ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 maja 10 (226) / 2013

Agnieszka Nęcka,

WE WŁADZY ŻYWIOŁU WYOBRAŹNI

A A A
Twórczość Andrzeja Turczyńskiego – o czym wielokrotnie przekonywali komentatorzy współczesnego życia literackiego – wymyka się łatwej klasyfikacji i prostemu wartościowaniu. Dzieje się tak już choćby dlatego, że mamy do czynienia z siedemdziesięciopięcioletnim pisarzem, będącym artystą „osobnym”, który jest nie tylko niezwykle wszechstronny, ale także niebywale artystycznie płodny. Na jego dorobek literacki składają się zarówno dramaty, tomy poetyckie, utwory prozatorskie, jak i eseistyczne czy translatorskie. Dość przywołać ostatnio wydane przez niego tytuły: „Moskwa na Krwi” (2009), „Uzurpacje” (2009), „Szron” (2010), „Koncert muzyki dawnej” (2011), „Zgorszenie” (2011), „Mały ikonostas Bogarodzicy” (2012), „Miniatura z gazelą” (2012). Taka publikacyjna aktywność budzi, co oczywiste, duży szacunek, ale wzbudza również skądinąd uzasadnione obawy dotyczące poziomu warsztatowo-koncepcyjnego pojawiających się w takim tempie książek.

Sądzę jednak, że podstawowa trudność wiążąca się z mówieniem o pisarstwie autora „Rzek popiołu” wynika z tego, że jego teksty, nie będąc propozycjami nastawionymi na nawiązanie szybkiego porozumienia z czytelnikiem, starają się opisać złożoność ludzkiej egzystencji, oswoić przemijanie oraz włączyć się w dyskusję nad wartościami uniwersalnymi. Dzieła Turczyńskiego, przynosząc namysł nad charakterem i strukturą rzeczywistości, a także nad możliwościami ludzkiego poznania, robią to na pograniczu literatury, filozofii, etyki i teologii. Skomplikowana problematyka w połączeniu z nie mniej zagmatwanym dyskursem czy formą wywołują wrażenie, iż pisarz lubi w pełni puszczać wodze fantazji, tym samym balansując na granicy czytelniczej wytrzymałości. Ale wiek senioralny, z jakim w przypadku Turczyńskiego mamy do czynienia, jawi się jako okoliczność wyzwalająca. Wszak nie trzeba już niczego/nikogo udawać ani nikomu niczego udowadniać. Z owej wolności, jaką daje wyzwolona wyobraźnia, autor „Znaków napowietrznych” zatem radośnie korzysta. 

Potwierdzeniem słuszności wszystkich powyższych konstatacji jest najnowsza publikacja Andrzeja Turczyńskiego. Na „Żywioły” – bo taki rzecz ta nosi tytuł – składa się trzydzieści sześć prozatorskich miniatur, które – traktowane łącznie lub osobno – są właśnie swoistego rodzaju testem sprawdzającym przede wszystkim to, czy można uciec z gęstwiny intertekstualnych odniesień oraz to, gdzie – jeśli w ogóle – znajdują się granice ludzkiej wyobraźni. W konsekwencji lektura „Żywiołów” przypomina poruszanie się po swoistym labiryncie słów, słów, z których układają się mniej lub bardziej mgliste, zawieszone niejako poza czasem i przestrzenią obrazy. Nic dziwnego, skoro Turczyński jest kronikarzem, który śledzi rozmaite przejawy życia, przygląda się ludzkim żądzom, nadziejom, pragnieniom i wątpliwościom. Słowem, autor „Zgorszenia” jest kolekcjonerem wrażeń, którego interesują drobiazgi. Pisze o tym zresztą wprost: „Odkąd pamiętam, uwagę moją przyciągały rzeczy drobne, ale z jakiegoś powodu niezwykłe: bajecznie barwny motyl nad łąką w ekstatycznym ulotnym tańcu, liść o rzadkim wykroju i kolorze, biedronka wspinająca się wzdłuż źdźbła trawy, a także srebrny dzbanuszek z wyrytą na jego brzuścu miłosną scenką pasterską (znaleziony na śmietniku!), piórko podniesione na moskiewskiej ulicy lub chińskie wieczne pióro (...), kamyk tak osobliwego wyglądu i formy, że wydaje się znaczyć więcej niż znaczy lub być czymś innym niż jest i przez to stanowić kuszący sekret”.

Turczyńskiego intryguje więc to, co jest ukryte przed powierzchownym spojrzeniem. Z otaczającej go rzeczywistości czyni interpretacyjne wyzwanie. Zachęca, by zamknąć oczy,  gdyż dzięki temu można otrzymać „możliwość najpełniejszą wglądu w zmienną postać świata i uchwycenie w nim okamgniennego momentu absolutnego bezruchu”. Z tego też po części powodu w centrum „Żywiołów” sytuuje się kategoria czasu. Ważne są tedy ulotne chwile, które zachowujemy we wspomnieniach. Z nich to bowiem złożona jest nasza nieubłaganie przemijająca egzystencja. Za wszelką cenę należy jednak utrzymać więź z tym, co bezpowrotnie minione. Stąd przywoływane bliskie mu pejzaże, twórcy czy echa ich dzieł. Ale „nie chodzi o faktyczny powrót, bo ten raczej już niemożliwy, ale o znaki pamięci, o to, że im dalej od punktu wyjścia, tym więcej przybywa owych symbolicznych znaków, tym gęściej od nich na mapie, chociaż się wie, iż większość z nich jest fałszywa lub wyraża tak skrajnie subiektywne obrazy przeszłości, że brakuje miejsca na obiektywizm. Czas, nawarstwiając się z roku na rok, tworzy nie tylko nowe łże-okolice, stapiając je ze starymi i poniekąd, ale też całkowicie realnie zastępując, lecz również kreśli kontury znużenia”.

Kreowana przez pisarza przestrzeń jawi się zatem jako paradoksalna synteza tego, co przeminęło i tego, co nadal trwa (bo przechowywane jest m.in. w ludzkiej podświadomości i ujawniane we wspomnieniach). To świat znajdujący się gdzieś na styku dziedzictwa kultury Wschodu i Zachodu, doświadczeń intymnych i ponadczasowych, doznań realnych i fantasmagorycznych. Stąd dyskurs emocjonalny przeplata się w „Żywiołach” ze zdystansowaniem, zaś autobiograficzne ślady wtapiają się w ramy zbiorowości.

Jedną z możliwości (choć równie iluzorycznego) powrotu do przeszłości daje pisanie, które ma charakter zarówno autoterapeutyczny, jak i autokreacyjny. Najważniejsza jest wolność. Ale ona, w pewnym przynajmniej sensie, jest krępowana dyskursami innych.  Wszak żyjemy w czasach, gdy wszystko zostało już powiedziane/napisane. Nie sposób zatem uciec przed plątaniną fraz pochodzących z przeczytanych onegdaj tekstów literackich, filozoficznych czy teologicznych. „Kiedy jednak czytelnik zmienia się w pisarza (...) wpada w fazę cicer cum caule, czyli pomieszania z poplątaniem”. Nie inaczej dzieje się w przypadku Turczyńskiego. Jego „Żywioły” przypominają nawarstwienie „kłębiących się myśli, obrazów, rozmów, niezwykłych widoków ziemi, morza (...) i nieba”. Stąd pomieszczone w najnowszej publikacji Turczyńskiego prozatorskie miniatury są oniryczne, chimeryczne, nieuchwytne, nietrwałe. Czasami jednak niebezpiecznie zbliżają się do grafomańskiego bełkotu, z którym nie do końca wiadomo, co zrobić. Nie oznacza to, oczywiście, że sens egzystencji, którego na rozmaitych poziomach poszukuje pisarz, jest nie do odnalezienia. Przeciwnie, on się objawia – w moim odczuciu – najbardziej w tych miejscach, gdzie autor „Lustra weneckiego” akcentuje równoczesną powtarzalność i zmienność ludzkiego losu. Niemniej, konstatacje Turczyńskiego nie są – bo być nie mogą – odkrywcze. Dość przywołać jeden z fragmentów: „człowiek uczy się od drugiego człowieka przez całe życie i jeśli kiedykolwiek odkrywa dla siebie jakąś o nim prawdę, to czy aby nie w chwili śmierci, kiedy rzeczy ważne i ścinki łączą się w całość – piękną, może nawet cudowną, a przecież już całkowicie zbędną”.

Rozczarowanie zatem przynieść może nie tyle to, o czym się tu mówi, ale sposób, w jaki się to robi. Ponadto „Żywioły” sprawią zawód wszystkim tym, którzy w prozie poszukują intrygujących, dobrze skrojonych fabuł. Najświeższa książka autora „Latopisu” nie jest lekturą łatwą i do końca przejrzystą. Bywa monotonna, a przez to męcząca. Andrzej Turczyński ma jednak – jak się zdaje – tego świadomość. Jeden z kończących „Żywioły” passusów przynosi następujące przekonanie: „Że świat nas nie rozumie, niby to rzecz pospolita i doświadcza jej każdy, kto bodaj odrobinę się wychyla poza wytyczone przez głupków granice poznania, choć przecie przykro z tym się godzić i niewygodnie znosić”.

Czasami warto podejmować ryzyko i puszczać wodze wyobraźni, sprzeciwiając się prostolinijnemu szufladkowaniu. Tym łatwiej to zrobić, gdy nie trzeba już nikomu niczego udowadniać. Czasami jednak cena za owo „wychylanie” się jest stanowczo za wysoka. Ale z drugiej strony – kto nie ryzykuje, ten niczego nie zyskuje.
Andrzej Turczyński: „Żywioły”. Wydawnictwo FORMA, Fundacja Literatury imienia Henryka Berezy. Szczecin, Bezrzecze 2012.