
"IO SONO KASPAR HAUSER"
A
A
A
Postać Kaspara Hausera jest dla kina tym, czym dla teatru Hamlet. Kilku reżyserów w jakiś sposób odnosiło się już do historii „dzikiego chłopca”. Wystarczy wspomnieć słynne dzieło Wernera Herzoga lub najnowszą, niezależną produkcję „Piąta Ewangelia Kaspara Hausera” Alberto Gracii. Historia ta daje twórcom szerokie pole popisu. Jej potencjał wykorzystał również włoski reżyser Davide Manulli. Jego „Legenda Kaspara Hausera” jest dziełem iście awangardowym, przeznaczonym dla widzów dysponujących dużymi zasobami cierpliwości.
Kaspar Hauser (w tej roli performerka Silvia Calderoni) zostaje zesłany (zesłana?) przez UFO na ziemie, którymi włada Królowa. Znajduje go szeryf z prawdziwego zdarzenia, decyduje się nim zaopiekować i dostarczyć mu niektórych dobrodziejstw kultury, w tym słuchawek i dresu marki Addidas. Kaspar budzi się do życia wraz z muzyką, dzięki której zaczyna poznawać świat. Następnie zostaje poddany próbom przez członków lokalnej społeczności, którzy widzą w nim to, co widzieć chcą. W efekcie nieświadomy niczego bohater zmienia życie poszczególnych osób, zupełnie nie mając na to wpływu.
Choć struktura opowieści pozostaje niezmieniona, to sposób, w jaki Manulli manipuluje wchodzącymi w jej układ elementami, każe nam rozumieć ją w zupełnie inny sposób niż do tej pory. W konfrontacji z tym filmem odbiorca staje się bezbronny. Żadna siła nie pomoże mu w ogarnięciu wewnętrznej różnorodności tego obrazu podczas pierwszego seansu. Wybór ścieżki interpretacyjnej jest trudny. „Legendę…” można rozpatrywać w kontekście westernu, filmu science fiction, absurdu, teorii gender i czegokolwiek, co tylko się zamarzy. Wszystko to okraszone jest wracającą do łask muzyką techno (albo – jak kto woli – elektropopem), która wskazuje kolejny sposób interpretacji dzieła. Zamiast poszukiwać optymalnego sposobu odczytania tego filmu, można dać się ponieść tej żonglerce konwencji w rytmie „umcu-umcu”, odebrać „Legendę…” czysto intuicyjnie i pozwolić się zahipnotyzować.
Hipnoza zdaje się zresztą podstawową strategią reżysera w odniesieniu do publiczności. Wciąż powtarzające się zbitki słowne, słowotoki bohaterów, chodzenie postaci w kółko to w tym przypadku filmowe odpowiedniki łańcuszka na sznurku. W połączeniu z muzyką skutkują one niezwykłą rytmicznością monochromatycznego dzieła, któremu powinniśmy dać się ponieść i wprowadzić w trans. I choć „Legenda Kasprara Hausera” może sprawiać wrażenie filmu pustego znaczeniowo, to każdy kolejny seans odkrywa przed widzem coraz to nowe możliwości odbioru. Jest to film niesłychanie absorbujący, działający trochę jak popularna swego czasu lampa magmowa: oglądaniu go towarzyszy sto myśli na minutę i żadnej nie da się uchwycić na dłużej. Nie można też powstrzymać się przed kiwaniem głową w rytm muzyki.
Film Manulliego przywodzi w efekcie na myśl ideę slow cinema z reprezentatywnym dla tego nurtu „Koniem turyńskim”. Oba dzieła, poprzez ukazany w nich motyw rytualizacji życia, stanowią doskonałe przykłady wykorzystania w filmie elementów szeroko pojętego performansu, dzięki czemu z powodzeniem mogłyby być prezentowane w galeriach sztuki.
Dawno nie było w multipleksach filmu tak dla niektórych fascynującego, a dla innych tak bardzo nużącego. Zdecydowanie nie jest to rozrywka dla każdego. Pastiszowanie konwencji nie zawsze spotyka się z uznaniem, zwłaszcza jeżeli nie tego oczekuje się po „dramacie” – a taką właśnie etykietą, nie wiedzieć czemu, opatrzono „Legendę Kaspara Hausera”. Dobrze się jednak stało, bo dzięki temu, być może, do kin przyjdą widzowie, których pozytywnie zaskoczy fakt, że włoski film to nie tylko spaghetti western, Fellini i Monica Bellucci.
Kaspar Hauser (w tej roli performerka Silvia Calderoni) zostaje zesłany (zesłana?) przez UFO na ziemie, którymi włada Królowa. Znajduje go szeryf z prawdziwego zdarzenia, decyduje się nim zaopiekować i dostarczyć mu niektórych dobrodziejstw kultury, w tym słuchawek i dresu marki Addidas. Kaspar budzi się do życia wraz z muzyką, dzięki której zaczyna poznawać świat. Następnie zostaje poddany próbom przez członków lokalnej społeczności, którzy widzą w nim to, co widzieć chcą. W efekcie nieświadomy niczego bohater zmienia życie poszczególnych osób, zupełnie nie mając na to wpływu.
Choć struktura opowieści pozostaje niezmieniona, to sposób, w jaki Manulli manipuluje wchodzącymi w jej układ elementami, każe nam rozumieć ją w zupełnie inny sposób niż do tej pory. W konfrontacji z tym filmem odbiorca staje się bezbronny. Żadna siła nie pomoże mu w ogarnięciu wewnętrznej różnorodności tego obrazu podczas pierwszego seansu. Wybór ścieżki interpretacyjnej jest trudny. „Legendę…” można rozpatrywać w kontekście westernu, filmu science fiction, absurdu, teorii gender i czegokolwiek, co tylko się zamarzy. Wszystko to okraszone jest wracającą do łask muzyką techno (albo – jak kto woli – elektropopem), która wskazuje kolejny sposób interpretacji dzieła. Zamiast poszukiwać optymalnego sposobu odczytania tego filmu, można dać się ponieść tej żonglerce konwencji w rytmie „umcu-umcu”, odebrać „Legendę…” czysto intuicyjnie i pozwolić się zahipnotyzować.
Hipnoza zdaje się zresztą podstawową strategią reżysera w odniesieniu do publiczności. Wciąż powtarzające się zbitki słowne, słowotoki bohaterów, chodzenie postaci w kółko to w tym przypadku filmowe odpowiedniki łańcuszka na sznurku. W połączeniu z muzyką skutkują one niezwykłą rytmicznością monochromatycznego dzieła, któremu powinniśmy dać się ponieść i wprowadzić w trans. I choć „Legenda Kasprara Hausera” może sprawiać wrażenie filmu pustego znaczeniowo, to każdy kolejny seans odkrywa przed widzem coraz to nowe możliwości odbioru. Jest to film niesłychanie absorbujący, działający trochę jak popularna swego czasu lampa magmowa: oglądaniu go towarzyszy sto myśli na minutę i żadnej nie da się uchwycić na dłużej. Nie można też powstrzymać się przed kiwaniem głową w rytm muzyki.
Film Manulliego przywodzi w efekcie na myśl ideę slow cinema z reprezentatywnym dla tego nurtu „Koniem turyńskim”. Oba dzieła, poprzez ukazany w nich motyw rytualizacji życia, stanowią doskonałe przykłady wykorzystania w filmie elementów szeroko pojętego performansu, dzięki czemu z powodzeniem mogłyby być prezentowane w galeriach sztuki.
Dawno nie było w multipleksach filmu tak dla niektórych fascynującego, a dla innych tak bardzo nużącego. Zdecydowanie nie jest to rozrywka dla każdego. Pastiszowanie konwencji nie zawsze spotyka się z uznaniem, zwłaszcza jeżeli nie tego oczekuje się po „dramacie” – a taką właśnie etykietą, nie wiedzieć czemu, opatrzono „Legendę Kaspara Hausera”. Dobrze się jednak stało, bo dzięki temu, być może, do kin przyjdą widzowie, których pozytywnie zaskoczy fakt, że włoski film to nie tylko spaghetti western, Fellini i Monica Bellucci.
„Legenda Kaspara Hausera” („La laggenda di Kaspar Hauser”). Scenariusz i reżyseria: Davide Manulli. Obsada: Vincent Gallo, Silvia Calderoni, Fabrizio Gifuni i in. Gatunek: dramat / film surrealistyczny. Produkcja: Włochy 2012, 90 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |