ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lipca 14 (62) / 2006

Iga Noszczyk, Maciej Kaczka,

PISANIE O PRZYRODZIE JEST AKTEM WIĘKSZEJ ODWAGI NIŻ PISANIE O GEJACH

A A A
Z Maciejem Kaczką rozmawia Iga Noszczyk
Iga Noszczyk: Swoją obecność w literaturze zaznaczyłeś początkowo jako poeta slamowy i długo funkcjonowałeś tylko w tej roli. O slamie wypowiadałeś się – mniej lub bardziej oficjalnie – kilkakrotnie; jeszcze częściej rozmawiasz o nim w sytuacjach nieoficjalnych. Jak, krótko, podsumujesz siebie-jako-slammera? Slam jest wydarzeniem bardzo niezobowiązującym i demokratycznym, a jednocześnie – paradoksalnie – niezwykle interesownym, bo opartym na bardzo silnym współzawodnictwie. Jak się w tym znajdujesz?

Maciej Kaczka: Droga Igo, od pierwszego pytania widzę że to nie będzie lekka, kawiarniana rozmowa. Ale lekko być nie musi, lekko już było. Tak się składa – muszę o tym napomknąć, że równo trzy lata temu ukazał się w pierwszym, inauguracyjnym numerze „Lampy” obszerny wywiad, jaki tendencyjnie przeprowadził ze mną Piotr Marecki. Ja wtedy chętnie udzielałem odpowiedzi na najgłupsze nawet pytania, będąc zaskoczonym, że kogokolwiek z branży kulturalnej moja skromna osoba interesuje. Miała to być zgrywa do jakiejś lokalnej, niskonakładowej i żartobliwej jednodniówki, a poszło w Polskę. Do tego jeszcze redaktor Dunin-Wąsowicz wytłuścił moje najbardziej knajackie wypowiedzi. Jako że wcześniej byłem osobą niemal nieznaną, wywiad ten utrwalił na długo mój obraz prostackiego kabotyna, stawiacza piwa itp., dość szokujący dla kogoś, kto mnie nie zna osobiście.

Siebie jako slammera muszę podsumować, i niestety wygląda na to, że jest to podsumowanie końcowe; z prostego powodu: scena slamowa w Krakowie nie istnieje. Slam jako tako trzyma się jedynie w Warszawie. W Krakowie po trzech czy czterech imprezach zjawisko umarło, a ja nie mam już na tyle czasu ani determinacji, żeby jeździć non-stop do Warszawy i innych miast, obserwować, co się dzieje, na bieżąco reagować nowymi tekstami. Dla polskiego slamu – ile mogłem, tyle zrobiłem. Zaproponowałem coś, co lord Igor Stokfiszewski nazwał naukowo „slamem eklektycznym”. Inspiracją były dla mnie występy slamerów z Niemiec (m.in. Wehwalta Koslovsky'ego), uprawiających Unterhaltungslyrik – lekką poezję ludyczną, pełną słownych gierek, której ojcem jest Christian Morgenstern, „poeta osobny” doby modernizmu. Oczywiście umieściłem swoje teksty w czysto polskich realiach – przez te wszystkie aluzje, kryptocytaty itp.

I.N.: „Wiosna” to Twój – wydany zaledwie kilka miesięcy temu – debiut książkowy. Lampa i Iskra Boża zebrały w tomik Twoją poezję slamową, podobnie zrobiła korporacja Ha-art! z twórczością Jasia Kapeli. O co chodzi? Czy publikacja slamu nie przekreśla jego podstawowych założeń: performatywności, chwilowości, migotliwości? Skąd to dążenie do utrwalenia? Czy – na dłuższą metę – nie okazuje się, że niewielkie grono publiczności turniejów slamowych to za mało; że w każdym – prędzej (Kapela) czy później (Kaczka) – odzywa się pragnienie, tak czy inaczej pojmowanej, sławy?

M.K.: Papier wytrzyma wszystko, nawet największe wygłupy neolingwistów, czemu więc nie wydrukować klasycznych, rymowanych wierszy?

Twoje myślenie jest zdeterminowane pewną kliszą. Wraz z pojawieniem się slamu w Polsce jako nowości wszyscy zaczęli kopiować jeden standardowy zestaw informacji o tym zjawisku, gdzie powtarza się na przykład historyjka o zafundowaniu taksówki niechcianemu poecie czy o tym, że slammerzy nie publikują tekstów na papierze. A to, co się wyprawia na slamowych scenach, to doskonałe pomieszanie literatury, teatru, kabaretu, estrady i wszystkiego, co można sobie jeszcze wyobrazić pod hasłem „autoekspresja”.

W Polsce slam nie przyjął się jako autonomiczna dziedzina sztuki, nie istnieje nawet najskromniejszy obieg rozpowszechniania i komentowania slamowych nagrań. Organizatorzy imprez slamowych z reguły w ogóle nie troszczą się o ich nagranie, a powinni – jeśli swoją misję kulturotwórczą traktują poważnie. Zaś w turniejach uczestniczą od przypadku do przypadku również tacy, którzy mają ponadto ambicję zaistnienia jako tradycyjni literaci, więc nie dziw się, że wydają książki.

Moja książeczka jest podsumowaniem – dokumentacją pewnego okresu twórczości, takim praktycznym portfolio. Kiedy pokazałem się na jednym czy drugim slamie, zaczęto głośno komentować to, co piszę, usłyszałem niejeden zgryźliwy docinek na temat moich wierszy. Ponieważ owe opinie oparte były na gdzieś tam zasłyszanych fragmentach, poczułem naturalną potrzebę opublikowania tego, co napisałem. Że jeśli już ktoś chce to krytykować, to niech się przynajmniej zapozna z reprezentacyjną próbką. Projekt był ryzykowny, wręcz karkołomny – zebranie w jeden tomik najróżniejszych przypadkowych tekstów: fraszek pisanych w kawiarni na przysłowiowej serwetce, librett scenicznych, tekstów pieśni. Koniec końców ta zapiekanka – w śmiesznej oprawie graficznej – wyszła lepiej niż, się spodziewałem. Tak czy owak, jeśli cokolwiek zdecyduję się jeszcze wydać drukiem, pójdzie mi lżej, bo nabrałem trochę doświadczenia i będę mógł rzecz od początku lepiej zaplanować i przemyśleć.

Pytasz o sławę – każdy pojmuje ją po swojemu. Moim pragnieniem jest zarażać innych swoją wizją świata, dzielić się przemyśleniami, prowokować, mieszać w skalach wartości, zaskakiwać ułożeniem stawianych klocków – robię i będę to robił na różne sposoby. Ale polecam udział w slamie każdemu, kto pisze coś z myślą o wzbudzaniu emocji w bliźnim. To najbardziej demokratyczna forma lansu.

I.N.: Do „Wiosny” dołączona jest płyta CD „Soft LAns i roMans”, zawierająca – jak podaje notka wydawnicza – „Utwory śpiewane. Sentymentalne skrzyżowanie dumki ukraińskiej, piosenki turystycznej, pieśni neapolitańskiej, motywów z wagnerowskich oper i romansu rosyjskiego”.. Twoje wiersze wszystkie się rymują, są silnie zrytmizowane, melodia wydaje się być ich naturalnym dopełnieniem. Czym jest dla Ciebie muzyka: dodatkiem jedynie, możliwością czy wręcz punktem wyjścia dla pisania poezji?

M.K.: No, gwoli formalności – jeden wiersz jest bez rymów. Moja artystyczna wrażliwość została rozbujana przez młodzieńczą fascynację Wagnerem. Chociaż od tego czasu przegryzłem się przez całą mnogość kulturowych gatunków i estetyk, idea Gesamtkunstwerku gdzieś mi się tam zawsze plącze i snuje. Realizowana na miarę skromności używanych środków, ale bez kompleksów, bo uważam, że prostota nie wyklucza oryginalności. Jest jeszcze wiele nieodkrytych sposobów ułożenia prostych elementów w oryginalny patchwork. Brzmienie tekstów, ich muzyczność (nie tylko rytm i rymy, ale także zestrojenie wszystkich głosek) stawiam na równi z treścią. Takie było zawsze moje poetyckie credo odkąd się „zawagneryzowałem”. Tekst sobie wielokrotnie wokalizuję, zanim go zapiszę. W pieśniach idę jeszcze dalej, pisząc muzykę symultanicznie z tekstem, dostosowuję do nut brzmienie samogłosek, podkreślam linią melodyczną echa rymowe itp. Nie będę deklarował, co jest ważniejsze: tekst czy muzyka – staram się zachować harmonię w równoległym rozwijaniu uprawianych form wypowiedzi.

Oczywiście jestem kpiarzem i ironistą, w każdym z utworów musi być jakaś doza humoru. Np. instrumentalny kawałek rozpoczynający płytę to parodia wstępu do „Pierścienia Nibelunga”, gdzie zamiast słynnej nuty Es, smyczek posuwa po nóżce od wiolonczeli. Kolejna piosenka to dyskusja w formie takiej niby piosenki turystycznej z religijną ideologią wagnerowskiego „Parsifala”. Pompatyczne motywy grane w oryginale na puzonach służą – w zmienionym, nieparzystym rytmie i gitarowej tonacji – jako akompaniament do wychwalania migotliwego hedonizmu. Dobra, więcej tłumaczyć nie będę.

I.N.: Jesteś jednym z najczęstszych klientów krakowskiego Lokatora. Tam promowałeś „Wiosnę”, tam promujesz i lansujesz siebie. Schemat wieczoru jest stały: Kaczka przybywa późno, gdy znajomi są już mocno wstawieni i raczej bez pieniędzy, stawia wszystkim wokół alkohol, przysiada się do kolejnych stolików, by wreszcie wieczór zakończyć przy pianinie, z wiernym chórkiem wtórującym „Piosence do śpiewania w kółko”. Może to wyglądać na frajerstwo, na kupowanie sobie kumpli. Czy nie obawiasz się tego?

M.K.: Tak to wygląda z Twojej perspektywy – barmanki; widzisz mnie, kiedy wpadam raz na jakiś czas zabawić się po pracy. Nie widzisz mnie przez resztę czasu, kiedy siedzę w biurze nad papierami, użeram się z enerdowskimi hotelarzami albo prowadzę życie ascetycznego singla. Mam zasadę, że jak pracuję, to na całego, i jak się bawię, to też na całego, a Ty nie rzucaj sarkazmem, tylko ciesz się, że masz obroty w barze.

Plotki osób postronnych mam gdzieś. Moja legenda stawiacza piwa to nie żadne frajerstwo, na to jestem za sprytny. To był czysty układ „coś za coś” – jak się wpuściłem w literacki światek Krakowa, musiałem przejść przyspieszoną kulturoznawczą edukację i robiłem to w formie najprzyjemniejszej, czyli przy barowym stoliku. Ale nie chce mi się już z tego tłumaczyć. Powiem tylko, że uśmiałem się, czytając wspomnienia Sławomira Mrożka z lat 50., kiedy z ekipą podobnych sobie młodych obdartusów pojechał do Paryża. Pojawia się tam postać lokalnego polonusa-przedsiębiorcy: snoba, który uwielbia otaczać się aktorami, sponsoruje im libacje, załatwia dorywcze prace w swojej firmie, a za plecami jest obgadywany, wyśmiewany i określany pogardliwym mianem „cyca”. Oj, dało mi to do myślenia. Ale – jak pisze w swojej książce Jaś Kapela – spoko, spoko, luz, luz! Literaci to, mimo wszystko, towarzystwo na poziomie. Z aktorami tylko raz siedziałem przy stoliku i po 5 minutach wyszedłem z knajpy, bo myślałem, że stężenie pozerstwa mnie udusi.

I.N.: Skoro mowa o kumplach. Jesteś bardzo aktywnym dyskutantem brukowca literackiego www.kumple.blog.pl. Jego twórcą jest wydawca Ha!artu. Jakie są Twoje układy z tym środowiskiem? Dlaczego „Wiosnę” wydał Dunin-Wąsowicz, a nie Marecki? Dlaczego Marecki tak ostro pojechał po Tobie felietonem w „Gazecie Wyborczej”?

M.K.: Daj spokój, co to ma za znaczenie dla czytelnika: kto wydał. Do Dunia zwróciłem się jako pierwszego, bo wiedziałem, że lubi wydawać różne rymowane dziwadła; ponadto w Lampie puścił wywiad, potem z własnej inicjatywy umieścił na lampowej płycie moją piosenkę, którą nagrałem byle jak od niechcenia, a potem wszyscy komentowali... No więc Dunio zgodził się i sprawa została przyklepana. Aha, redaktorami bloga „kumple” są kolegialnie Dunio, Maro i Lips.

A dlaczego Marecki pojechał w felietonie? – zapytaj jego. Marecki oficjalnie twierdzi, że mnie szanuje, ale to, co tam wypisał, to jakiś rynsztokowy bluzg, pełen kompletnych bzdur na temat mojej firmy, tego jak się ubieram itp. Może tak się już zmęczył promowaniem kultury, że na mojej osobie postanowił wyżyć swoje prostactwo?

I.N.: Wróćmy do Lokatora. Większość Twoich tamtejszych przyjaciół i znajomych to ludzie niemal o pokolenie od Ciebie młodsi. W wierszu „Fiukam na fobie” piszesz: „nie jestem trendy jestem trędowaty / nie jestem seksi jestem zseksowany / nie jestem w łaskach… łajzo! Idź w cholerę / jestem jedynym prawym dezerterem”. Czy to faktycznie „prawa dezercja” – do innego pokolenia, środowiska, kultury bardzo odmiennej od kultury Twojego pokolenia, czy może raczej pierwsze objawy kryzysu wieku średniego, kompleksy starzenia się i rozpaczliwe próby przytrzymania młodości?

M.K.: Fraszka, którą zacytowałaś, jest z tych, co się już lekko zdezaktualizowały. Dotyczy hałaśliwych akcji „dezerterów konsumpcji”, i antykorporacyjnych manifestów, które wiadomo, jaką śmieszną aferką się zakończyły: zdjęciem Shutego reklamującym markowe ciuchy na kanapie z Ikei w kolorowym magazynie. Rzucaniu bluzgów pod adresem wyimaginowanego Babilonu przeciwstawiam w myślach swoją „prawość”, czyli zgodę na ponowoczesne, świadome moderowanie swoich potrzeb.

Pytanie w sprawie kompleksów starzenia przyjmuję za żart na bardzo niskim poziomie. Niesmaczne jest ostentacyjne zaglądanie komuś w metrykę, a może jeszcze do kieszeni i nie powiem gdzie. Raczej świadczy o kompleksach zaglądającego. Nie przesadzałbym też z odmiennością kultur, tworzeniem sztucznych pokoleń xyz itd. To jest efekciarstwo robione od czasu do czasu na użytek mediów, ale w kawiarni? Mamy się segregować podług wieku jak przedszkolaki? Człowiek wchodzi kiedyś tam w dorosłość i potem jest constans. To, że lokatorową masę stanowią młodsi ode mnie, to skutek wyżu demograficznego, jeszcze parę lat i ta różnica się zatrze. A Ty, kiedy będziesz starsza, przestaniesz chodzić do knajp? Niebieskich ptaków w moim wieku nie brakuje, jak choćby Adam Wiedemann czy Adam Kwaśny, z którymi się przyjaźnię. Więcej takich siedzi w Pięknym Psie; ale tam rzadziej chodzę, bo Pies nie ma tego kameralnego klimatu, co Lokator, no i oczywiście nie ma tam pianina!

A do czasów swojej „młodości” (cokolwiek by pod tym pojęciem rozumieć) specjalnie nie tęsknię. Jestem zadowolony, że wykorzystałem czas studiów i pierwsze dziesięć lat po nich na zdobywanie użytecznej wiedzy i stabilizację zawodową, dzięki czemu mogę dziś bawić się w niszowego, bezkompromisowego artystę. Każdy wiek ma swoje uroki i za nic nie dam sobie wmówić, żeby tzw. „młodość” miała ich szczególnie dużo. To zwykle okres głupoty, płaskiego postrzegania świata, życiowej szamotaniny i materialnej biedy. Jedyne, co się wtedy naprawdę liczy, to talent i intuicja, a tymi przymiotami Bóg obdziela wyjątkowo nierówno i żadne lewackie zaklęcia nie pomogą.

I.N.: Jednym z tych transgresyjnych gestów kulturowych jest Twoja obecność w środowisku homoseksualnym. Piosenkę „Wojtek” promujesz na gejowskim portalu www.innastrona.pl, wystąpiłeś z koncertem na afterparty tegorocznej warszawskiej Parady Równości, liczne plotki o Twoich przygodach i romansach również są dosyć jednoznaczne. Czy to jeden ze sposobów na lans? Wszak pedalstwo jest ostatnio bardzo modne! Wyraźnie ocierająca się o kicz (czy – wręcz i po prostu – kiczowata) estetyka Twojej twórczości doskonale współgra z campowym przegięciem i pewnym typem wrażliwości homoseksualnej.

M.K.: „Obecność” to za mocno powiedziane, raczej flirt z tym środowiskiem. No, chyba nie wierzysz, że w moim wieku można się tak zupełnie przegiąć i przekręcić. W książce „Wiosna” nie ma poważnych odniesień do homoseksualizmu, a wszystkie zawarte w niej erotyki mają czysto heterycki rodowód. Romanse i przygody przytrafiają mi się dlatego, że obowiązujący w bohemiarskim środowisku luz obyczajowy przyjmuję z całym dobrodziejstwem inwentarza. Ale to jakieś zabawne klubowe historyjki, bez dalszego ciągu, dodatek do mojej skandalistycznej mini-legendy. Ja się przyzwyczaiłem, że od niepamiętnych czasów „ty pedale” jest pospolitą inwektywą rzucaną pod moim adresem pod pretekstem tego, że słucham muzyki operowej, zakładam kolorową koszulę czy też powodzi mi się w interesach. Czasem po prostu z czystej złośliwości i chamstwa. W tym kontekście owe przygody są czymś w rodzaju pokazania języka i powiedzenia chujom: walcie się!

Ale dzisiejsza – jak to nazwałaś – moda na pedalstwo wydaje mi się zjawiskiem sezonowym, sztucznie rozdmuchanym w mediach przez kilku polityków pragnących upiec na tym swoją pieczeń. Za to retoryka stosowana przez obie strony konfliktu jest świetną pożywką dla odważnego satyryka. Ta wspomniana przez Ciebie piosenka była próbą napisania czegoś, co jest śmieszne, ale wykracza poza prymitywne dowcipy o pedałach. Genderowość polskiej gramatyki umożliwia zabawne konstrukcje: „ujrzałem cię... i byłeś mój” nie zabrzmi tak dosadnie po angielsku czy niemiecku.

Wracając do literatury – mody zmieniają się szybko. Bardzo cieszy mnie ostatnimi czasy – nie tyle moda, co większy szacunek i uznanie dla rymowanej, rytmicznej i melicznej poezji. W to się wpisuję i temu ochoczo przyklaskuję siedmiozgłoskowcem. Trochę większy problem mam z modą na – wymieniane często jednym tchem – kicz, camp i queer. Nie wiem, czy moje wiersze są campowe, słyszałem opinię jednego krytyka że – jak na camp – to mam zbyt finezyjny warsztat. Kicz wydaje mi się łatwiejszy do zdefiniowania w dziedzinie sztuk plastycznych, w literaturze czy muzyce jest to bardziej kwestia uznaniowości, subiektywizmu. Staram się pisać w miarę prosto i zrozumiale, nie przekraczać pewnych granic nadrealności czy komplikacji metafor. Stąd dla kumpli z młodoliterackiego getta moje teksty są zbyt kabaretowe i kiczowate, a ktoś z przysłowiowej ulicy i tak ich nie zrozumie. Ale jest pewna grupa czytelników i słuchaczy, którym tak przyprawiona mieszanka odpowiada. Do wielu z nich muszę jeszcze dotrzeć, gdyż są to ludzie, którzy na co dzień nie czytają i nie śledzą współczesnej poezji. Wreszcie – typ lirycznego śpiewania, jaki uprawiam, z reguły ma się podobać romantycznym kobietom. Że się podoba również gejom – punkt dla mnie, czyż nie? Dowód na wieloznaczność i dowolność interpretacji pojawiających się w piosenkach symboli? Ulirycznienie skomplikowanej ludzkiej seksualności? Pisząc refren o kąsającym ciernistym głogu, miałem na myśli rzeczywiście głóg, Crataegus.. Ale może ktoś wyczuwa w nim poranny pocałunek nieogolonego chłopca?

Ja już się spełniłem w wielu archetypowo męskich dziedzinach, jak biznes, walka, konkurencja, zarządzanie innymi samcami. Jestem niezależny i dużo mi wolno. Biorąc się za pisanie po godzinach, nie mam żadnych oporów, aby rozbujać ten typ wrażliwości, który zwykło się uważać za „kobiecy”, ale który – de facto – tkwi w każdym mężczyźnie, tylko jest tłumiony przez patriarchalne wychowanie i obyczajowe nakazy. Takie jest moje krótkie wytłumaczenie na dziś. Więcej opowiem o tym chłopakom z gejowskiego „Dik Fagazine”, którzy też zgłosili się do mnie po wywiad.

Natomiast Twoje elokwentne określenie „transgresyjny gest kulturowy” bardzo mi się spodobało. Zaskoczę cię: będę konsekwentny. Wkrótce zrobię następny taki gest. To już postanowione: moim kolejnym scenicznym wcieleniem będzie płowowłosa Drag Queen Anitra, śpiewająca własnym głosem piosenki Anny German. Michaśka już się zadeklarował, że mi zrobi makijaż.

I.N.:W twoich wierszach / piosenkach – jak na porządną piosenkę turystyczną przystało – wiele jest „motywów przyrodniczych”. Z zamiłowania jesteś ornitologiem, Kaczko (sic!). Kwiatki, trawki, krówki i ptaszki budują wyjątkowo sentymentalno-kiczowaty klimat. Czy tylko tyle? Czy też taka tematyka jest próbą ucieczki z pijanego i tłocznego Krakowa na czyste i – jeszcze czasem, miejscami – bezludne Podlasie? Ile w tym pozy? Ile prawdziwej tęsknoty?

M.K.: Jakiej znów pozy?! Krowy pasałem będąc pacholęciem. Czy je doiłem? Tak, doiłem też, ręcznie – do wymborka, siedząc na ryczce, jak to się mówi w Wielkopolsce, skąd pochodzę. Jestem autentycznym dzieckiem puszcz, bagien i łęgów. Jako ornitolog udzielałem się przez cały okres studiów, prowadziłem m. in. badania polegające na spisywaniu z natury śpiewających ptaków, jest tego ponad setka gatunków, różne typy głosów itp. Wprowadziłem do języka polskiego nowe słowo: ptasiarz – jako odpowiednik angielskiego birdwatcher. Moim konikiem była też botanika, fitosocjologia, a nawet nauka o drewnie. Na Północnym Podlasiu spędziłem 10 pracowitych lat, to jest najcudowniejszy region świata, moja wymarzona arkadia, którą musiałem zamienić na „ogorzałe miasto”, aby dalej rozwijać biznes.

Nie nabijaj się, nie piszę tak sobie o kiczowatych „kwiatkach, trawkach, ptaszkach”. Wplotłem w teksty nazwy paru roślin, które brzmieniowo ładnie się komponują. Te kilka „Pieśni terenowych” na końcu książki to dopiero początek większego cyklu. Od przyrody wszystko się zaczęło. Od chęci zrozumienia i wyrażenia: jak to jest? Dlaczego, kochając dziką przyrodę, uważam za zbyt prosty i czarno-biały schemat ucieczki od „złego miasta” do „dobrej natury” – ten topos wywodzący się od Thoreau, przez ruch niemieckich Wandervögel do hipisowskich protest songów. Topos wciąż bardzo popularny i masowo powielany w najróżniejszych stachurowskich kręgach, ale zupełnie wyrzucony z kulturowego mainstreamu. Poniekąd słusznie – wszystko w tym obiegu jest zaśniedziałe i niezmienne od lat.

Z zakręceniem i pokolorowaniem tego schematu będę się jeszcze długo mocował. Prawdziwie męska przygoda. A jakaż satysfakcja z bycia nonkonformistą! Przecież dzisiaj pisanie o przyrodzie jest aktem większej odwagi niż pisanie o gejach. Tak samo, jak wykonywanie melodyjnych pieśni jest bardziej undergroundowe od biczowania się parówkami i rzucania w publiczność kośćmi od golonki.

I.N.: Jako że za poezją raczej średnio przepadam, ucieszyło mnie, gdy niedawno wspomniałeś o chęci pisania prozy. Czy to już jakiś konkretny pomysł? Wiesz coś? Zdradzisz coś?

M.K.: Raz po raz ktoś „życzliwy” sugeruje, abym pisał prozę, najlepiej jakieś autobiograficznie podbarwione historyjki, bo to się niby „lepiej sprzeda”. Albo powieść ekologiczną, albo... Na pewno się jeszcze prozatorsko zrealizuję, o ile wcześniej nie zabiję się na rowerze. Takie pracochłonne zabawy zwykle odsuwałem sobie w myślach na kiedyś tam, jakiś spokojny okres po 50-tce. Ale nie ukrywam, że korci mnie, aby sprawdzić wcześniej, czy mi mocy i talentu staje. To zależy od tego, czy znajdę czas i czy mnie jakaś iskra boża (a raczej szatańska) napadnie. Póki co, mam kilka drobniejszych pomysłów do zrealizowania – nowe nagrania, jakiś program sceniczny – już wkrótce zobaczysz i usłyszysz. Nie będę mówił o szczegółach, bo i tak się ten wywiad zrobił za długi, strasznie zaschło mi w gardle. Polej mi, proszę, gorzkiej żołądkowej z miętą. Cooo, znowu się skończyła? Skandal! No to niech będzie wiśnióweczka na lodzie. A wszystkim Państwu życzę upojnego lata. Jego początek w dusznym mieście zwiastują właśnie kwitnące ligustry, o których piszę nowy song. Buziaczki od Kaczki!