ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

sierpień 15-16 (63-64) / 2006

Bernadetta Darska,

ZNOWU ROSÓŁ NA OBIAD

A A A
„Zupa z granatów” to debiut powieściowy Marshy Mehran. Jak możemy dowiedzieć się z informacji udostępnionych na okładce przez wydawcę, autorka odniosła wielki sukces. W ciągu zaledwie roku od wydania książki przetłumaczono ją na dwanaście języków. Mehran gościła ostatnio w Polsce i od niej samej wiemy, że przygotowywana jest druga część losów bohaterek „Zupy z granatów”.

Książka wpisuje się w popularną konwencję powieści, które, na użytek tego tekstu, nazwę powieściami kulinarnymi. Do nich zaliczyć możemy chociażby „Przepiórki w płatkach róży” Laury Esquivel, gdzie serwowano przepisy kuchni meksykańskiej, „Czekoladę” – powieść Joanne Harris, w której objadano się słodyczami, „Smażone zielone pomidory” Fannie Flagg, gdzie furorę zrobiła tytułowa potrawa, czy wydany całkiem niedawno „Dom nad rozlewiskiem” Małgorzaty Kalicińskiej (w akcję tejże także wpleciono sprawdzone wskazówki odnośnie gotowania). Marsha Mehran wykorzystuje ów schemat, poprzedzając kolejne rozdziały przepisami na smakowite i egzotyczne perskie potrawy, które później – w części właściwej fabuły – są przygotowywane i konsumowane. To z pewnością interesujący pomysł na książkę kucharską. Czy jednak na pewno równie doskonały koncept na literaturę? Tutaj bardzo bym się zastanowiła i w przypadku Mehran odpowiedziała, niestety, przecząco.

Zdawać by się mogło, że autorka zrobiła wszystko, by zaserwować czytelnikowi opowieść atrakcyjną w treści i smaku (nawet dosłownie, wszak o jedzeniu tu mowa). Opowiedziana przez nią historia zbyt mocno jednak przypomina dramaturgiczny schemat znanej „Czekolady”, a kontekst społeczno-polityczny – powierzchowne doniesienia gazetowe, by fascynować i najzwyczajniej w świecie nie nudzić. Szkoda, bo autorka skorzystała z autobiograficznych odniesień, miała więc duże szanse, by egzotykę zamienić w porywającą opowieść. Bohaterkami „Zupy z granatów” są trzy siostry, które uciekły z ogarniętego rewolucją Iranu, i znalazły schronienie w małym irlandzkim miasteczku. Autorka jest również z pochodzenia Iranką, której rodzina wyemigrowała do Buenos Aires, ale zdarzało jej się mieszkać także w Irlandii. Niestety, Marsha Mehran doszła chyba do wniosku, że ten fakt, podrasowany stereotypami, wystarczy dla zbudowania ciekawej opowieści. Tym samym powstała marna mutacja wspomnianej „Czekolady”, pełna czarno-białych konfrontacji, łatwo rozwiązywanych problemów, pozornych dylematów i papierowych postaci. A szkoda.

„Zupa z granatów” to z pewnością książka podporządkowana idei siostrzanej (w sensie dosłownym i symbolicznym) miłości oraz kobiecej solidarności. Trzy siostry przyjeżdżają do Ballinacroagh i zakładają kawiarnię Cafe Babilon. O tym, że szykują się jakieś zmiany, mieszkańcy miasteczka dowiadują się za sprawą intrygujących zapachów, wydobywających się z dotychczas opuszczonego pomieszczenia. Sposób przygotowywania oraz skłonność do określonych potraw jest synonimem konkretnych cech osobowości. Dodawane do posiłków przyprawy mają moc pobudzającą i dodają energii. Siostry chcą się w miasteczku osiedlić na stałe, mają jednak przeciwko sobie nieufną społeczność, a przede wszystkim miejscowego bogacza. Sprzyja im natomiast i traktuje je z matczyną troską samotna, starsza wdowa, od której dziewczęta wynajmują lokal. Dochodzi tu do oczywistego zderzenia dobroci ze złem; swojskości z obcością, innością; prostackiej siły z niewinnością. Tak w uproszczeniu wygląda połowa książki. Że skądś to znamy? To prawda. Podobnie, jeśli nie identycznie, można by streścić losy Vianne Rocher, bohaterki „czekoladowej” opowieści, granej przez Juliette Binoche.

Później robi się nieco mroczniej. Dowiadujemy się, że każda z sióstr ma swoje, głęboko skrywane, tajemnice, związane z irańską przeszłością. Najmłodsza – Lejla, dużo pamięta, choć gdy opuszczały kraj, była jeszcze dzieckiem. Średnia Bahar ma na swoim koncie małżeństwo z ekstremistą-rewolucjonistą. Najstarsza, opiekująca się siostrami, wspomina dawną miłość i swój epizod rewolucyjny, w wyniku którego jej ukochanego zakatowano, a ją wypuszczono po kilku dniach upokarzających przesłuchań. Przeszłość zdaje się ciągle gnać za młodymi kobietami. Bahar lęka się, że mąż ją odnajdzie i zabije, wszystkie trzy natomiast starają się ukrywać zmartwienia i problemy, by wynagrodzić sobie wzajemnie traumę irańskiej przeszłości.

Mehran, opisując odmienność doświadczeń sióstr i mieszkańców miasteczka, nie wyszła poza szablonowe obrazy. Nie wykorzystała więc szansy, jaką dawało fabularne zderzenie dwóch kultur. Lejla szybko zakochuje się w synu wspomnianego bogacza. Jego drugi syn – wredny, złośliwy, cyniczny, próbuje zgwałcić dziewczynę. Błyskawicznie jednak, choć w trudny do psychologicznego uzasadnienia sposób, nawraca się i chce zadośćuczynić wyrządzone krzywdy. „Dobry” syn opuszcza ojcowski dom. Sam ojciec ze złymi zamiarami wkracza do kawiarni, dostaje zawału serca, z którego reanimuje go Mardżan, a gdy wraca do zdrowia, staje się zupełnie nieszkodliwy. Bahar podczas miejscowego święta poznaje mężczyznę, który najprawdopodobniej stanie się ważną osobą w jej życiu. Fobie mijają więc, jak ręką odjął. Co prawda, siostry zgodnie stwierdzają, że kiedyś trzeba będzie ludziom opowiedzieć o przeszłości, ale póki co postanawiają zastosować metodę Scarlett O’Hary, czyli hasło „Pomyślę o tym jutro”.

Na końcu okazuje się, że prawdziwych problemów chyba jednak nie było, bo z pewnością niełatwo jest pojąć metamorfozę, jaką przeszli mieszkańcy miasteczka. Najpierw Iranki posądzano o wszystko, co najgorsze, wyraźnie ujawniały się postawy rasistowskie, później wszyscy się kochają i wspierają. Dowiadujemy się oczywistej prawdy, że życie toczy się swoim torem. Otrzymujemy też informację na temat płodności, symbolizowanej przez ziarna granatu. Podsumowując więc: jeden wielki happy end.

Mehran mogłaby napisać ciekawą powieść kulinarną, gdyby faktycznie chciała czytelnikowi coś opowiedzieć. Tymczasem autorka uznała, że sam temat imigrantów i ich trudności z aklimatyzacją wystarczy. Trudno zrozumieć, dlaczego autorce zabrakło własnego głosu i dlaczego zdecydowała się skorzystać z „czekoladowego” pierwowzoru. Smaczne potrawy, wabienie zapachem, wywoływanie pozytywnych emocji za pomocą jedzenia to jednak zbyt mało, by mówić o dobrej literaturze. To także za mało na to, by w ogóle mówić o literaturze. Mehran napisała powieść, która kojarzy się z rosołem instant podawanym w niedzielę na obiad. Gospodyni serwująca taką potrawę usiłuje nam wmówić, że nie tylko zupa z konserwantami smakuje lepiej, ale i że rosół jedzony non stop jest prawdziwym świętem. Tymczasem chciałoby się zastukać łyżką w stół: Znowu rosół na obiad! My tego jeść nie chcemy!
Marsha Mehran: „Zupa z granatów”. Przeł. Jolanta Kozak, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2006.