe wyznanie sfrustrowanego człowieka, który buntuje się przeciwko rozmaitym prawom społeczno-obyczajowym (zaczyna od jazdy bez biletu, w międzyczasie zdradza żonę, a kończy na włamaniach). Spalenie własnego domu w ostatnich słowach opowiadania jawi się w tym kontekście jako rozpaczliwa próba radykalnej odmiany, sprzeciwienia się wszechogarniającemu marazmowi. Bohaterowie Albińskiego są bezbarwni, zwyczajni i tylko pozornie przystosowani. Tkwią zanurzeni w pustej i nieprzyjaznej codzienności. Nawiązują miałkie, oparte jedynie na społecznych mechanizmach relacje małżeńskie, partnerskie, rodzinne, przyjacielskie czy sąsiedzkie i w gruncie rzeczy pozostają osamotnieni (ten stan podkreśla użycie w większości opowiadań autorytarnej pierwszoosobowej narracji, która zamyka dostęp do myśli innych postaci). Wszystkich dobrze określa narrator wspomnianego opowiadania, który mówi: „Ja naprawdę chcę być grzecznym dzieckiem z tarczą na ręku. Ale nie ma z kim. Nie ma wokoło żadnych grzecznych dzieci. Są pierdoleni szmaciarze, raz lepsi raz gorsi. Nikt nie gra czysto, można tylko hałasować”. Dla zobrazowania łączących bohaterów więzi warto posłużyć się cytatem z „Sekretnego Zakonu”, w których Romek tak opisuje swoje małżeństwo: „My bardziej rozedrgani, wiecznie siebie niepewni (…). Wszystko to jakieś niedookreślone, niezorganizowane, nie widzimy siebie razem, właściwie niczego razem nie widzimy, wszystko jest jakieś takie porozpierdalane, a jednak musimy, patrzymy na siebie, nie wiemy, co z tym zrobić, i tak trwamy, trwamy”.
Wojciech Albiński potrafi dobrze podkreślić panującą dokoła karykaturalność uczuć, myśli i zachowań – i to jest niewątpliwie główny atut jego prozy. Degraduje rzeczywistość przede wszystkim przez spłycenie tego, co z założenia wzniosłe. Przykładowo: bohaterowie „Pięknych ludzi”, patrzą na ślub jedynie przez pryzmat męczącej organizacji uroczystości: nie ma miejsca na głębokie uczucia czy refleksje: „Jak z każdym ślubem wir spraw, który otacza gości i pannę młodą, nie zostawia nikomu czasu i możliwości na wychylenie się w bok, by objąć całe wydarzenie na raz. Już kilka tygodni wcześniej siła ta porwała ich i kręciła nimi coraz szybciej, aż w zamęcie i pośpiechu dotarli do dzisiejszego dnia. Dziewczyny pożyczały sobie sukienki, wychodziły z pracy w poszukiwaniu butów, zasłaniając się wizytami u lekarza, a im bliżej było tej doniosłej chwili, nawet faceci zawisali z głowami utkwionymi w kalendarz, myśląc, co dokładnie trzeba tam na siebie włożyć. Wszystkim najbardziej brakowało czasu. Róża [panna młoda – przyp. mój] jeszcze rano myślała o menu i zarazem, gdzie zostawić synka na tę jedną noc (…). Ludzie czyścili się i malowali, przeczesywali włosy, dobierali bieliznę, ale dokładnie, dlaczego i po co, z jaką konkretnie nadzieją, nikt – poza ogólną wiedzą, że idzie na wesele – nie wiedział i wolał się nie zastanawiać”. Na takim spłyceniu często opiera się cały koncept niektórych tekstów w tym zbiorze. W opowiadaniu tytułowym niemal mistyczne uniesienie miłosne w lokalu kończy się atakiem torsji. W „Sekretnym zakonie” rodzina przebywająca na wakacjach odwiedza kościół, w którym znajduje ołtarz przypominający kształtem kobiece narządy płciowe. Bohater „Zdecydowanie nie powinien się modlić” oddaje się gorliwej modlitwie, a jednocześnie odpowiedzialność za wszelkie swoje niepowodzenia i podłe zagrywki zrzuca na Boga. Opis chrzcin w tekście „Porządek w imionach” składa się właściwie z wymienienia nic nie mówiących czytelnikowi imion. Z kolei w „Święcie Pracy” pewien mężczyzna rozmontowuje działkową wygódkę i natyka się na procesję Bożego Ciała. Wszystko to składa się na gorzki, choć nie pozbawiony ironicznego humoru obraz współczesnej polskiej klasy średniej.
Odrębną płaszczyzną „Przekąsek-Zakąsek” są literackie zagrywki Wojciecha Albińskiego, otwarcie nawiązującego w tych mini-prozach do utworów Gombrowicza, Konwickiego, Nowakowskiego czy Hłaski (osobne miejsce zajmuje opowiadanie „Ukradzione nazwisko”, w którym w przekorny sposób Wojciech Albiński „rozprawia się” z autorem „Kalahari”). Figura pisarza-gawędziarza często wyziera zza tych opowiadań, przy czym Albiński – na szczęście – zachowuje zdrowy, ironiczny dystans: „Mówi się: »opisz to«, »opisz tamto«, »to powinieneś opisać«. Ledwie człowiek ogłosi, że chce coś napisać, a już ma na głowie ludzi, którzy mu mówią, co jest warte opisania” („Everytime We Say Goodbye”), „Bo opowieść, którą mam wam teraz do opowiedzenia, jest dużo słabsza [od pierwowzoru – przyp. mój – M. P. Urbaniak] i właściwie muszę się teraz podpierać tamtą, by jako tako stanąć na własnych nogach” („Nigdy się nie odwracaj”), „Zresztą ona, ta historia, ma jeszcze jeden atut. Ja jestem pisarz, ja mam ambicję i ja już czytałem podobne historie w tematyce, jaką chcę napisać (…). Zawsze chciałem coś takiego napisać na miarę naszych czasów, a tu proszę – samo wyszło” (Sekretny Zakon). Jednak o ile na zasadność rozmaitych (mniej lub bardziej udanych) literackich szermierek można jeszcze przymknąć oko, o tyle wtrącająca się figura pisarza okazuje się nietrafionym pomysłem - nie pasuje do tych opowiadań i po prostu irytuje. Jednak nie to jest największym grzechem Albińskiego.
Główny zarzut, jaki trzeba postawić opowiadaniom, składającym się na „Przekąski-Zakąski” to niedopracowanie. Niemal wszystkie z tekstów składających się na ten zbiór okazują się karygodnie słabe pod względem formalnym. Albiński z jednej strony idzie w skrótowość, stosując oszczędny opis (i to jest całkiem dobre – zwłaszcza w przypadku dwóch pierwszych tekstów), z drugiej zaś paradoksalnie epatuje czytelnika nadmiarem szczegółów, co wzmaga chaos w tej i tak już nieuporządkowanej prozie. Dominują zbędne postaci, sytuacje bez znaczenia, a wreszcie rażące pustosłowie, w którym często tracą się wszelkie atuty. Przegadanie tych – nota bene krótkich! – tekstów prowadzi do pytania o to, czy Wojciech Albiński poddał swe utwory niezbędnej literackiej „szlifierce”. Oczywiście można szukać uzasadnień: w pustosłowiu zobaczyć zaakcentowanie bezsensu egzystencji postaci, a w wymagającej podrasowania stylistyce – efekt pierwszoosobowej narracji. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że temu debiutanckiemu pióru po prostu jeszcze brakuje wprawy.
Nie można odmówić Wojciechowi Albińskiemu pewnego potencjału. W „Przekąskach-Zakąskach” z godnym podziwu autentyzmem opisał wycinek współczesnej polskiej rzeczywistości, za której uładzoną fasadą kryją się ludzkie dramaty i frustracje. Tym obrazem – utrzymanym w konsekwentnie czarnych barwach – mógł śmiało uderzyć odbiorcę. Niestety Albiński poległ przy kwestiach czysto technicznych, zamiast wstrząsu serwując nudę i irytację. W rezultacie „Przekąski-Zakąski” mogą co najwyżej przyprawić czytelnika o literacką niestrawność.
Wojciech Albiński :„Przekąski-Zakąski, jak być dobrym, jeśli nie było się nawet złym”. Warszawska Firma Wydawnicza. Warszawa 2011.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |