
W ZAPĘTLENIU
A
A
A
Piotr Ibrahim Kalwas napisał książkę „jeszcze dziwniejszą”. W „Międzyrzeczy” postanawia powtórzyć Europę z całą jej historią, podaniami i geograficznym zróżnicowaniem. Wprowadza więc czytelnika i siebie w stan między jawą i snem, gdzie jedno staje się drugim, a rzeczywistość przeplata się z wyobrażeniem, niepostrzeżenie stając się nim. I na odwrót. Nieprzerwanie, we wszystkich kierunkach i zawsze po okręgu.
Bohater, czasem Piotr, czasem Ibrahim, rozpięty gdzieś między Południem i Północą, odwiedza czasy od tych z początku naszej ery aż do współczesności. Jest wszędzie tam, gdzie coś się wydarzyło albo właśnie się wydarza. Doświadcza. Dużo w ogóle w prozie Kalwasa różnorodności, kierunków, połączeń wszystkiego w jedno, korzeni niezwykłej mieszaniny, którą możemy nazywać „teraz”. I właściwie to „teraz”, 24 dzień czerwca, jest siłą sprawczą całej, rozrastającej się z każdą chwilą, wędrówki, obejmującej coraz to bardziej odległe krainy i epoki. Ale od początku. Jest spotkanie z Innym, Robertem de Razin, i niespodziewana misja – oddanie starożytnego rękopisu, w którym zapisane jest wszystko, co było, jest i będzie. Rejs na Wyspy Owcze, odnalezienie czekającego już na niego Johana Tordenssona i dom: wysłużony, prawie opuszczony, zmieniający się w labirynt, przestrzeń straszną i fascynującą jednocześnie. To tutaj – gdzie dwanaście okien, siedmioro drzwi, a jedna czwarta musi być ciągle zamknięta – ma miejsce pierwszy cykl, pierwsze urojenie i koło, i zbłądzenie, no i sen zmuszający do dalszej wędrówki. A tam doktor Zabel z klepsydrą na głowie, miodopłynny, ten, który udaje; wielkie miasto-zamek, a w nim dziesiątki drzwi, gdzie pojęcie zamienia się w sens; Picatrix – kraina magii, nie-świat, uniwersum rodzące się pod spojrzeniem; pochód dziwaków; „kurczakoślimak ze spiczastym ogonem bażanta”; tragos, pulsująca gąbka alchemików, czyli Konrad – chłopak, który wypalił skręta; państwo Portugalia mieszczące się na kilku regałach; wcielenie się w plastikowego żołnierzyka i wcielenie się w Chrystusa umierającego na krzyżu; wreszcie południowe piaskowe miasto ze snu, a w nim Sidi Mohammadi Hach Tahar i jego historia, i przeświadczenie, że życie to nieszczęście, pasmo cierpień, że człowiek może osądzać tylko siebie, że nie ma ucieczki od sprawiedliwości, prawda jest niedostępna, a wszystko to ułuda, baśń.
Szaleństwo.
Istotą peregrynacji jest jej nierzeczywistość, odbywa się bowiem w stanie zawieszenia, to sen, majak, pozaczas, zupełnie inne życie. Na dobrą sprawę nie ma znaczenia, gdzie dzieje się to wszystko, bo Kalwas mnoży piętra opowieści, otwiera między nimi niespodziewane, a czasem nawet niewidzialne przejścia, zaburza granice tylko po to, by stworzyć przestrzeń, w której możliwe staje się wszystko. Tutaj już nic nie dziwi, nic nie zaskakuje, można skupić się na tym, co roztacza się (a może jest roztaczane) przed naszymi oczami. I pojawia się przed nami ponownie. I znowu, i znowu. Bohater, a za nim czytelnik, zaczyna krążyć w kółko, kluczyć, szukać wyjścia, frazy powtarzają się bowiem, historie zapętlają się, rozpoczynając na nowo od tych samych miejsc, słowa, sytuacje, obrazy i wątki wracają, powtórnie trzeba je przeżyć, przemyśleć. Stają się natrętne. Postaci i wydarzenia, sny i refleksje ponawiane są wręcz obsesyjnie. Czas zmienia swoją strukturę, nie ma przeszłości i przyszłości, jest ciągłość, permanentne, symultaniczne dokonanie i niedokonanie. „Międzyrzecz” strukturą przypomina koło, gdzie rządzi wielokrotność, nie ma tu żadnych załamań i dróg ewakuacyjnych, pozostaje tylko niemożność opuszczenia tego dziwnego kręgu. To, co doświadczane, wariuje, wydarza się na raz. To literacka „Incepcja”.
Zapętlenie sprawia, że wędrówka nie ma początku i końca, ciągle trzeba przechadzać się tymi samymi drogami. Takie ustawienie znosi istnienie celu i możliwość osiągnięcia czegokolwiek. „Międzyrzecz” to zaburzenie, niweluje wszak horyzontalne i wertykalne punkty odniesienia, nie wiadomo już, gdzie jest zewnątrz, a gdzie wewnątrz, gdzie jeszcze jest „tu”, a gdzie zaczyna się „tam”. Każda podjęta próba, która mogłaby się zakończyć określonym stwierdzeniem, odpowiedzią przepełnioną dozą pewności, czy może nawet wiedzą bądź prawdą, zrazu jest ucinana. Dlatego jest tu tyle szmerów, stukań, kołatania i śmiechów. To stąd wszelki hałas, pukanie i grzmoty, gdy bohater ma usłyszeć odpowiedź, gdy coś się ma wyjaśnić, gdy wreszcie ma pojąć, co się z nim dzieje i w jakim miejscu się znajduje. Gdzieś naokoło tego świata istnieje więc „poza”, które reguluje zasięg i rozmiar. Z tego labiryntu nie ma wyjścia.
Niepewność, wielokropki, słowa urwane w połowie, jakby treści przestawały znaczyć, traciły sens, gdy mają wybrzmieć, jakby wizja skończenia myśli, perspektywa jej kompletności, samoczynnie powodowała amnezję – wszystko to sprawia, że doświadczone przeplata się z zapisanym. Bo ostatnia książka Kalwasa to traktat o istocie pisania, nie tyle próba udzielenia odpowiedzi, co sformułowanie pytań o istnienie tekstu, jego pochodzenie i granice. Pisanie życia, właściwie samopisanie życia, prześladujący obraz starszego, bosego mężczyzny piszącego na komputerze, wracające co rusz obiekcje o to, czy najpierw się wydarzyło, czy najpierw zostało zapisane, a może zapisało się samo – nie pozwalają odpędzić się pisarzowi, a także jego bohaterowi, od natrętnych wątpliwości, czy prywatna historia jest wynikiem własnych decyzji, czy przeżywa się to, co ktoś wymyślił, czy jednak to moje przeżycie pozwala przekuć doświadczone w słowa. Symbiozy i składowe, istota i prawda rzeczy, do których dążą autor i jego bohater, każą odnotować dwie ważne odpowiedzi na wcześniejsze pytania. Źródło natchnienia, inwencji mieści się w samym piszącym, a książka staje się dopiero wtedy, gdy jest czytana. Literatura sama w sobie, bez odbioru, bez czytelniczej aktywności i samego aktu – nie istnieje. Stąd więc te wszystkie rysunki i plamy atramentu, którymi okraszone są strony – czytamy przecież nie wydruk, lecz wersję roboczą, coś nieskończonego, rękopis, czy może raczej – czytopis, bo książka właściwie tworzy się i pisze na oczach czytelnika i za sprawą tychże oczu.
„Międzyrzecz” to książka nie do opisania. Szalona podróż bez zasad, trudno tu szukać jakichkolwiek wskazówek, można się jej bać, ale z pewnością się jej łaknie. Odbywa się na osobnym lądzie, albo gdzieś między, mimo tego wszystko jest bardzo znajome, podobne, bo dzieje się w szczelinie między rzeczami znanymi. Między rzeczą a rzeczą, gdzie mieści się to wszystko.
Bohater, czasem Piotr, czasem Ibrahim, rozpięty gdzieś między Południem i Północą, odwiedza czasy od tych z początku naszej ery aż do współczesności. Jest wszędzie tam, gdzie coś się wydarzyło albo właśnie się wydarza. Doświadcza. Dużo w ogóle w prozie Kalwasa różnorodności, kierunków, połączeń wszystkiego w jedno, korzeni niezwykłej mieszaniny, którą możemy nazywać „teraz”. I właściwie to „teraz”, 24 dzień czerwca, jest siłą sprawczą całej, rozrastającej się z każdą chwilą, wędrówki, obejmującej coraz to bardziej odległe krainy i epoki. Ale od początku. Jest spotkanie z Innym, Robertem de Razin, i niespodziewana misja – oddanie starożytnego rękopisu, w którym zapisane jest wszystko, co było, jest i będzie. Rejs na Wyspy Owcze, odnalezienie czekającego już na niego Johana Tordenssona i dom: wysłużony, prawie opuszczony, zmieniający się w labirynt, przestrzeń straszną i fascynującą jednocześnie. To tutaj – gdzie dwanaście okien, siedmioro drzwi, a jedna czwarta musi być ciągle zamknięta – ma miejsce pierwszy cykl, pierwsze urojenie i koło, i zbłądzenie, no i sen zmuszający do dalszej wędrówki. A tam doktor Zabel z klepsydrą na głowie, miodopłynny, ten, który udaje; wielkie miasto-zamek, a w nim dziesiątki drzwi, gdzie pojęcie zamienia się w sens; Picatrix – kraina magii, nie-świat, uniwersum rodzące się pod spojrzeniem; pochód dziwaków; „kurczakoślimak ze spiczastym ogonem bażanta”; tragos, pulsująca gąbka alchemików, czyli Konrad – chłopak, który wypalił skręta; państwo Portugalia mieszczące się na kilku regałach; wcielenie się w plastikowego żołnierzyka i wcielenie się w Chrystusa umierającego na krzyżu; wreszcie południowe piaskowe miasto ze snu, a w nim Sidi Mohammadi Hach Tahar i jego historia, i przeświadczenie, że życie to nieszczęście, pasmo cierpień, że człowiek może osądzać tylko siebie, że nie ma ucieczki od sprawiedliwości, prawda jest niedostępna, a wszystko to ułuda, baśń.
Szaleństwo.
Istotą peregrynacji jest jej nierzeczywistość, odbywa się bowiem w stanie zawieszenia, to sen, majak, pozaczas, zupełnie inne życie. Na dobrą sprawę nie ma znaczenia, gdzie dzieje się to wszystko, bo Kalwas mnoży piętra opowieści, otwiera między nimi niespodziewane, a czasem nawet niewidzialne przejścia, zaburza granice tylko po to, by stworzyć przestrzeń, w której możliwe staje się wszystko. Tutaj już nic nie dziwi, nic nie zaskakuje, można skupić się na tym, co roztacza się (a może jest roztaczane) przed naszymi oczami. I pojawia się przed nami ponownie. I znowu, i znowu. Bohater, a za nim czytelnik, zaczyna krążyć w kółko, kluczyć, szukać wyjścia, frazy powtarzają się bowiem, historie zapętlają się, rozpoczynając na nowo od tych samych miejsc, słowa, sytuacje, obrazy i wątki wracają, powtórnie trzeba je przeżyć, przemyśleć. Stają się natrętne. Postaci i wydarzenia, sny i refleksje ponawiane są wręcz obsesyjnie. Czas zmienia swoją strukturę, nie ma przeszłości i przyszłości, jest ciągłość, permanentne, symultaniczne dokonanie i niedokonanie. „Międzyrzecz” strukturą przypomina koło, gdzie rządzi wielokrotność, nie ma tu żadnych załamań i dróg ewakuacyjnych, pozostaje tylko niemożność opuszczenia tego dziwnego kręgu. To, co doświadczane, wariuje, wydarza się na raz. To literacka „Incepcja”.
Zapętlenie sprawia, że wędrówka nie ma początku i końca, ciągle trzeba przechadzać się tymi samymi drogami. Takie ustawienie znosi istnienie celu i możliwość osiągnięcia czegokolwiek. „Międzyrzecz” to zaburzenie, niweluje wszak horyzontalne i wertykalne punkty odniesienia, nie wiadomo już, gdzie jest zewnątrz, a gdzie wewnątrz, gdzie jeszcze jest „tu”, a gdzie zaczyna się „tam”. Każda podjęta próba, która mogłaby się zakończyć określonym stwierdzeniem, odpowiedzią przepełnioną dozą pewności, czy może nawet wiedzą bądź prawdą, zrazu jest ucinana. Dlatego jest tu tyle szmerów, stukań, kołatania i śmiechów. To stąd wszelki hałas, pukanie i grzmoty, gdy bohater ma usłyszeć odpowiedź, gdy coś się ma wyjaśnić, gdy wreszcie ma pojąć, co się z nim dzieje i w jakim miejscu się znajduje. Gdzieś naokoło tego świata istnieje więc „poza”, które reguluje zasięg i rozmiar. Z tego labiryntu nie ma wyjścia.
Niepewność, wielokropki, słowa urwane w połowie, jakby treści przestawały znaczyć, traciły sens, gdy mają wybrzmieć, jakby wizja skończenia myśli, perspektywa jej kompletności, samoczynnie powodowała amnezję – wszystko to sprawia, że doświadczone przeplata się z zapisanym. Bo ostatnia książka Kalwasa to traktat o istocie pisania, nie tyle próba udzielenia odpowiedzi, co sformułowanie pytań o istnienie tekstu, jego pochodzenie i granice. Pisanie życia, właściwie samopisanie życia, prześladujący obraz starszego, bosego mężczyzny piszącego na komputerze, wracające co rusz obiekcje o to, czy najpierw się wydarzyło, czy najpierw zostało zapisane, a może zapisało się samo – nie pozwalają odpędzić się pisarzowi, a także jego bohaterowi, od natrętnych wątpliwości, czy prywatna historia jest wynikiem własnych decyzji, czy przeżywa się to, co ktoś wymyślił, czy jednak to moje przeżycie pozwala przekuć doświadczone w słowa. Symbiozy i składowe, istota i prawda rzeczy, do których dążą autor i jego bohater, każą odnotować dwie ważne odpowiedzi na wcześniejsze pytania. Źródło natchnienia, inwencji mieści się w samym piszącym, a książka staje się dopiero wtedy, gdy jest czytana. Literatura sama w sobie, bez odbioru, bez czytelniczej aktywności i samego aktu – nie istnieje. Stąd więc te wszystkie rysunki i plamy atramentu, którymi okraszone są strony – czytamy przecież nie wydruk, lecz wersję roboczą, coś nieskończonego, rękopis, czy może raczej – czytopis, bo książka właściwie tworzy się i pisze na oczach czytelnika i za sprawą tychże oczu.
„Międzyrzecz” to książka nie do opisania. Szalona podróż bez zasad, trudno tu szukać jakichkolwiek wskazówek, można się jej bać, ale z pewnością się jej łaknie. Odbywa się na osobnym lądzie, albo gdzieś między, mimo tego wszystko jest bardzo znajome, podobne, bo dzieje się w szczelinie między rzeczami znanymi. Między rzeczą a rzeczą, gdzie mieści się to wszystko.
Piotr Ibrahim Kalwas: „Międzyrzecz”. Wydawnictwo JanKa. Pruszków 2013.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |