ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 września 18 (210) / 2012

Paweł Świerczek,

UPUPIONA KONTRKULTURA

A A A
Wywód na temat najnowszego dzieła Waltera Sallesa można by rozpocząć od tezy, że literatura bitnikowska jest nieprzekładalna na język filmowy. Twierdzeniu temu kłam zadał jednak David Cronenberg, adaptując „Nagi Lunch” Williama S. Burroughsa. Wyjątek potwierdzający regułę? Wziąwszy pod uwagę fakt, że filmowcy podejmują temat beat generation niezmiernie rzadko, trudno mówić o jakichś regułach. Co prawda ostatnie lata obrodziły kilkoma dziełami opowiadającymi o czasach Kerouaca, Ginsberga i ich kolegów (choćby pokazywany w naszych kinach nieudany „Skowyt” Roba Epsteina i Jeffreya Friedmana z 2010 roku), wciąż jednak filmy te wyliczyć można na palcach dwóch rąk. Zjawisko to – a raczej niemal całkowity brak zjawiska, które dałoby się określić jako „beat-kino” – zastanawia, zwłaszcza że literatura pokolenia bitników wciąż jest aktualna i chętnie czytana.

Oczekiwania względem adaptacji „W drodze”, choć podszyte wieloma obawami, były spore. Wszak Walter Salles „czuje” kino drogi – w 2004 roku odbył całkiem udaną wyprawę z Che Guevarą w „Dziennikach motocyklowych”. O ile jednak przed ośmioma laty udało mu się uchwycić ducha Ameryki Południowej, o tyle przeniesione na ekran w tym roku podróże bohaterów powieści Jacka Kerouaca po Stanach Zjednoczonych zatrważają swoją nijakością.

W głównej roli Sala Paradise’a Salles obsadził skądinąd utalentowanego Sama Rileya („Control”), który nie pokazuje tutaj nawet połowy swoich możliwości. Przy odrobinie dobrej woli miałkość jego postaci można potraktować jako zabieg celowy. W pierwowzorze literackim Paradise funkcjonował przede wszystkim w charakterze narratora, więc jego transparentność jest jak najbardziej pożądana. Oglądamy świat jego oczyma, o nim samym wiedząc niewiele. Decyzję obsadową trudno natomiast zrozumieć w przypadku kluczowej dla opowiadanej historii postaci Deana Moriarty’ego, granego przez Garretta Hedlunda, którego największym dotychczasowym osiągnięciem była główna rola w sequelu „Trona” (2010). Mający uwodzić charyzmą bohater, potrafiący jednym słowem namówić ledwo co poznanego człowieka do przejechania całych Stanów Zjednoczonych, w wykonaniu Hedlunda jest irytującym, nieodpowiedzialnym dzieciakiem. Jego złożona osobowość sprowadzona została do kilku emblematycznych cech, za które w finale filmu spotyka go symboliczna pokuta (!).

Tu właśnie tkwi największa bolączka ekranowego „W drodze”: Walter Salles interpretuje powieść w kluczu zbrodni i kary, zapomniawszy o całej filozofii drogi, będącej kwintesencją pierwowzoru. Swawole Moriarty’ego, który spędza czas na podróżach, piciu alkoholu, słuchaniu jazzu, podrywaniu kolejnych kobiet i okazjonalnych kradzieżach, wraz z rozwojem fabuły coraz ostrzej kontrastują z niezadowoleniem jego towarzyszek i towarzyszy, by wreszcie przerodzić się w banalną puentę. Kiedyś przyjdzie zapłacić za wszystkie niecne przyjemności, których się doświadczyło – tyle Salles widzi w prozie Jacka Kerouaca.

Upupieniu powieści towarzyszy jej wulgaryzacja. Intelektualna odwaga w formowaniu prowokacyjnych myśli zastąpiona została tutaj dziwacznie pojmowaną i zupełnie niepotrzebną odwagą obrazowania. Tak jest w scenie, w której Sal, Dean i Marylou (Kristen Stewart) pędzą autostradą przez Amerykę, siedząc w trójkę nago na przednim siedzeniu samochodu. U Kerouaca to pozbawione kontekstu erotycznego wydarzenie urastało do rangi metafory nieskrępowanej wolności (jak zresztą niemal każdy z oszczędnie przez niego wykorzystywanych opisów nagości). Salles postanowił natomiast włożyć w ręce Marylou penisy towarzyszących jej mężczyzn, sprowadzając tym samym scenę do poziomu prymitywnej erotyki. Bynajmniej nie oznacza to, że filmowe „W drodze” epatuje nagością. Wręcz przeciwnie: dzieło Sallesa jest przewrotnie ugrzecznione, a jeśli już rozebrane ludzkie ciało pojawia się na ekranie, to tylko od pasa w górę – jak na kino popularne przystało.

W trakcie oglądania „W drodze” ma się wrażenie, że film powstał przede wszystkim po to, by się dobrze sprzedać, a Walter Salles robił wszystko, by przypodobać się mitycznemu „przeciętnemu widzowi”. Przekładając nowatorską powieść na język ekranu, wybrał więc najbardziej banalną z filmowych konwencji, w której wciąż pobrzmiewają echa zasad klasycznego Hollywoodu. Mamy więc dwójkę bohaterów wyjętych spod prawa, z którymi publiczność będzie mogła się identyfikować. W finale jeden z nich się nawróci, a drugiego spotka kara. Znajdzie się też odrobina wspomnianej już erotyki – na tyle atrakcyjnej, by widza zwabić i na tyle zachowawczej, żeby go nie zbulwersować (seks w trójkącie pokazać można, ale w finale wszystko musi powrócić do patriarchalnej normy). Dodajmy do tego kilka gwiazdek ostatniego sezonu w obsadzie, ładne krajobrazy i przyjemną muzykę, a sukces będzie murowany. Na pewno?

Najbardziej szokuje, zawodzi i zniesmacza fakt, że „W drodze” jest filmem na wskroś konserwatywnym. Flagowa powieść amerykańskiej kontrkultury zamieniona została w grzeczną historyjkę ku przestrodze dorastającym nastolatkom, z ich ulubionymi aktorami w rolach głównych i w powszechnie akceptowanej formie. I choć początek seansu daje nadzieję na całkiem przyzwoity film, to im bliżej finału, tym więcej w tym wszystkim fałszu. Fałszu, który (miejmy nadzieję) każdy „przeciętny widz” wyczuje.
„W drodze” („On the Road”). Reżyseria: Walter Salles. Scenariusz: Jose Rivera. Obsada: Sam Riley, Garrett Hedlund, Kristen Stewart, Kirsten Dunst, Tom Sturridge, Amy Adams, Viggo Mortensen, Steve Buscemi. Gatunek: film drogi. Produkcja: USA 2012, 137 min.