ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 września 17 (209) / 2012

Łukasz Gamrot,

WIERSZE

A A A
Dym rósł w błękicie bzu


P. Kuśmirkowi


I wszystkie kobiety o ciałach ciemnych przędły swymi rękami,
A jako przędze przynosiły skręcony len i barwioną skórę.
I wszystkie kobiety, których podbrzusze pobudzała gorycz,
przędły martwe przestrzenie.


Pożądałem cię śpiącej.
Stawałaś na morzu, które mężczyzną będąc, pod tobą tężało.
I trzaskałaś jego kolana.

Jak zwierzę głodne i oswojone pełzło za linią naskórka.

Twoje cedrowe łodzie pruły senne krtanie ryb.

Miałem wargi sine i język błękitny; byłem nieruchomy.
Ty obracałaś kołowrotkiem moich płuc.
Nazywałaś rzeczy, nadawałaś mi imiona.

Budziłaś się leniwie, nie otwierałaś powiek, nie wiedziałaś nic.

Nic dyszało we mnie.


Wędrówki do chorego miasta


Nazwijmy to punktem zero, podrażnioną interpunkcją ciała.
Nazwijmy to początkiem wędrówki.
Perspektywą utraty, skracaniem oddechu
do coraz prostszych systemów metrycznych.

Piękna, letnia noc. Wypas bydła.
Między strażnikami prześlizgnął się oprawca.
Sunie wąską jaskinią źrenic, o której wilgotne i słone ściany
rozkrusza lepki dym swoich pochodni.

Robi się ciemno; na stokach i polach poruszenie.
W mieście nieprzyjaciel. Na nic rygle, na nic obrońcy.
Nieprzyjaciel zadomowił się między nami.
Rusza na łowy. Przyzywa zwiadowców.

Piękna, letnia noc. Wokół wyprażone ulice języka.
Znikąd ratunku. Bydło pędzi w przepaść.
Oprawcy rozstawiają noże i beczki na tłuszcz.
Palą papierosy, czekają na dole.


krew; druga dekada sierpnia


Przypominam sobie pewne popołudnie,
w drugiej dekadzie sierpnia.
Razem z ojcem trzaskaliśmy
grube kręgosłupy drewnianych belek,
martwe i szare odrzucaliśmy jak najdalej.

Pod dachem starych rzeźni Feiermanna,
nadal było czuć swąd palonego mięsa.
Dzieci z okolicznych wiosek,
wyczuwając błądzący po ich ciałach,
nabrzmiały cień budynku,
do końca życia moczyły się przez sen.

Bosymi piętami,
otwieraliśmy ciemne rany glinianych rowów,
zwanych wilczymi.

Nocą, z napięciem,
podchodziliśmy pod okna mojej sąsiadki.
Wiśnie pęczniały jak jej zaognione piersi.
Długo lizałem płonącą skórę,
później szybkim i wprawnym
ruchem zaciskałem pięść.

Twój syn, pamiętamy go dobrze,
układał w garażu długie stosy rdzawych prętów.
Ich posiniaczone ciała, rzędami
przecinały pomarańczową skórę żarówek;
on, po cichutku, wędrował
w stronę naszych dziecięcych gardełek;
z furią wbijałem paznokcie
pomiędzy różowe pręgi na jego brzuchu.

Białe morze leniwie przecinało nasze krocza.

I wyrosły, poplamione pornografią twarze,
co na myśl o świeżym mięsie
oblizują lubieżnie wargi; tęskniliśmy.

A krew była siecią, raz po raz wypychana śmiercią.

Pszczyna, 12.11.2006