ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (235) / 2013

Magdalena Kłosińska,

NOWOJORSKA TĘSKNOTA W CIENIU GOLDEN GATE

A A A
Choć filmy Woody’ego Allena można traktować jako znaki jednego i jedynego spójnego dzieła, to reżyser nie nakłada na widza żadnych zobowiązań. Dokonujące się w jego utworach doświadczenie twórca ujawnia już na etapie percepcji: jest to suspens opierający się o pewną narzutowość.

„Woody Allen by Woody Allen” – nie można oprzeć się wrażeniu, że w „Blue Jasmine” reżyser prowadzi dialog z samym sobą, ale nie za sprawą znanych z wcześniejszych obrazów „kąsających sarkazmów”, autoironicznych czy sugestywnych napięć między twórcą i pisarzem lub twórcą i pisarskim kryzysem. Tym razem mamy do czynienia z gorzkim apogeum skumulowanych fobii bez możliwości psychoanalitycznej interpretacji w tle. I nie byłoby ryzykowne stwierdzenie, że jest to bełkot półsłów i półdialogów, którym daje upust główna bohaterka, Jasmine (Cate Blanchett).

Po „Zakochanych w Rzymie” – znakomitej włoskiej narracji, pełnej wigoru, temperamentu, dziedzictwa Felliniego, patyny włoskich słów i opery – Allen w zaskakujący sposób przenosi punkt ciężkości dzieła. Co prawda nadal pozostaje w miejskiej atmosferze, zabierając widza do San Francisco, pytanie jednak: dlaczego tam? Chwilę temu odurzał Barceloną, Rzymem, Paryżem. Teraz: „Frisco” – tak pieszczotliwie określał to miasto znany beatnik, Jack Kerouac. Wspomnijmy tutaj Sala Paradise, bohatera „W drodze”. Dla niego San Francisco było miastem „na skraju wybrzeża”, gdzie dalej od wzgórz ciągnął się niebieski, bezkresny Pacyfik z olbrzymią ścianą białych oparów, która: „jeszcze godzina, a wyleje się przez Złote Wrota, żeby spowić bielą to romantyczne miasto, a młody człowiek będzie trzymał swoją dziewczynę za rękę i szedł wolno pod górę długim białym chodnikiem z butelką tokaju w kieszeni. To było Frisco”. W kontraście Kerouac dopowie: „i o to zobaczyłem przed sobą wielkie nagie cielsko mojego amerykańskiego kontynentu; gdzieś w oddali Nowy Jork wypuszczał tuman kurzu i brunatnej pary”. U nowojorskiego reżysera Frisco to miasto specyficzne, oglądane oczami typowych Amerykanów, postrzegane jako „wybujały luksus nowoczesności”. Nowojorczyk wybiera raczej Hamptons niż Valley Beach w cieniu Golden Gate Bridge.

Po utracie majątku i samobójczej śmierci męża-oszusta Jasmine sprowadza się do siostry Ginger żyjącej w San Francisco, w dzielnicy, w której niestosowne wydają się sukienki od Diora i codzienne praktyki z Park Avenue. Przytłaczające wrażenie kontrastu, którego doświadczamy, oglądając retrospekcje Jasmine, wynika z braku równowagi pomiędzy „niegdyś” a „teraz” głównej bohaterki. Dwa różne miasta, dwa odmienne style życia, dwie niepodobne do siebie siostry. Allen w przemyślany sposób konstruuje tkankę słów, wartości i image’u, które poprzez półsłowo i półobraz zmierzają do jakiejś konkluzji.

Jak to wszystko działa? W filmie funkcjonuje zjawisko, które Roland Barthes określa terminologicznym aparatem: gdzie słowo ma siłę gwałtu. W przypadku filmu Allena chodzi zarówno o filmowy obraz, jak i o słowo tkane w dialogach. Obydwa mają siłę gwałtu, ale i gmatwaniny, co doskonale słychać w mówieniu Jasmine do siebie. Barthes pisze, że istnieją rozmaite sposoby ujmowania gmatwaniny – może być ona rozumiana jako nieład lub układ aleatoryczny. W „Blue Jasmine” jest ona ujęta w mowie, która nie przynosi pożądanej spójności, udaremnia stworzenie komentarza. Monologi Jasmine są tego rodzaju, że nie należy pytać: dlaczego to jest tak napisane?, lecz: w jaki sposób to przeczytać? Towarzyszą im „skazy” melancholii i smutku, a każda następna wypowiedź staje się błyskotliwsza od poprzedniej. Przecinają je kontrasty dzielące dwa miasta i rozproszenie, które zdaje się wynikać z wyzwolenia będącego efektem fałszywego obiektywizmu.

W „Blue Jasmine” miasto nie jest już pierwszoplanowym bohaterem, jak to było  na przykład w „O północy w Paryżu”. Allen zdaje się to akcentować, ukazując w środku filmu bohaterów spoglądających na słynny Golden Gate. Być może jest to spojrzenie z dystansu (jak u Kerouaca) albo wyraz tęsknoty za Manhattanem. Być może jednak także, iż Allen obrazuje stwierdzenie Francisa Scotta Fitzgeralda: „The city seen from the Queensboro Bridge is always the city seen for the first time, in its first wild promise of all the mystery and beauty in the world”. Niezależnie od tego, czy w ujęciu tym chodzi o afirmację ikony San Francisco, czy o skontrastowanie miasta znad Pacyfiku (Frisco) z miastem, które nigdy nie zasypia (Nowy Jork), można dopatrywać się w nim Barthes’owskiego „trzeciego sensu”. A jest nim nic innego jak wizualizacja powiedzenia nowojorczyków: „Jeśli myślisz, że mógłbyś mieszkać gdzie indziej niż w Nowym Jorku, to tylko oszukujesz sam siebie”.

Szybko okazuje się, że Allen podejmuje analizę wizualnego aspektu amerykańskich miast, a nawet ich mentalnego obrazu stwarzanego przez mieszkańców. W ten sposób wydobywa z przestrzeni jej wyobrażeniowy potencjał, w którym oscylujące formy stają się znaczące. Ten rodzaj uchwycenia zarówno miast, jak i bohaterów nie prowadzi do uproszczenia, w którym widz z zachwytem absorbuje nowe zmysłowe bodźce. Przeciwnie, nowojorski twórca rozbija strukturę i pozostawia odbiorcę z najczystszym ucieleśnieniem kondycji ludzkiej – ostatecznym monologiem Jasmine. Nie liczy się już miasto, lecz słowo wypowiadane w obliczu egzystencjalnej prawdy zawartej w „Blue Moon”: „Without a dream in my heart, without a love of my own, Blue Moon, you knew just what I was there for”. Czy można prosić o większą przenikliwość i równie pełną obecność reżysera w jego własnym dziele?
„Blue Jasmine”. Scenariusz i reżyseria: Woody Allen. Obsada: Cate Blanchett, Sally Hawkins, Alec Baldwin i in. Gatunek: dramat. Produkcja: USA 2013, 98 min.