ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

sierpień 15-16 (63-64) / 2006

Mariusz Wiatrak,

THOM YORKE

A A A
„The Eraser”. XL Recordings/Sonic Records, 2006.
Najbardziej demokratyczny zespół świata zadrżał u swych posad, media popadają w histerię i rozkładają grupę na czynniki pierwsze, a Thom Yorke powtarza, że płytę nagrał... z nudów.

Pomysł na nagranie solowego albumu rodził się przez lata, a jego nieśmiała zapowiedź pojawiła się już mniej więcej dwa lata temu. Tylko że nikt tego nie wziął na poważnie. Wszyscy oczekiwali nowej płyty Radiohead, z której utworami zespół po trochu oswajał publiczność na koncertach. I nagle zamiast dzieła kolektywnego, otrzymaliśmy krążek autorstwa tylko jednego z muzyków. A przecież Thom Yorke od dawna już sygnalizował, że lubi chodzić osobnymi ścieżkami – w najbardziej dla grupy pracowitych okresach, kiedy zespół nieustannie koncertował i wydawał nowe płyty, Yorke i tak znajdował czas na poboczne projekty. Nagrywał covery („Wish You Were Here” z repertuaru Pink Floyd), udzielał się w nagraniach innych artystów (UNKLE, Drugstore), śpiewał w duetach z wyborowymi piosenkarkami (w „I've Seen It All” z Björk i u boku PJ Harvey w „This Mess We're In”) i wreszcie – głośno wyrażał swoje antyglobalistyczne poglądy w wywiadach, sprzeciwiał się polityce George’a W. Busha, pouczał rodzinę królewską. W tej sytuacji nagranie solowej płyty naprawdę wydawało się kwestią czasu.

Być może rzeczywiście „The Eraser” powstał ze znużenia muzyką, za jaką teraz wziął się zespół. Uczestnicy koncertów twierdzą, że nowe utwory są jeszcze bardziej gitarowe, niż te na „Hail To The Thief”. Prawdopodobnie szykuje się najostrzejsza płyta w całej dyskografii zespołu. Dlatego, jakby na przekór temu, Thom Yorke nagrał album spokojny i stonowany. Zdecydowanie więcej tu elektroniki, niż w ostatnim dziele zespołu. Brzmieniowo płyta oscyluje gdzieś pomiędzy „Kid A” a „Amnesiaciem”. Ale nawet jeśli za podkłady utworom służą przeróżne tąpnięcia, podrasowane bity, kliknięcia i przetworzenia, wciąż są to zwykłe ballady. Ballady nie pozbawione jednak smakowitych niuansów, takich chociażby jak refren piosenki „Black Swan”, w którym Thom Yorke niemal anielskim głosem wyśpiewuje: „this is fucked up”. Piosenkom akompaniuje jedynie gitara albo dźwięki pianina – wszystkie oczywiście przetworzone albo nieznacznie przesterowane. Zdarza się parę ostrzejszych momentów („The Clock”, „And It Rained All Night”), ale bliżej im do tych z „Amnesiaca”, niż z „Hail To The Thief”.

Nie ma co ukrywać, rewolucji nie ma. Ale Thom Yorke nie musi nagrywać płyt wspaniałych, a i tak będą lepsze od produkcji całej masy debiutantów, którymi prasa szybko zachwyca się i równie szybko o nich zapomina.