ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lipca 13 (229) / 2013

Robert Rybicki, Krzysztof Śliwka,

GWAŁTOWNOŚĆ ŻYWIOŁÓW

A A A
Robert Rybicki: Co Cię ostatnio porwało muzycznie?

Krzysztof Śliwka: Ostatnim moim nabytkiem jest winyl The Kurws „Dziura w getcie”. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem mocno znudzony muzyką. Czuję jakiś totalny przesyt. W takich momentach zazwyczaj powracam do bebopu i cool jazzu. Jednocześnie od dekady jestem pod ogromnym wpływem doomjazzu, zwłaszcza niemieckiej formacji Bohren & der Club of Gore. Polecam ci na początek najlżejszą ich płytę „Sunset Mission”, a potem możesz już na spokojnie zanurzyć się w mrocznym, surowym minimalizmie z innych płyt. Jeśli wciągnie cię ten klimat, to bez wahania sięgnij po krążki innych grup: Dale Cooper Quartet & The Dictaphones, The Mount Fuji DoomJazz Corporation czy Povarovo. Jednak ostatnim moim odkryciem jest Heroin and Your Veins – ponura muzyka dla ponurych typów. Coś idealnego dla facetów po czterdziestce (śmiech) (płacz).

R.R.: O, super. To sobie posłucham. Zwłaszcza tej ostatniej. Przypuszczam, że w środowisku czytelniczym będzie się dużo mówiło o Twoim powrocie poetyckim. Czy odbierasz to jako powrót? Czy raczej patrzysz na to z innej perspektywy?

K.Ś.: Nigdy znikąd nie odchodziłem, więc nie ma mowy o żadnym powrocie. Publikuję w swoim tempie, nie jestem objęty dyktaturą żadnego wydawnictwa, poza tym jestem leniwym człowiekiem, nie piszę na siłę, raczej dawkuję sobie przyjemności.

R.R.: Właśnie..., bo nurtuje mnie wolność twórcza. Rynkowe mechanizmy dużo w tej materii mieszają.

K.Ś.: O ile staram się zrozumieć wydawnictwa trzymające w ryzach swoich prozaików, mobilizując ich tym samym do systematycznej pracy, o tyle nie potrafię sobie wyobrazić poetów składających swoje tomiki na czas wyznaczony przez wydawcę-dyktatora. To dla mnie jakaś paranoja. Pisanie wierszy na akord, bo jest akurat dobra koniunktura i szansa na kolejną statuetkę Nike czy innej Gdyni. Syf. Totalny syf.

R.R.: No właśnie, to jest problem. Również nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek poganiał mnie do klonowania swojej wyobraźni. Bo co to za radocha? Tu możemy strzelić piątala, a potem tym piątalem machnąć na wszystko, co rynkowe w wydawnictwach. A z innej beki: jak to u Ciebie było z Apollinaire'm?

K.Ś.: Pijesz do tekstu, który ukazał się w „Rajskiej rzeźni”?

R.R.: To też. Bardziej mnie zastanawia: skąd Apollinaire, dlaczego Apollinaire, czy był to element fascynacji i czy to miało wpływ na Twoje pojmowanie literatury, sztuki; a może po prostu ferment tamtej epoki, który wyrażał się w jego „pisarstwie” (używam cudzysłowu; dla mnie przez pewien czas świat poezji dzielił się na – pozwolę sobie na spolszczenie – „przed Apolinerem” i „po Apolinerze”), spowodował jego pojawienie się w Twoim wierszu?

K.Ś.: Apollinaire to potęga. Może zadziałał podprogowo na moje pierwsze dwa tomiki. Tego do końca nie wiem. Wiem jednak to, że swoje włóczegi po Paryżu (początek lat dziewięćdziesiątych) zawsze zaczynałem od wizyty na Pere-Lachaise. Stałem przy jego obelisku z butelką wina i cieszyłem się jak Ginsberg, który w 1958 roku zostawił na jego grobie „Skowyt”, a potem napisał o tym cudowny poemat.

R.R.: No, ten to sobie pozwalał; i jeden, i drugi! Ciekawe, jak wyglądałaby kultura pisarska, gdyby nie było alkoholu?

K.Ś.: Wiałoby nudą, panie. (ziewnięcie)

R.R.: Niedługo Twoja nowa książka. Raczej jednak będziesz podtrzymywał swój styl, czy coś zmieniłeś? Jeszcze jej nie widziałem, a czuję się zaintrygowany. 

K.Ś.: Radykalnych zmian się nie spodziewaj. Może będzie nieco ciszej, nieco surowiej, chociaż z drugiej strony będzie trochę jadu wylanego na babilońską rzeczywistość, na system, z którym staram się mieć jak najmniej wspólnego. Czy tego chcesz, czy nie, siedzisz w tym gównie, chłoniesz płynące zewsząd memy, aż cię nosi, żeby coś zmienić. Więc tę zmianę tradycyjnie zaczynam od siebie. Sumując, „Budda Show” to mix punkowej dzikości i buddyjskiej radości. Taki fenomenologiczny byt skrojony na miarę tych czasów. Tak myślę.

R.R.: A jak widzisz w tym wszystkim słowo?

K.Ś.: Tradycyjnie, bez lingwistycznych akrobacji. Jestem opowiadaczem historii, prostych historii, a nie językowym eksperymentatorem.

R.R.: Twoje proste historie bywają nieraz grubo zakręcone. Są jak rzeka, kręcą się, tu jakieś zakole, kanał, dopływ; tu jakaś kpina, tam poważna konstatacja. Te proste historie mają swój zmienny rytm. Nie bez kozery pytałem Cię o fascynacje muzyczne. Wspominałeś o doomjazzie, punku. Ja bym tam wkręcił reggae jeszcze. Reggae luz?

K.Ś.: W latach osiemdziesiątych, kiedy byłem pod ostrym wpływem drugiej fali punka, odkryłem dubowych poetów. Wśród nich byli: Linton Kwesi Johnson, Prince Far I, Yabby U. Dostałem korby na ich punkcie. Nagrywałem ich utwory z audycji radiowych Sławka Gołaszewskiego i Włodka Kleszcza. To był czas permanentnej jazdy. Mieliśmy zajebiście rozrywkową brygadę. Przy każdej nadarzającej się okazji dekowaliśmy się na domowych bibach, gdzie rozkręcaliśmy Punky Reggae Party, wypalając przy tym tony przemysłowej konopi (śmiech), bo do innej nie mieliśmy jeszcze dostępu. Muzyka była dla nas wszystkim. Gibaliśmy się beztrosko przy ska, przy kapelach związanych z wytwórnią 2 Tone, a potem ruszaliśmy na miasto w poszukiwaniu mocniejszych wrażeń. W sumie do dzisiaj niewiele się zmieniło. Kiedy słyszę takie evergreeny jak „A Message To You, Rudy” czy „One Step Beyond”, mój trup nagle ożywa. 

R.R.: Evergreen; rzadkie słowo, obco brzmiące, a jednak nic go nie zastąpi! Ale co Ty nagle z tym trupem? Wiosna się zbliża, a Ty o trupach. Wiem, że jest tu element autoironii; albo nie – prowokacji! Czy Ty w ogóle widzisz, co się dzieje w powietrzu? Chyba że chcesz mi polecić zespół Trupa Trupa Grzegorza Kwiatkowskiego.

K.Ś.: Naturalnie, jak najbardziej polecam Trupa Trupa i funeralną poezję Grześka. Jakiś czas temu podesłał mi debiutancką płytę i „Radości”. Tylko posłuchaj jak z grubej rury zaczyna swój ostatni tomik: „wiosną wędrowaliśmy z bratem po lasach / żeby pozbierać i zakopać zdechłe sarny / które nie przeżyły zimy / albo wpadły w sidła / i wykrwawiły się // to były nasze najpiękniejsze lata: / taczka pełna sosnowych gałązek i smugi krwi / i uczucie radości po dobrze wykonanej robocie”. Potęga! Po takim początku mięknie ci dupa, bierzesz głęboki oddech, szukasz za oknem jakiegokolwiek punktu zaczepienia. I nic. Twa mać. Więc o jakiej ty wiośnie mówisz? Tutaj mgła i roztopy. Żadnego pierdolonego pocieszenia.

R.R.: Eeeee tam. Idzie wiosna, na razie jest buro, ale potem będzie lepiej. A jak tam Twój tom, odebrałeś już?

K.Ś.: Według wytycznych Mariusza Grzebalskiego, 26 lutego (w dniu urodzin mojego Syna), około godziny 13:45, ale nie później niż o 13:59 miałem podjechać do Drukarni Naukowej na Lelewela i odebrać dwadzieścia egzemplarzy autorskich. Tak też zrobiłem. Na ekspedycji pogadałem z jedną przyjemną panią o Halince, która pracowała tuż obok, w magazynie Wydawnictwa Uniwersyteckiego. Okazało się, że Halinka jest już na emeryturze, że przed odejściem darła koty z kierownikiem Uścińskim i nienawidziła go jak psa.

R.R.: No, patrz. Jak to wygląda? Po co te konflikty. Najczęściej są one z błahych powodów. Ja to widzę tak: jest wydarzenie, jakieś jako oko cyklonu, a te rozlatane, nieprzemyślane emocje lecą dookoła tego jak wata cukrowa dookoła patyczka, bardziej wata piołunowa. Zadowolony jesteś z książki? W ogóle co odczuwasz, jak masz swoją książkę w ręku? Jest jakaś euforia, spełnienie, a niepokój tuz przed?

K.Ś.: Z tym zadowoleniem bywa różnie. Zawsze znajdą się jakieś niedociągnięcia. Coś chciałoby się wyciąć, dopisać. Więc raczej po pierwszej fali euforycznych uniesień następuje spadek emocji i szybki powrót do rzeczywistości. Zamykam temat i nawet specjalnie nie zastanawiam się, co dalej. Pogodzony z niedoskonałościami tego świata i własnymi ograniczeniami ruszam przed siebie z gwałtownością żywiołów. I chuj.

R.R.: Czy nie sądzisz, że chuj ogranicza? 

K.Ś.: Brat Ivana, mojego starego kumpla z punkowej kapeli Denat, miał stulejkę. Trzeba by jego zapytać, czy w związku z tym czuł się ograniczony.

R.R.: Kiedyś w Żorach wydawano zina o nazwie „Stulejka”. 

K.Ś.:  Mój zin nazywał się „Zlew”. Drukowałem w nim pod pseudonimem Szymek Krusz. To było w połowie lat dziewięćdziesiątych. Teraz doświadczenia z tamtego okresu wykorzystuję w HELIKOPTERZE – Organie Kulturalnym OPT (patrz: http://opt-art.net/helikopter/http://opt-art.net/helikopter/  ).

R.R.: Może opowiedz coś o tym zinie. Jak to wyglądało? Zwłaszcza w kontekście wierszy o punkowcach z ostatniej części Twojego tomu! To może być nieziemsko ciekawe!

K.Ś.: Zapewne, jak się domyślasz, nikogo z mojej załogi nie interesowała literatura. Mieli ją głęboko w dupie. Więc kiedy zacząłem produkować ręcznie kolorowane kserówki z tekstami Bukowskiego, Strummera i młodych poetów, patrzyli na mnie jak na totalnego świra. Stopniowo jednak wkręcali się w kolejne, coraz bardziej beatowe numery „Zlewu”. W pewnym momencie nawet zaczęli się ich domagać. Zamiast koturnowej literatury mogli się utożsamiać z anarcho-punkowymi wibracjami. Wielu z nich już dawno wylogowało się z tego świata. Oli jako honorowy dawca krwi zapił się po kolejnej wizycie w PCK; Ćwiara spadł z zamkowego muru i pogruchotał sobie kark; Zadyma po pijaku zleciał z kamiennych schodów; Pijawa kirał tyle budyniu, że kurewskie raczysko zjadło mu pół mózgu; Zeto zaczadził się na melinie; Walec stracił przytomność, idąc do sklepu po bułki, lekarze po miesiącu odłączyli go od aparatury podtrzymującej życie, bo nie było już dla niego żadnych szans. To im wszystkim poświęcam ostatnią część „Budda Show”. A wracając do zina. Rzecz jasna, szybko znudziłem się jego redagowaniem, bowiem na niezależnym rynku pojawił się „PÜF PUF”, który do tej pory godnie kontynuuje idee „Zlewu”. Jego twórcą jest mój stary, serdeczny kumpel z Chorzowa –

R.R.: Tak, Mario HKS. Pamiętam go, jak popierdalał w koszulce RAMONES. Konrad Góra z Zuzanną Ogorzewską i Jackiem Żebrowskim robią zina „Papier w Dole”, jeszcze go nie widziałem. Patrz, trzeci obieg nadal funkcjonuje, niby nie ma drugiego, a jest trzeci. W tym systemie, gdzie uzależnia się wydawanie prasy od reklam, zysków z wpływów albo dotacji ministerialnych czy innych, trudno o wolność słowa. A to nie można obrazić Prezydenta, a to hierarchia kościelna, a to jakiś Michnik czy Rydzyk. Chyba tylko ziny są ostoją wolności słowa.

K.Ś.: Swego czasu świetnego art zina robił Patison z Zabrza, Wojtek Koronkiewicz z Białegostoku i Cypek Skała ze Świdnicy. To było pospolite ruszenie. Dzieliliśmy się tym, co wtedy było dla nas najistotniejsze i stało w kontrze do kultury konsumpcyjnej czy masowej. Nikt nam niczego nie dyktował, nie nakazywał. To była czysta inicjatywa oddolna.

R.R.: Przypomniał mi się „Prosiacek”. Ale koniec sentymentów! Czy nie sądzisz, że tandetna popkultura, która opanowała świat, rozmydla twórczość poetycką, że (pomijając tych, którzy świadomie grają na module popkulturowym) mentalność poetycka, która, moim zdaniem, powinna być silna, stabilna i niezależna, u młodszych pokoleń staje się po prostu słaba?

K.Ś.: Twoje pytanie uświadomiło mi, jak mało wiem o poetyckich debiutach ostatniej dekady. Zatrzymałem się na rocznikach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Potem jakoś naturalnie poczułem przesyt poezją i spotkaniami z coraz bardziej zblazowanymi poetami. Coś się bezpowrotnie wypaliło. Oczywiście, nie chcę generalizować, zdarzają się wyjątki. Ty do nich należysz. Bez wazeliny, brother.

R.R.: Mnie też to już mało obchodzi. Staram się tych młodszych trochę wesprzeć, możliwości mam prawie żadne. Ale podnieść na duchu umiem. Wiesz, ja już powiedziałem, co miałem powiedzieć i schodzę ze sceny. Popatrz na tych poetów, którzy wydają np. trzydzieści książek z wierszami, z czego dwie, trzy są kanoniczne. Taki upór, że do końca życia. Teraz czuję się wolny. Co do wyjątków: Konrad Góra.

K.Ś.: Trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny. Życie to nie tylko pierdolone wierszyki. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, to niech sobie preparuje te sztuczne, papierowe byty, niech cierpi za miliony, niech trwa w przeświadczeniu o zbawczym znaczeniu literatury, i ja mu życzę powodzenia.

Konrad to zupełnie wyjątkowa postać. Tacy jak on nie muszą kurczowo trzymać się poezji, bo oni potrafią w życiu robić inne, bardziej pożyteczne i przydatne rzeczy, na przykład wino figowe.

R.R.: Oj, wino figowe, jasne, ale rabarbarowe! Chciałbyś osiągnąć stan oświecenia jak Budda? Bo ten wiersz o tych kwasach jest powalający. „Budda show”.

K.Ś.: Nie jestem buddystą. Oświecenie to stan umysłu, to wyjście poza ramy intelektu. W chrześcijaństwie taka przemiana nazywa się soteria, czyli zbawienie. Zbawienie poprzez miłość i miłosierdzie. Zwał jak zwał. Niewątpliwie bliższa mojej osobowości jest postawa tricksterów, jurodiwych czy szalonych mnichów, takich jak Ryokan zwany Wielkim Głupcem czy też Ikkyu Sojun, który włóczył się po burdelach i chlał do nieprzytomności sake. Nie pojmuję do końca całej tej ascezy, umartwiania, świętojebliwości. Jest taki cudowny tekst Tadeusza Nowaka: „Chcę być pomylony, pomyleni mają w głowie słoneczko / Chcę być pomylony, pomyleni wiedzą gdzie jest Bóg / Pomyleni chodzą pełni snu / Pomyleni mają inne ptaki, inne ryby / Chcę być pomylony, pomyleni nie boją się ludzi / Chcę być pomylony, pomyleni nie dają się głaskać / Pomyleni to są świeccy święci / Pomyleni błogosławią chleb / Pomyleni chodzą, zanurzeni w wodzie / Pomyleni nie płaczą nad sobą / Pomyleni żyją poza sobą...” Znasz?

R.R.: Jestem pod wrażeniem. Taki wiersz w tym momencie, to jest coś. Dobra energia.

K.Ś.: Więc na dokładkę zapodam ci opowiastkę o słownym pojedynku pomiędzy wielkim mistrzem Czao-czou i jego uczniem Wen-jüanem. Wygrać miał ten, który utożsami się z czymś najniższym w skali ludzkich wartości. Dodam, że zakład szedł o ciastko. A było to tak: wielki mistrz powiedział, że jest osłem, na co jego uczeń odrzekł, że jest oślim tyłkiem. Więc ten pierwszy stwierdził, że jest oślim gównem. Długo nie musiał czekać na odpowiedź, bo usłyszał, że ten drugi jest robakiem w gównie. Mistrz, czując się zapędzony w kozi róg, zapytał: „A co robisz w tym gównie?” Wtedy jego uczeń rzekł ze spokojem „Spędzam w nim wakacje.” My również, póki co, garujemy na tymczasowych wakacjach. (rechot)

R.R.: Rozbawiłeś mnie do potęgi. Ale patrz takiego Sokratesa. Rozmawiał z Alkibiadesem, okazało się, że Alkibiades nie wiedział, co to jest „zgoda”. A chciał rządzić polis. Paweł Targiel był w tych podchodach niezły.

K.Ś.: W „Sztuce koncentracji” przywołałem słowa Lao-tsy: „Rządź wielkim krajem, jakbyś smażył małą rybkę”. Chociaż odwrotnie też brzmiałoby nieźle: „Smaż małą rybkę, jakbyś rządził wielkim krajem”. Ale już dosyć tych mądrości. Masz coś do bakania?

R.R.: Mam. Skopćmy się dzisiaj. Mam kapitalną miejscówkę na schodach do „Odry”. Paliłem już tam z Kamilem Zającem. Dzisiaj.

K.Ś.: Gites. Tylko ogarnę kwadrat.

R.R.: Jestem w Tajnych.

K.Ś.: Wieczorem mecz. Eliminacje do Mistrzostw Europy. Będzie niezły ubaw jak Polska dostanie w dupę od San Marino. Komu kibicujesz, bo ja oczywiście San Marino.

R.R.: Obstawiam 0:0. 

K.Ś.: Tak czy siak, czekam na dzień, w którym Polska zagra z Polską. To co? Lecimy dalej z koksem?

R.R.: Może reprezentacja Śląska kontra Polska?

K.Ś.: Franek Organka był kibicem Śląska, ale też mocno wspierał miejscowe drużyny, nade wszystko „Orła” Ząbkowice i „Czarnych” Braszowice. Dobry był z niego człowiek. Poza tym świetnie grał na harmonijce ustnej, zwłaszcza melodię z „Koziołka Matołka”. Pozwolisz, że przytoczę doskonale znaną w pewnych kręgach historyjkę. Otóż, Franek przyszedł kiedyś na boisko, zobaczył Agnieszkę Twardą i mówi:  – Agnieszka, chodź ze mną do lasku. Wsadzę ci tylko raz, i już. Agnieszka na to: – Franiu, najpierw trzeba się oświadczyć. Organka nawijał dalej swoje: – Agnieszka, kocham cię, wsadzę ci tylko raz, i już. No, chodź! Poradziliśmy Frankowi, że jest tylko jeden sposób na zdobycie ręki Twardej: musisz zacząć od kwiatów. Kwiaty zmiękczą jej serce. Następnego dnia Organka pojawił się na boisku w swoim słynnym brązowym garniturze w białe prążki i przylizaną fryzurą à la Rudolf Valentino. W ręce trzymał bukiet polnych kwiatów. Agnieszki nie było. Franek był mocno zawiedziony. Żal nam się chłopa zrobiło, więc wysłaliśmy go pod jej blok. Twarda mieszkała na czwartym piętrze w punktowcu, tuż obok boiska. Organka stanął pod oknami i krzyczał: – Agnieszka! Agnieszka! Kocham cię! Mam kwiaty! Wsadzę ci tylko raz, i już! Mama Agnieszki akurat w tym czasie wieszała na balkonie pranie. Wychyliła się, spojrzała na Franka i zawołała: – Agnieszka, jakiś chłopak do ciebie. Twarda powiedziała „Organce?h, żeby przyszedł na boisko jutro o tej samej porze. Franek przychodził tam przez kilka następnych dni. Jakoś posmętniał. Nie chciał grać Koziołka Matołka. Przestał chodzić na mecze. Że o reszcie miłosnych rozterek nie wspomnę.

R.R.: U nas był taki Florek. Belmondo. Pan Paweł. No, wspomnienia. Ale wspominałeś Organkę w „Sztuce koncentracji”. Jak teraz patrzysz na „Sztukę koncentracji”?

K.Ś.: Może tego nie widać, ale jest w tym tomie wiele stanów emocjonalnego wykończenia. Coś się kończyło, coś zaczynało. Jechałem wtedy ostro po bandzie. I nie były to jakieś tam wiosenne opryski. Niewiele konkretów pamiętam z tamtego okresu. Miałem dilera, mieszkał piętro wyżej. Wystarczyło, że zastukałem we framugę lub sufit, a już po chwili pojawiał się z zacnym towarem i dzielił „nadwyżką”. Właśnie kilka dni temu dowiedziałem się, że go znaleźli martwego w Hull, w Anglii. Po sekcji będzie wiadomo, co było bezpośrednią przyczyną zgonu.

R.R.: A w obliczu tego jak wyglądał Twój rozwój duchowy? No bo przecież też możemy mówić w tym kontekście o rimbaudowskim rozprzęganiu zmysłów ku niewiadomemu.

K.Ś.: Miałem niewątpliwie to szczęście, że owo rozprzęganie łagodnie wyhamowało. W odpowiednim momencie pojawiły się wartości nadrzędne, które zepchnęły na drugi plan „sztuczne raje”. Nie pędziłem już ku niewiadomemu. Na horyzoncie pojawił się konkretny cel. Zrozumiałem, że życie dla samego siebie pozbawione jest kompletnie sensu. Jak się zapewne domyślasz, to rodzina daje mi teraz największego kopa. I przyjaciele.

R.R.: No właśnie. To dobrze. Zawsze masz jakieś oparcie. 

Marzec 2013
Fot. Filip Zawada