
Krzysztof Ryszard Wojciechowski,
SUPERHEROSI: POŻERACZE MIĘSA
A
A
A
Chociaż hasło „połączenie »Martwicy mózgu« z komiksem superbohaterskim” jest efektowne, to – jak sądzę – nie oddaje w pełni fenomenu „Marvel Zombies”. Trzeba bowiem zaznaczyć, że największym atutem tego tytułu bynajmniej nie jest krwawa rąbanka. To komiks zabawny, odważny, punkowy, świeży i – co chyba najbardziej zaskakuje – na swój sposób inteligentny, bo wchodzący w dialog z mitologią uniwersum Marvela.
We wstępie do oryginalnego zbiorczego wydania „Marvel Zombies” Robert Kirkman (główny winowajca zombie-epidemii w dzisiejszej kulturze), zdradzając kulisy powstawania serii, wyjawił, że gdy na horyzoncie pojawiła się propozycja napisania takiej historii, pierwszym pomysłem, jaki przyszedł mu do głowy, była parafraza „Ostatniego człowieka na Ziemi”. Głównym bohaterem miał być czarnoskóry Luke Cage (znany również jako Power Man), samotnie walczący z potworami w świecie, w którym niemal całą ludzkość pochłonęła zaraza. Pomysł wydawał się wdzięczny, ale dość oklepany. Na szczęście redaktor serii zaprotestował i stanowczo zasugerował Kirkmanowi, by stworzył fabułę opowiedzianą z perspektywy zombie. Był to jeden z niewielu przypadków, gdy wydawca, wywierając presję na twórcy, miał stuprocentową rację. Zamiast typowej rzemieślniczej dłubaniny powstało coś naprawdę oryginalnego, przewrotnego oraz rozsadzającego gatunkowe ramy – i mówię tu zarówno o superhero, jak i o horrorze.
Koncept jest pozornie prosty. W świecie Marvela pojawia się wirus, który przemienia bohaterów w żywe trupy. Jednak to nie walka z plagą staje się kanwą tej opowieści. Kirkman poprowadził fabułę tak, jakby pisał antywestern z okrutną, chciwą „Dziką bandą” na pierwszym planie. Z postaci utożsamianych z herosami zrobił antybohaterów – krwiożercze potwory rozrywające ludzkość na strzępy. Czytelnik zmuszony jest przyglądać się ich poczynaniom i ostatecznie, chcąc nie chcąc, kibicować im. W przeciwieństwie do zombie znanych z filmów, zainfekowani superbohaterowie zachowali świadomość, jednak niepohamowany głód nie pozostawia im wyboru. Pociąg do ludzkiego mięsa jest tak wielki, że tylko nieliczni z nich są w stanie zadać sobie pytanie: jeść czy nie jeść? Najczęściej wybierają to pierwsze. Tym samym stają się bohaterami tragicznymi, w dodatku równie odrażającymi, co groteskowo zabawnymi.
Stwierdzenie dotyczące wagi plastycznej warstwy w komiksie może wydawać się truizmem, ale w tym przypadku rzeczywiście jest ona istotniejsza niż zazwyczaj, bo to na tej płaszczyźnie w pierwszej kolejności łączą się obie konwencje. Świetnym wprowadzeniem w meandry serii są już same okładki zeszytów autorstwa Arthura Suydama. Pojawiające się na nich motywy to graficzne cytaty z najsłynniejszych frontów komiksów Marvela, które połączono z najróżniejszymi scenami konsumpcji i rozkładu żywych trupów. Okładki te idealnie ukazują zamysł serii oraz podkreślają, w jak gruby postmodernistyczny nawias ją wpisano.
W środku znajdują się rysunki Brytyjczyka Seana Phillipsa, który w ostatnich latach (dzięki owocnej współpracy z Edem Brubakerem) stał się jednym z najbardziej cenionych grafików współczesnego mainstreamu. Jest to artysta posługujący się realistyczną, klasyczną kreską, ale przy tym niepozbawiony odrębnego stylu. W komiksach tworzonych z Brubakerem dał się poznać jako pokorny wobec historii narrator wizualny, dla którego sama opowieść zdaje się ważniejsza niż artystyczne zadęcie i efekciarstwo. W przypadku „Marvel Zombies”, z racji tego, że wiele aspektów budujących zarówno fabułę, jak i atmosferę opowieści podlegało wyłącznie warstwie plastycznej, miał okazję pokazać się zupełnie z innej strony. Komiks pełen jest szerokich, filmowych kadrów, dynamizmu i rozkładówek przedstawiających rozszalałą hordę zombie-bohaterów. Graficzny poziom albumu zaniża niestety komputerowe nakładanie tuszu i kolorów, które moim zdaniem spłaszcza, szpeci i krzywdzi prace Phillipsa.
Kilka tygodni temu album „Marvel Zombies” trafił w końcu do polskich czytelników, budząc wiele kontrowersji. Jedni go kochają, drudzy nienawidzą. Część odbiorców mówi o wspaniałych dialogach i błyskotliwym scenariuszu, inni twierdzą, że to komiks nudny, głupi i o niczym. Jako miłośnikowi horroru trudno jest mi silić się na obiektywizm. Mogę oczywiście przytaczać wyświechtane frazesy na temat gore, mówić, że żywe trupy są krzywym zwierciadłem współczesnego społeczeństwa nastawionego jedynie na konsumpcję, ale wszyscy tę koncepcję znają i nic to w postrzeganiu tego tytułu nie zmieni. Możliwe, że niektórzy czytelnicy, sięgając po historię wymykającą się gatunkowym normom, poczuli się nieswojo na tym egzotycznym, pulpowym południku. Nie mam więc zamiaru rozdzierać szat, bo według mnie ta historia broni się sama. Nigdy bym nie przypuszczał, że z połączenia konwencji superhero z opowieściami o zombie może wyjść coś tak błyskotliwego. Kirkman połamał schematy, zdeptał mity Marvela i przy okazji stworzył satyrę na polskie środowisko komiksowe. Tylko skąd on – pytam – mógł wiedzieć, jak tu jest? Skąd?
We wstępie do oryginalnego zbiorczego wydania „Marvel Zombies” Robert Kirkman (główny winowajca zombie-epidemii w dzisiejszej kulturze), zdradzając kulisy powstawania serii, wyjawił, że gdy na horyzoncie pojawiła się propozycja napisania takiej historii, pierwszym pomysłem, jaki przyszedł mu do głowy, była parafraza „Ostatniego człowieka na Ziemi”. Głównym bohaterem miał być czarnoskóry Luke Cage (znany również jako Power Man), samotnie walczący z potworami w świecie, w którym niemal całą ludzkość pochłonęła zaraza. Pomysł wydawał się wdzięczny, ale dość oklepany. Na szczęście redaktor serii zaprotestował i stanowczo zasugerował Kirkmanowi, by stworzył fabułę opowiedzianą z perspektywy zombie. Był to jeden z niewielu przypadków, gdy wydawca, wywierając presję na twórcy, miał stuprocentową rację. Zamiast typowej rzemieślniczej dłubaniny powstało coś naprawdę oryginalnego, przewrotnego oraz rozsadzającego gatunkowe ramy – i mówię tu zarówno o superhero, jak i o horrorze.
Koncept jest pozornie prosty. W świecie Marvela pojawia się wirus, który przemienia bohaterów w żywe trupy. Jednak to nie walka z plagą staje się kanwą tej opowieści. Kirkman poprowadził fabułę tak, jakby pisał antywestern z okrutną, chciwą „Dziką bandą” na pierwszym planie. Z postaci utożsamianych z herosami zrobił antybohaterów – krwiożercze potwory rozrywające ludzkość na strzępy. Czytelnik zmuszony jest przyglądać się ich poczynaniom i ostatecznie, chcąc nie chcąc, kibicować im. W przeciwieństwie do zombie znanych z filmów, zainfekowani superbohaterowie zachowali świadomość, jednak niepohamowany głód nie pozostawia im wyboru. Pociąg do ludzkiego mięsa jest tak wielki, że tylko nieliczni z nich są w stanie zadać sobie pytanie: jeść czy nie jeść? Najczęściej wybierają to pierwsze. Tym samym stają się bohaterami tragicznymi, w dodatku równie odrażającymi, co groteskowo zabawnymi.
Stwierdzenie dotyczące wagi plastycznej warstwy w komiksie może wydawać się truizmem, ale w tym przypadku rzeczywiście jest ona istotniejsza niż zazwyczaj, bo to na tej płaszczyźnie w pierwszej kolejności łączą się obie konwencje. Świetnym wprowadzeniem w meandry serii są już same okładki zeszytów autorstwa Arthura Suydama. Pojawiające się na nich motywy to graficzne cytaty z najsłynniejszych frontów komiksów Marvela, które połączono z najróżniejszymi scenami konsumpcji i rozkładu żywych trupów. Okładki te idealnie ukazują zamysł serii oraz podkreślają, w jak gruby postmodernistyczny nawias ją wpisano.
W środku znajdują się rysunki Brytyjczyka Seana Phillipsa, który w ostatnich latach (dzięki owocnej współpracy z Edem Brubakerem) stał się jednym z najbardziej cenionych grafików współczesnego mainstreamu. Jest to artysta posługujący się realistyczną, klasyczną kreską, ale przy tym niepozbawiony odrębnego stylu. W komiksach tworzonych z Brubakerem dał się poznać jako pokorny wobec historii narrator wizualny, dla którego sama opowieść zdaje się ważniejsza niż artystyczne zadęcie i efekciarstwo. W przypadku „Marvel Zombies”, z racji tego, że wiele aspektów budujących zarówno fabułę, jak i atmosferę opowieści podlegało wyłącznie warstwie plastycznej, miał okazję pokazać się zupełnie z innej strony. Komiks pełen jest szerokich, filmowych kadrów, dynamizmu i rozkładówek przedstawiających rozszalałą hordę zombie-bohaterów. Graficzny poziom albumu zaniża niestety komputerowe nakładanie tuszu i kolorów, które moim zdaniem spłaszcza, szpeci i krzywdzi prace Phillipsa.
Kilka tygodni temu album „Marvel Zombies” trafił w końcu do polskich czytelników, budząc wiele kontrowersji. Jedni go kochają, drudzy nienawidzą. Część odbiorców mówi o wspaniałych dialogach i błyskotliwym scenariuszu, inni twierdzą, że to komiks nudny, głupi i o niczym. Jako miłośnikowi horroru trudno jest mi silić się na obiektywizm. Mogę oczywiście przytaczać wyświechtane frazesy na temat gore, mówić, że żywe trupy są krzywym zwierciadłem współczesnego społeczeństwa nastawionego jedynie na konsumpcję, ale wszyscy tę koncepcję znają i nic to w postrzeganiu tego tytułu nie zmieni. Możliwe, że niektórzy czytelnicy, sięgając po historię wymykającą się gatunkowym normom, poczuli się nieswojo na tym egzotycznym, pulpowym południku. Nie mam więc zamiaru rozdzierać szat, bo według mnie ta historia broni się sama. Nigdy bym nie przypuszczał, że z połączenia konwencji superhero z opowieściami o zombie może wyjść coś tak błyskotliwego. Kirkman połamał schematy, zdeptał mity Marvela i przy okazji stworzył satyrę na polskie środowisko komiksowe. Tylko skąd on – pytam – mógł wiedzieć, jak tu jest? Skąd?
Robert Kirkman, Sean Phillips: „Marvel Zombies". Tłumaczenie: Maciej Nowak-Kreyer. Wydawnictwo Hachette Polska. Warszawa 2013 [seria: Wielka Kolekcja Komiksów Marvela].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |