ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 września 17 (209) / 2012

Piotr Bieroń,

O BOURNIE BEZ BOURNE’A

A A A
Pięć lat minęło od premiery „Ultimatum Bourne’a”, wieńczącego trylogię nakręconą na podstawie powieści Roberta Ludluma. „Ultimatum…” nie było jednak ostatnim rozdziałem historii agenta Jasona Bourne’a. Schedę po zmarłym w 2001 roku pisarzu przejął Eric Van Lustbader, amerykański autor thrillerów i kryminałów. Jako że Hollywood nie lubi próżni, skorzystało z okazji i filmowa trylogia doczekała się kontynuacji.

Tradycyjnie już dla zapoczątkowanej przez reżysera Douga Limana serii, „Dziedzictwo Bourne’a” nie trzyma się wiernie literackiego pierwowzoru. Przede wszystkim film, w odróżnieniu od powieści, nie opowiada o dalszych losach Jasona Bourne’a, choć to jego działania mają decydujący wpływ na głównych bohaterów. Skupia się natomiast na postaci Aarona Crossa (Jeremy Renner), innego agenta Operacji Outcome, komórki-odprysku z programu szpiegowskiego, do którego niegdyś zwerbowano Bourne’a. Historia rozpoczyna się mniej więcej w tym samym czasie co „Ultimatum…” i koncentruje się na ujawnieniu przez Bourne’a niewygodnych dla amerykańskiego wywiadu informacji o Programie Treadstone i Operacji Blackbriar. CIA, obawiając się skandalu, wzywa Erica Byera (Edward Norton), emerytowanego pułkownika USAF. Jego zadanie polega na usunięciu wszystkich świadków oraz dowodów istnienia Treadstone i Blackbriar, które mogą prowadzić do Centralnej Agencji Wywiadowczej. Pierwszą decyzją Byera jest likwidacja personelu związanego z wyżej wymienionymi operacjami. W efekcie dochodzi do rzezi wszystkich polowych agentów organizacji. Crossowi udaje się jednak uciec razem z doktor Martą Shearing (Rachel Weisz) – lekarką z Outcome, na której życie również nastają kierowani przez Byera rządowi zabójcy. Bohaterowie próbują umknąć prześladowcom, pani doktor nie wie jednak, że agent ma własne, ukryte zamiary…

Pomysł nakręcenia czwartej części cyklu o Bournie był dosyć ryzykowny. Z powieścią Lustbadera (dość nisko zresztą ocenianą) łączy ją w zasadzie tylko tytuł, w dodatku w obsadzie zabrakło Matta Damona, głównej gwiazdy trylogii. Ryzyko się jednak opłaciło. „Dziedzictwo…” jest bowiem sprawnym thrillerem szpiegowskim, zarówno w kwestii opowiadanej historii, jak i technicznej realizacji. Intryga całkiem zgrabnie łączy się z fabułą poprzednich trzech filmów, chociaż służy głównie jako pretekst do pogoni za Crossem, który ma swoje własne cele i – w przeciwieństwie do Bourne’a – nie dąży do pogrążenia szefostwa CIA. Nie da się też ukryć, że fabuła zmierza miejscami w stronę lekkiego science fiction. Nie jest to wada, ale trzeba zauważyć, że poprzednie części trzymały się raczej granic prawdopodobieństwa, przynajmniej w ramach gatunku. Tworzy to pewien dysonans pomiędzy nowym a „starymi” filmami, jednak nie tak duży, by stanowiło to problem.

Nie można też wiele zarzucić aktorom. Jeremy Renner wydaje się wiarygodny w roli Crossa, choć nie jestem do końca przekonany co do tego, jak została ona przez scenarzystów napisana. Twórcy nie dali tej postaci żadnej wyraźnej ekspozycji, stopniowo ujawniając fakty na jej temat. I choć zabieg ten jest w kinie sensacyjnym często stosowany (choćby w samej „Tożsamości Bourne’a”, żeby nie szukać daleko), tutaj jednak nie zdało to do końca egzaminu. Zabrakło bowiem pewnej aury tajemniczości, która, moim zdaniem, powinna otaczać tego typu postacie. Motywacje i historia głównego bohatera zostają w końcu ujawnione, ale przez pierwsze pół godziny wiemy o nim tyle co nic, a jedynym, co nas przy nim trzyma, jest grający go Renner, pełen charyzmy aktor, od którego trudno oderwać wzrok. Podobnie jak od Rachel Weisz, bardzo przekonującej w roli osoby, która wiodąc spokojne życie, nagle trafia do pełnego przemocy świata tajnych agentów. To samo mógłbym napisać o Nortonie, lecz jego postać nie jest zbyt rozbudowana, a przez to najmniej ciekawa. To raczej standardowy bad guy, i – mówiąc szczerze – nie jest to rola na miarę talentu aktora.

Twórcy postarali się, aby film zachował nie tylko fabularną, ale też stylistyczną spójność z trylogią. Tony Gilroy, autor oscarowego „Michaela Claytona”, nie kopiuje jednak reżyserskiego stylu Paula Greengrassa, który – choć przygodę z serią zaczął od części drugiej – jest uznawany za ojca charakterystycznej dla niej strony wizualnej. W poprzednich filmach twórcy często korzystali z szybkich najazdów i ujęć „z ręki”, co dodawało scenom akcji swoistej paradokumentalnej aury. Gilroy kręci bardziej tradycyjnie, rzadziej odwołując się do powyższych zabiegów, mimo to czuć przez cały czas, że jest to film z uniwersum Bourne’a. Poznać to można również po muzyce Jamesa Newtona Howarda, brzmieniowo bardzo podobnej do partytur Johna Powella z pierwszych filmów, choć, w przeciwieństwie do nich, niezapadającej tak mocno w pamięć.

W tym wszystkim znalazło się jednak parę łyżek dziegciu. W miarę rozwoju akcji okazuje się, że kilka potencjalnie ważnych wątków nie zostaje rozwiniętych, jeden zaś służy tylko i wyłącznie jako pretekst do wprowadzenia postaci tajskiego zabójcy, notabene, tak schematycznej, że gdyby agent Cross oglądał filmy, czego, podejrzewam, nie robi, od razu domyśliłby się, że z przeciętnym Kowalskim ów jegomość ma niewiele wspólnego. Brak rozwinięcia pewnych motywów sprawia, że dzieło jest pozbawione punktu kulminacyjnego, natomiast zakończenie… Powiedzieć, że otwiera furtkę dla kolejnej części, byłoby eufemizmem. Zakończenia po prostu nie ma! Historia wydaje się dosłownie urywać w połowie, a wątek głównego bohatera domykać „na pół gwizdka”. Nie wiem, czy jest to celowy zabieg producenta przygotowującego grunt pod sequel, czy po prostu partackie scenopisarstwo (może jedno i drugie), wiem natomiast, że takich rzeczy się po prostu nie robi. I chociaż ogólne wrażenie film pozostawia pozytywne, to jednak finał seansu trudno nazwać inaczej niż rozczarowującym.
„Dziedzictwo Bourne’a” („The Bourne Legacy”). Reżyseria: Tony Gilroy. Scenariusz: Tony Gilroy, Dan Gilroy. Obsada: Jeremy Renner, Rachel Wiesz, Edward Norton i in. Gatunek: thriller sensacyjny. USA 2012, 135 min.