ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lipca 13 (205) / 2012

Sandra Braksator, Bogdan Renczyński,

BYŁEM JUŻ W NIEBIE

A A A
„Dziś są moje urodziny” jest ostatnim spektaklem Teatru Cricot 2. Nie został jednakże dokończony. Tadeusz Kantor zmarł po jednej z ostatnich prób 8 grudnia 1990 roku. Premiera odbyła się wkrótce potem, w styczniu 1991 roku w Théâtre Garonne w Tuluzie. Spektakl był następnie pokazywany w 22 miastach na świecie. Przestrzenią spektaklu, jak mówił Tadeusz Kantor, jest Biedny Pokój Wyobraźni, który tym razem jest jego pracownią. Na uroczystość urodzinową przychodzą postaci z jego poprzednich spektakli, rodzina, a także umarli przyjaciele-artyści. Zaprasza nas on również do tej realności fikcyjnej, abyśmy uczestniczyli w jego życiu i śmierci, obecności i nieobecności, w jego ostatnich urodzinach. Wystawa prezentowana w Cricotece przy ul. Kanoniczej 5 w Krakowie, na której zgromadzono wiele rękopisów Tadeusza Kantora do spektaklu i przedmiotów z nim związanych, przybliża widzom ostatnie dzieło artysty. Wystawie towarzyszą również projekcje zapisów prób oraz rejestracji spektaklu. Dziś spotykam się i rozmawiam z Bogdanem Renczyńskim, aktorem Teatru Cricot 2, a obecnie pracownikiem Cricoteki.

Sandra Braksator: Kiedy i jak zaczęła się pana przygoda w Cricot 2?

Bogdan Renczyński: Zastanawiam się, czy to było potrzebne w ogóle, by to tak zrujnowało moje życie. Nie żartuję wcale.

S.B.: W jaki sposób? Zniszczył czy raczej przewrócił pana świat?

B.R.: Przewrócił mój świat, który był taki wspaniały, piękny, miał taką przyszłość. A ja po prostu pokochałem ruinę, pokochałem zgliszcza, przeszłość i to nie swoją.

S.B.: Pod jakim względem wszystko to przewróciło Pana życie?

B.R.: Chyba przede wszystkim pod względem świata teatru. Teatr jest moim życiem i patrzeniem na świat. Ja patrzę na świat poprzez teatr chyba, bo jestem po prostu takim zwierzęciem teatralnym, które za każdym razem od nowa uczy się pożerać, umierać, chodzić i mówić.

S.B.: I nigdy nie jest sobą samym. W sumie to nie wiadomo, kim jest naprawdę.

B.R.: Tak, nigdy nie wiadomo, kim jest właściwie, zawsze jest kimś innym i jeżeli już myśli, że kimś jest, to właśnie już dawno tym kimś nie jest, a jest kimś następnym albo czymś następnym, jakimś obcym, jakąś rolą, którą też nie jest.

S.B.: Kiedy po raz pierwszy zetknął się pan z twórczością Tadeusza Kantora?

B.R.: Rozchorowałem się po pierwszym zetknięciu z Kantorem. Mój świat wtedy umarł chyba zupełnie, a był tak wspaniały, romantyczny. Studiowałem wtedy w szkole aktorskiej [PWST w Krakowie – przyp. red.]. Nie wiedziałem właściwie, czym jest teatr, dopiero kiedy zobaczyłem „Wielopole, Wielopole”, ujrzałem prawdziwe życie aktora, czy po prostu ofiary tego trzęsienia ziemi, które mi zrobił Kantor, które zrobiło mi „Wielopole” i ten facet. Byłem chory wtedy przez tydzień i postanowiłem, że muszę odbyć z Kantorem rozmowę, że muszę się do tego kantorowskiego świata jakoś dostać. Wydawało mi się, że tylko tam mogę się z tej choroby wyleczyć. To znaczy miałem nadzieję, że Kantor mnie wyrzuci, że mnie po prostu odeśle.

S.B.: Nadzieję? Dlaczego?

B.R.: Wszyscy mi mówili, że to nie ma absolutnie żadnych szans, żebym się nie łudził. Bo to jest świat, który tak jakby w ogóle nie istnieje. Mówili, że Kantor jest trudny, straszny, że jest demonem. A ja po prostu pomyślałem, że przychodzi facet z ulicy i mówi: „Chcę być u pana... Kim? Co? Pracować?”. Ja go spotkałem tu na ulicy, na Kanoniczej, wiedziałem, że jest Cricoteka, że jest coś, co nie jest teatrem, tylko takim centrum, gdzie można się spotkać, gdzie można porozmawiać, ale to nie jest teatr. Okazało się, że właśnie tu jest teatr. A Kantor mnie wtedy nie wyrzucił.

S.B.: Co panu wtedy powiedział?

B.R.: Powiedział mi, że nie ma tu właściwie dla mnie żadnej propozycji, że on nie ma żadnego teatru: „Wie pan, ja tutaj nic nie mam, ja jestem, widzi pan, sam, jest parę osób i to wszystko. Oni mi pomagają, a to jest Cricoteka. Ja mam aktorów, ale ja właściwie nie mam żadnych możliwości, żadnych etatów, niczego”. Ja mu mówię, że nie chcę żadnego etatu, a tylko zapytać, czy mogę przy nim być, czy mogę być po prostu blisko i na tym mi najbardziej zależy, taka zwyczajna pospolita obecność. „Co by pan chciał tu robić?” – zapytał mnie. Odpowiedziałem, że mogę na przykład sprzątać to miejsce i on mówi: „No, to niech Pan jutro przyjdzie”. No i stało się.

S.B.: Zaczął pan od bycia pomocnikiem technicznym. Jak ta pomoc konkretnie wyglądała?

B.R.: Stałem się taką pomocą w każdym wymiarze, starałem się mu pomóc w sprawach różnych, najróżniejszych, o które mnie prosił. Zobaczyłem, że takich ludzi u niego jest więcej, zacząłem ich wszystkich poznawać. Kantor wiedział, że ja się interesuję aktorstwem i że to moja pasja, ale nie mógł mi nic zaproponować, bo nic nie miał. Wszystko miał rozdane, wszystkie kostiumy. Nie było żadnej wolnej ławki w tej klasie. W związku z tym mogłem jedynie do tej klasy od czasu do czasu zaglądać i czekać, aż może ktoś przejdzie do kolejnej klasy albo zostanie na drugi rok. W końcu wylądowałem w „Umarłej klasie”, ale też nie jako uczeń, tylko jako żołnierz, który, jak wiadomo, ma krótki żywot, bo musi zginąć. I dzięki temu, że ci żołnierze ginęli, ja mogłem też zginąć, ale zanim to się stało, to mogłem trochę powalczyć. I tak właśnie do dzisiaj ginę. Rujnuję się i odbudowuję. I teraz znowu próbuję się odbudować, bo zginąłem ostatnio.

S.B.: Po czym pan zginął?

B.R.: Robiłem spektakl. Myślałem, że uda mi się go doprowadzić do końca, ale z różnych powodów sprawa rok temu się zatrzymała.

S.B.: Mógłby pan opowiedzieć więcej o tym projekcie?

B.R.: Robię spektakl, który mi się dzieje w głowie i który się dzieje również w głowach aktorów, którzy biorą w tym udział, we francuskich głowach. A mają wspaniałe głowy aktorskie, mają to, czego ja potrzebuję, są w tych trzech, czterech osobach jednocześnie, czyli w sumie mam czterech aktorów, a jest nas szesnaścioro. Nie chodzi o to, że grają trzy, cztery role, bo nie grają żadnych ról, w ogóle nie ma ról, oni są sobą. Mają swoje prawdziwe imiona, takie jak w życiu. Próbujemy kochać to, czego nie zdążyli pokochać inni. Robimy spektakl o prostytutkach, o argentyńskich prostytutkach, które już poumierały, a dowiedzieliśmy się o nich z książki Isabel Vincent pt. „Ciała i dusze”. Napisała ona relację dziennikarską z pewnego procederu, który miał miejsce pod koniec XIX wieku i na początku XX wieku. Bohaterka, czyli moja matka, nazywała się Rebecca Freedman i była prostytutką. Ale ten spektakl nie jest o niej, a z jej powodu. Chcemy wiedzieć, jak można kochać i jak można z powodu takiej miłości oddać życie dla kogoś. I to jest temat, nad którym pracujemy, a właściwie trudno powiedzieć, że pracujemy, raczej nim żyjemy. Chwilowo ci moi francuscy przyjaciele są zatrudnieni przy innych projektach, bo po prostu muszą z czegoś żyć i nie mogą czekać na mnie w nieskończoność.

S.B.: Czy będzie pan próbował wznowić prace nad tym spektaklem?

B.R.: Jasne, nie mam innego wyjścia. Muszę, to jest po prostu moje powietrze. Jak mi się skończy, to… będę miał święty spokój.

S.B.: Jak się nazywa ta grupa, z którą pan pracuje?

B.R.: „Le Retour d’Ulysse” [„Powrót Odysa” – przyp. red.].

S.B.: W 2007 roku założył pan również stowarzyszenie pod tą samą nazwą.

B.R.: Tak, Association Processus – Le Retour d’Ulysse. Założyłem je po to właśnie, aby móc robić teatr, warsztaty teatralne. Aby ktoś mi pomagał, brał za to odpowiedzialność, bo ja nie znam się na organizacyjnych sprawach. Tam akurat znalazły się osoby, którym się to strasznie spodobało.

S.B.: Ośrodek Dokumentacji Sztuki Tadeusza Kantora Cricoteka istnieje od 1980 roku. Dzisiaj jest specyficzną instytucją: równocześnie archiwum, galerią i muzeum, jak i nadal miejscem spotkań osób zainteresowanych twórczością Kantora.

B.R.: Przychodzą tu różni ludzie, którzy próbują o nim pisać. Ale z Kantorem jest tak, że jak się go nie kocha, to nie da rady, to lepiej jest go zostawić w spokoju. Lepiej zająć się innym teatrem. I w tym sensie Kantor jest obecny, widzę to po tych ludziach. Nie lubię ludzi zaczepiać, przeszkadzać im. Czasami się boję, że po prostu rozczaruję się ich obecnością koło Kantora, bo będę czuł, że to jest jakaś porażka, że to pomyłka. To jest nadal trudny Kantor, ale są ludzie odważni, którzy chcą się z nim spierać, z nim zderzyć i to jest dobre. Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że Cricoteka jest jednym z jego dzieł. Jak i my, tych parę osób, którym on dał życie. Właściwie zostawił ogromny majątek, obdzielił nim wielu ludzi i każdy jakoś inaczej nim zarządza. Nie chcę więcej na ten temat rozmawiać, bo czasami jest mi tego wszystkiego szkoda. Szkoda mi tych ludzi. Dlatego najlepiej jest po prostu robić swoje życie. Różnie to się dzieje, ale myślę, że jeżeli idzie mi najgorzej, to dobrze. To tak ma być, żeby było najgorzej i z tego wszystkiego, co jest najgorsze, najsłabsze, najbardziej, wydawałoby się, zbędne, z tego powstaje dzieło sztuki. Tak było też u Kantora.

S.B.: Przy ulicy Nadwiślańskiej w Krakowie trwa budowa Muzeum Tadeusza Kantora i nowej siedziby Cricoteki. Co niesie ze sobą to przedsięwzięcie?

B.R.: To będzie nowa przestrzeń, nowe powietrze, chyba nowe przeżycia, pomysły na to, jak ona ma być wypełniona. Nie wiadomo jeszcze dokładnie, kiedy otwarcie, ale proszę się nie martwić, będzie na pewno.

S.B.: „Dziś są moje urodziny” to niedokończony spektakl, który nadal jest w procesie tworzenia i wciąż trwa. Myśli pan, że Kantor czuł, że to jest jego ostatni spektakl, czy wręcz przeciwnie, miał w głowie już kolejny projekt, kolejne przedsięwzięcie?

B.R.: Myślę, że Kantor doskonale czuł wszystko. Był przecież genialny. Tworzył język, którym to wyrażał. Ten język to były jego spektakle, jego obrazy, którymi komunikował się z nami, którymi komunikował, kim jest, czym jest jego świat lub czym jest świat w ogóle, co on zostawia temu światu, czego temu światu brakuje. I ten ostatni spektakl, który trwa, którego proces się nie skończył; reżyser zostawia aktorowi jeszcze jedno zadanie – swoją własną nieobecność, swoją prawdziwą śmierć. Śmierć, o której już informował w spektaklu.

S.B.: Jak wyglądała praca nad „Urodzinami”?

B.R.: Kiedyś chciałem się od nich uwolnić. Pamiętam, że gdy były próby do tego spektaklu, nie mogłem sobie znaleźć miejsca na scenie. Niby byłem na scenie, ale nie mogłem się do tej sceny dostać. Kantor poświęcił mi dużo czasu. Byliśmy wtedy w Tuluzie, tam mieliśmy próby. Miałem sceny z Marie Vayssière [Biedna Dziewczyna Której Nie Ma z „Dziś są moje urodziny” – przyp. red.] i pierwszy raz nie wiedziałem, kim w ogóle jestem, nie wiedziałem, w jaki sposób jestem. Jeszcze wtedy byłem jakby bezsilny – co jest dobrym narzędziem aktora, bo daje ogromną wolność. Jednocześnie ta rozpacz bezsilności pozwala na kreację. Wydawało mi się, że poszukiwałem narzędzia, które by mi pomogło wbić się w tę scenę. To było złe założenie. Poczułem się wtedy jak aktor, który musi mieć rolę lub czuje, że albo ta rola powoli zaczyna do niego przychodzić, albo on zaczyna do niej dochodzić. To było pomyłką. Pamiętam, że byłem bardzo szczęśliwy, że Kantor poświęca mi tyle czasu, oddaje mi przestrzeń. Jednak ja nie potrafiłem tej przestrzeni wykorzystać, zająć. Nie potrafiłem jej zrujnować. Nie zrobiłem nic, schowałem się w jakąś tam postać, w jakiś kostium. Mam wrażenie, że to było tak, jakbym wtedy uciekł z tej przestrzeni kantorowskiej i więcej do niej nie wrócił. Schowałem się w tym ambalażu, zapakowałem się. Gdy Kantor umarł, zrozumiałem, że właściwie dobrze zrobiłem. Bo nie mogłem pojąć, co ja w ogóle robię. Dlaczego się chowam, dlaczego uciekam przed scen, jak przed przestrzenią tych urodzin.

S.B.: Jaką radę dał nam Kantor?

B.R.: Wydaje mi się, że to, co dał nam Kantor, jest niewymierne. To, czego on oczekuje, a czego ślady odnajdziemy w jego pismach, w jego życzeniu, które Kantor sobie wymarzył, to jest miłość, bez której życie nie ma sensu. Zanim oddamy się tej śmierci, warto chyba być w takim stanie miłości. Wtedy życie ma jakiś sens. Chciałbym, bardzo bym chciał.

S.B.: „I znowu jestem na scenie”, tekst z ostatniego spektaklu, to jakby kwintesencja tego wszystkiego. Mimo iż fizycznie Kantora nie ma, to jednak nadal jest – jak pan wspominał – w rozmowach o nim, w ludziach, którzy przychodzą i stykają się z jego twórczością, piszą o nim, oglądają wystawę. Kantor w tym właśnie momencie jest na tej scenie. Fikcja i realność zderzyły się ze sobą, ale nie nastąpił żaden rozpad czy zniszczenia. One się wzajemnie pochłonęły.

B.R.: No tak, jakby przeniknęły się wzajemnie, jakby się zanulowały albo po prostu za-nieistniały. Temat „Urodzin” jest nieskończony w każdym wymiarze. Oczywiście ten spektakl się nigdy nie wydarzy, on w sensie intelektualnym zawsze się toczy. Kantor będzie powtarzał: „Znów jestem na scenie”. Chyba nigdy tego zwyczaju nie wyjaśnię ani państwu ani sobie, a właściwie nie na scenie, a na granicy. Tu jest realność, a tam tak zwana „fikcja”. Ten spektakl ma być chyba właśnie o tym, że nie ma ani fikcji, ani realności. Każde z tych pojęć istniało oddzielnie, dopóki Kantor tego nie nazwał. Ciągle czuję jego powietrze, jego abecadło, którego mnie nauczył. Posługuję się jego językiem. Nie wiem, czy to jest zawłaszczenie, czy to jest w ogóle bezpieczne. Jednakże nie żyję jak pasożyt na Kantorze, przeciwnie, wydaje mi się, że muszę mu to oddać, zwrócić, bo to jest dług, który zaciągnąłem. On mnie nauczył chodzić, nauczył mnie myśleć, nauczył mnie mówić, pokazał mi aktora we mnie.

S.B.: I dzięki temu on nadal istnieje. Nie można mówić o Tadeuszu Kantorze w czasie przeszłym, wręcz przeciwnie – należy mówić w czasie teraźniejszym, ciągle trwającym, takim, który się nigdy nie skończy. Tak jak jego ostatni spektakl. Przychodzą tu kolejne osoby i każda spojrzy na niego z innej strony, innej perspektywy, całkowicie inną myślą.

B.R.: Tak, inną jakością, innym bytem. Pani jest innym bytem, nowym bytem, a gdzieś dotyka pani tego. Pani byt dotyka tego właściwie.

S.B.: ... czegoś, czego w gruncie rzeczy dotknąć realnie, namacalnie nie można.

B.R.: Na przykład mówimy teraz o tym czymś właśnie. Kantor jeszcze cały czas potrafi być, istnieć. Kantor, który stał się obecny jeszcze bardziej, kiedy go nie było. I to jest tajemnica spektaklu „Dziś są moje urodziny”. To jest błąd, który wydaje mi się, że sam popełniłem w spektaklu jako aktor – bo to jest moje narzędzie. Aktor musi stworzyć nowy język, nowy byt – tego obcego, który jest we mnie. Musi go nazwać, musi go okiełznać, musi go oswoić i wtedy dopiero zaczyna być w jakimś sensie komunikatywny albo po prostu obecny. Jest obok mnie, tuż we mnie, prawie we mnie. Jest takim trochę cieniem, trochę przede mną, o pół kroku, trochę za mną. W każdym razie, to są najważniejsze, najbardziej intymne przeżycia i w tym sensie „Dziś są moje urodziny” trwają. Gdy tylko powtarzam sam tytuł, to mam wrażenie, że chodzi o mnie. Nie mówię nigdy „dziś są jego urodziny”. To zaproszenie na urodziny każdego z nas, jeśli oczywiście potrafimy się urodzić w tym spektaklu, w tym kantorowskim świecie, czy w tym naszym, własnym świecie urodzić i ocalić się poprzez miłość. To przesłanie Kantora jest obecne, to Kantora pytanie i życzenie, i też definicja, wskazówka, rada i wszystko. Klucz i drzwi, i zamek, i miejsce, gdzie ten klucz się znajduje, i te drzwi, do których pasuje i które to drzwi jako jedyne są do tego klucza stworzone. Wszystko jest, tylko trzeba, jak to Kantor mówi, „otworzyć te drzwi”.

S.B.: A my, gdzie jesteśmy? Czy już otworzyliśmy te drzwi?

B.R.: One są otwarte, a my jesteśmy jakby z drugiej strony tych drzwi. To jest tak, jak Kantor mówił na jednej z prób do aktora, najlepszego aktora teatru Cricot2, Staszka Rychlickiego: „Pan, panie Staszku, ich wpuszcza z ziemi do nieba”. Scena dla Kantora była niebem. A widz jest w sumie w tej samej realności, w realności aktora, w realności sceny, w realności czasu, miejsca, przestrzeni. Niesamowite doświadczenie, to bycie, na które Kantor mi pozwolił.

S.B.: Bycie w niebie?

B.R.: Tak. Byłem już w niebie.

S.B.: A potem trzeba było zejść na ziemię?

B.R.: Myślę, że nie. Często jestem pomiędzy. Gdy jestem na próbie, to jestem w niebie, nie sam na szczęście, tam mieszkań jest wiele. To wszystko jest jednym wielkim wspaniałym misterium i dodatkowo jest takie magiczne.

S.B.: „Dziś” jest pomiędzy „wczoraj” a „jutro”. „Dziś” przemija i staje się „wczoraj”, a to, co „jutro”, jest już „dziś”, ale też „wczoraj” się stanie. Jednakże „Dziś” z „Dziś są moje urodziny” nie przemija.

B.R.: Zawsze robimy wczoraj, bo zawsze robimy coś, na co przeszłość ma bardzo duży wpływ i jesteśmy taką przeszłością, takim wczoraj. Odłóżmy to na jutro, tak zwane wieczne dzisiaj. Wczoraj… Dzień dobry, wczoraj!

S.B.: Do widzenia, dziś!