ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 września 17 (65) / 2006

Joanna Wojdas,

CALEXICO

A A A
„Garden Ruin”. City Slang 2006.
Calexico jest typowym dzieckiem naszych czasów: tak kalejdoskopowe, tak bardzo obawia się nudy i autoplagiatu, że z płyty na płytę zmienia charakter muzyki, dołącza nowe elementy, które wyznaczają nową poetykę. Mimo tego, wciąż bez trudu możemy rozpoznać, że to ten, a nie inny zespół.

Do tej pory wszystko szło jak z płatka, powstawał przebojowy, klimatyczny outsiederski pop, który, nie tracąc na autentyczności i smaku, grał modnymi motywami muzyki amerykańskiej i latynoskiej, a mimo to, nie był banalny ani... nudny. Jednak w przypadku „Garden Ruin” istnieje podejrzenie, że zespół, skacząc radośnie z kwiatka na kwiatek, w końcu wskoczył na jakiś zgoła pospolity badyl.

Rzecz nie dzieje się już na granicy Stanów z Meksykiem, nie ma mariachich, ich gitar i krewkich rytmów, nie ma nowomodnych kowboi (ale są alt-countrowe smaczki), żadnego jazzu, bluesa, mało przestrzennych desert-rockowych gitar. Rzecz dzieje się raczej w miejskich rejonach Stanów, gdzie w każdym liceum jest rockowy, gitarowy band. Sporą część płyty wypełniają dynamiczne utwory, oparte właśnie na rockowych, rytmicznych patternach. Przyznam, że nie zachwyca mnie ten wybór stylistyczny, wolę Calexico w poprzednich, bardziej folkowych odsłonach. Pewnie admiratorzy popularnego ostatnio gitarowego rocka będą zadowoleni, ja klaszczę, ale raczej anemicznie. Według mnie, rockowe numery uśredniły dokonania zespołu, który, łącząc w niezbyt oryginalny sposób dwa najczęściej ostatnio praktykowane w avant-popie sposoby grania: neo-folk i gitarowy rock, przybliżył się do tego, co najbardziej typowe. Słucha się tego dosyć przyjemnie, utwory – jak przystało na Calexico – mają w sobie dużo ciepła, ale nie wyszła z tego żadna nowoczesna bomba energetyczna, nie jest ani specjalnie przebojowo, ani tym bardziej oryginalnie, a już na pewno nie jest nowatorsko. Cześć z utworów dotyka poważnych, społecznie i politycznie zaangażowanych spraw, ale nie wypada to specjalnie przekonująco – wśród amerykańskich pieśniarzy są stanowczo lepsi naprawiacze świata.

Dobrze wypadają sprawdzone elementy: miękkie, sentymentalne folk-popowe ballady, zaśpiewane delikatnym głosem przez Burnsa, które traktują o intymnych sprawach oraz dwa wpadające w ucho, modne utwory z ładnymi melodiami: „Rocka” jest ukłonem w stronę hiszpańskich fascynacji zespołu, a „Nom De Plume” przywołuje francuskie klimaty à la filmy Jeunet`a. Płyta składa się z popowych, akustycznych piosenek, na pierwszy plan wysunął się śpiew (Burns to bardzo przekonujący wokalista), kosztem pielęgnowanego dotychczas brzmienia i pieczołowitego budowania klimatu – wszak dominują rockowe gitary. Nie ma ani jednego instrumentalnego utworu – Calexico tym razem postawiło na zwarte piosenki, które zatraciły pielęgnowany dotychczas przez zespół klimat i „filmową” aurę.