ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (235) / 2013

Luiza Stachura,

BESTIARIUM ZIELIŃSKIEGO

A A A
Bohater debiutanckiej powieści Roberta Zielińskiego, tytułowy lew, sześćdziesięcioparoletni majętny stomatolog, mieszkający w południowej Kalifornii nieopodal Los Angeles, emigrant z Polski, znajduje się wiecznie pomiędzy. Owszem, odnosi sukcesy zawodowe, skutecznie prowadzi interesy na rynku nieruchomości, jest pożerany przez kobiety, ale nieustannie ucieka, wymyka się, wyjeżdża. Podczas licznych podróży po świecie poznaje i uwodzi kolejne potencjalne kandydatki na drugą (bo z pierwszą się rozwiódł) żonę. Nigdy się jednak nie deklaruje, nie oświadcza. Unika stabilizacji. Jakby (nie)świadomie pragnął zostać specyficznym pasażerem życia, emigrantem mieszkającym w metaforycznej strefie tranzytowej. Taką interpretację postaci wykreowanej przez Zielińskiego uławia brak imienia i nazwiska bohatera – elementów identyfikujących. I naiwny czytelnik, bierny odbiorca mógłby wówczas podążyć za zaproponowanym przez wydawnictwo odczytaniem, iż „wszystko to sprawia, że podmiot »Lwa« nigdy nie jest »u siebie« – przecząc typowi polskiego imigranta, jednocześnie, poprzez powracający repertuar gestów, typ ten potwierdza. Stąd wszelkie próby stabilizacji uczuciowej, jakie podejmuje z pozycji amerykańskiego potentata, kończą się eskapistycznym fiaskiem”, mógłby przyklasnąć i powiedzieć, że to całkiem udany debiut. Ale atrakcyjno-kuszące opakowanie (w tym przyciągająca wzrok okładka) „Lwa” Roberta Zielińskiego rozmija się znacząco z treścią.

Zacznijmy zatem jeszcze raz. Robert Zieliński, polski emigrant (z okresu Solidarności, co podkreślane jest w oficjalnych biogramach autora), weterynarz z bogatym życiorysem, w 2012 roku postanowił opublikować swoją pierwszą książkę. W Polsce – co oznacza, że teoretycznie nie liczy na komercyjny sukces. W „Lwie” pomieścił Zieliński wątków mnóstwo, na czele z autobiograficznymi, kusząc tym samym potencjalnych odbiorców, by utożsamili centralnego bohatera z autorem. Wbrew pozorom debiut literacki Zielińskiego nie jest wybitnie skomplikowaną powieścią reinterpretująca wizerunek emigranta współczesności, mieszkańca pogranicza, to też nie próby stworzenia ironicznego (auto)portretu mężczyzny w wieku średnim, ale przeciętna książka o relacjach męsko-damskich. Nawet nie oryginalna analiza gier i interakcji między kobietą a mężczyzną, ale powielanie wyeksploatowanych chwytów. Ot, w stadzie złożonym głównie z samic i garstki samców uwodzicielski stomatolog przywdziewa maskę niby-lwa – pozornie przewodnika i władcy, w istocie bowiem okaże się zwierzęciem niezdecydowanym, zmiennym, bo podążającym wyłącznie za instynktem seksualnym. „Repertuar gestów” poszczególnych postaci (męskiego i żeńskich pierwiastków) występujących w „Lwie” ogranicza się do jakże mało wyrafinowanego tańca godowego – słów i czynów o dwuznacznym charakterze, wyraźnym erotyczno-seksualnym podtekście.

Zieliński zawodzi również jako reżyser, scenarzysta, kostiumolog historyjki oraz treser dzikich zwierząt. Każda kolejna samica (czyt. partnerka seksualna) żegnana jest bez sentymentu przez samca-samozwańczego-lwa, a poszczególne epizody (z nowymi samicami w tle) barwnego życia i wojaży „lwa” przerywane są przez narratora bezpardonowo, bez ostrzeżenia, jak w źle zmontowanym filmie, w którym jedna klatka zachodzi na drugą. Narracja się rwie, pełna wybojów i chropowatości prowadzi odbiorcę na manowce znaczenia, do przedsionka mało wyrafinowanej kuglarskiej sztuczki quasi-literackiej. Innymi słowy – Zieliński nie okazuje się zmyślnym i przebiegłym kreatorem, bo wybiera drogę przetwórcy. Postanowił wykorzystać linię łączącą świat ludzi ze światem zwierząt i zamiast skomponować bestiarium à rebours, zaskoczyć czytelnika świeżymi pomysłami, autor przekształca zapożyczone rozwiązania fabularne, okazuje wtórność i brak inwencji, a przede wszystkim brak niezbędnego w tego typu powieściach dystansu i finezji. Wszystko to poważne i nadęte, patetyczne i nieprzekonujące.

„Lew” jest książką słabą. Nie broni go wydawnicza recenzja, bo nieustanne dryfowanie, eskapizm, niemożność zakorzenienia się, redefiniowanie tożsamości, próba pogodzenia bycia Polakiem z byciem obywatelem świata, przełamywanie stereotypów, gra z wizerunkiem polskich emigrantów – to wszystko tematy od lat przetwarzane w polskiej prozie (i dramacie). W „Lwie” nie odnajdziemy odkrywczego czy orzeźwiającego spojrzenia na polskość albo szerzej – na poszukiwanie własnej tożsamości i próby dookreślania siebie. Nawet język, zachwalany tak w wydawniczej recenzji, w rzeczywistości jest polszczyzną przesiąkniętą dwuznacznościami o odcieniu erotyczno-seksualnym. Nie pokusił się Zieliński o bardziej wyrafinowaną grę semantyczną, pozostając na poziomie prostackich skojarzeń. Język, którym posługuje się autor w „Lwie”, wespół z rekwizytami i gestami bohaterów (nie wspominając o ich wieku czy wykonywanych zawodach!), stanowi doskonały punkt wyjścia zarówno do freudowskich seansów, jak i postkolonialnych dywagacji czy feministycznych odczytań, wedle których tytułowy lew byłby doskonałą ilustracją atawistycznych odruchów mężczyzn, pragnących podporządkować sobie (zwłaszcza fizycznie) kobietę: wpierw językowo (dwuznacznie rozumianego), sprowadzając ją do roli samicy, zwierzęcia, a zatem degradując, prawie reifikując, a następie uzależniając od swojej łaskawie deklarowanej miłości.

Daleko Zielińskiemu w „Lwie” do groteski, prześmiewczego, ironicznego, zdystansowanego spojrzenia na psychiczno-fizyczną kondycję współczesnego mężczyzny, blisko natomiast do epigoństwa i nieudolnego „przerabiania” wątków z prozy choćby Philipa Rotha.
Robert Zieliński: „Lew”. Korporacja Ha!art. Kraków 2013.