ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 listopada 22 (238) / 2013

Anna Zagórska,

OPOWIEŚĆ O MARUDNYM ŚWIECIE

A A A
Spotkanie z dziełem wybitnego i rozpoznawalnego pisarza zawsze pozostawia w czytelniku niezatarty ślad. Sándor Márai, nazywany przez krytyków jednym z najwybitniejszych węgierskich prozaików ubiegłego wieku, a nawet tamtejszym Thomasem Mannem, trawiony wewnętrznym niepokojem emigrant i tragiczny samobójca, niewątpliwie należy do grona uznanych twórców literatury. A do dzieł uznanych pisarzy czytelnik podchodzi z respektem, nobliwą rezerwą. Oczekuje należytych mistrzom fajerwerków. Wypatruje w ich twórczości prawdziwej rekompensaty za trudy poznania, chce przeniknąć do wnętrza tajemnicy, do jądra niedopowiedzianego. Márai bez wątpienia wymaga uwagi i czytelniczego oddania. W zamian oferuje jednak sporo. Lektura opublikowanych właśnie „Maruderów” daje poczucie dobrze zainwestowanego czasu.

Márai należy to tych prozaików, którzy nawet nie mówiąc nic, mówią wiele. Każde użyte przez niego słowo waży, znaczy i pozostawia niezatarty ślad. Wydaje się, że pisarz zgadza się z frazą wypowiedzianą przez jedną ze swoich postaci, która twierdziła, że „napisać książkę oznacza wmieszać się w porządek świata” (s. 298). Tym bardziej warto więc przyglądać się „Maruderom” z uwagą, skupieniem.

Márai stawia przed czytelnikiem wymagania. Nie zachęca, nie ułatwia, nie dopowiada. Niejednokrotnie budzi sprzeciw, wzmaga opór, mnoży niejednoznaczności. Intensywnie poszukuje nowych form wyrazu (o czym w posłowiu wspomina Teresa Worowska, tłumaczka i badaczka twórczości węgierskiego prozaika), do wysiłku – choć widzianego niejako z drugiej strony magicznego zwierciadła literatury – zmuszając także odbiorcę. Lecz kto powiedział, że probierzem literatury winna być wyłącznie jej łatwość, jej lekkość?

Na wydany przez Czytelnika jeden z tomów „Dzieła Garrenów” składają się dwie części: „Znaczek i meldunek” oraz „Pogłos. Maruderzy”. Historię ich publikacji przytacza w swoim posłowiu Worowska, warto, po przejmującej lekturze Máraiego, zapoznać się także z jej opowieścią, kształtującą czytelnicze wrażenia równie silnie. Tłumaczka bowiem nie tylko streszcza, ale także wyjaśnia, niweluje ewentualne zapętlenia. Gdy czytamy o rozczarowaniach, zawiedzionych nadziejach, braku sił czy natchnienia autora „Wyznań patrycjusza”, odbiór „Maruderów” zyskuje dodatkową, pogłębioną perspektywę. Jeszcze bardziej rozognia, jeszcze bardziej intryguje, pochłania, przestrasza.

Dzieło Máraiego niepokoi. Bohaterowie zdają się funkcjonować w rzeczywistości nieustannego lęku i obawy. Podobne uczucia przenikają odbiorcę. Świat, który wyłania się z frapującej – niejednoznacznie i niemonotonnie prowadzonej – narracji, uwiera i boli. Nieraz przeraża, wewnętrznie paraliżuje. Rodzi wątpliwości, prowokuje pytania, nie udzielając wskazówek, nie proponując żadnej kompensaty. Węgierski prozaik pisał swoje dzieło – z przerwami, opornie – począwszy od 1944 roku. Tkwiąc w samym sercu europejskiej katastrofy, w jądrze największej ciemności, gdy coraz łatwiej w usta swoich bohaterów można wkładać frazę „Kultura umarła. Nihil żyje”. Márai kończył powieść, rozpisując ją na kolejne literackie partytury, już w powojennych warunkach, w czasach wątpliwości Theodora Adorno. Gdy krew zaschła, a piece krematoryjne wystygły. Nie zgasły jednak niepokój i niezgoda na kulturową nicość, terror, rozmaite totalitaryzmy. Nie zgasło pragnienie dochodzenia do tajemnicy, która pomogłaby wyjaśnić nierozstrzygalne. Swietłana Aleksijewicz w jednym ze swoich reportaży poświęconych drugiej wojnie światowej („Wojna nie ma w sobie nic z kobiety”, Wołowiec 2010) wysłuchała opowieści, w której tragedia ogólnoświatowego konfliktu zbrojnego wyrażona została zdaniem-konfrontacją: „najbardziej boli to, że zostaliśmy wygnani z wielkiej przeszłości w nieznośnie małą teraźniejszość” (s. 23). Dzieło Máraiego jest opowieścią o historycznym momencie, w którym wielka przeszłość powoli zaczyna zmierzchać, oblekając cieniem nadchodzące czasy nieznośności.

W „Maruderach” Márai – gorzki, poważny, stateczny – i jego bohaterowie wciąż uaktualniają pytanie o istotę narodzin zła. W berlińskich przestrzeniach gorzeje wątpliwość, skąd w społeczeństwie drobiazgowej uczciwości i buchalteryjnego porządku, gdzie nawet zabawa ma określony dryl, narodził się bakcyl metaforycznej dżumy. Próżno jednak szukać w dziele Máraiego jednoznacznej odpowiedzi na tak postawione pytania. „Maruderzy” raczej rozbudzają, intrygują, skłaniają do piętrzenia i zwielokrotniania wątpliwości. Jeden z bohaterów w pewnym momencie stwierdza wszak: „Goethe jako jedyny wiedział o niemieckości wszystko, ale tego wszystkiego nawet on nie miał odwagi wypowiedzieć. Na dnie świadomości każdej istoty ludzkiej stoi jakiś zakazujący wstępu szlaban […], kto dotknie siebie w miejscu, do którego szlaban zakazuje wstępu, rozpadnie się i zniknie, ponieważ ten zakaz jej sensem osobowości i indywidualności, on zapewnia kohezję temu niezwykle podejrzanemu i nietrwałemu zjawisku, jakim jest człowiek. W świadomości narodów również istnieje jakaś […] granica, do której mogą dotrzeć, […] ale poza nią nie wolno im uczynić ani kroku” (s. 159).

Márai czuje respekt przed wewnętrznymi szlabanami, nie lekceważy świadomościowych limes. Stara się jednak pochodzić jak najbliżej wyobrażeniowych granic, by ukradkiem podpatrywać, dociekać, domniemywać o tajemnicach drugiej strony. Poza urbanistyczną dominantą Berlina, twórczością Goethego i fikcyjnego, niemieckiego poety-banity Bertena, nie jest to jednak wyłącznie wędrówka w głąb niemieckiej świadomości. „Maruderów” można, a nawet należy, traktować jako opowieść o Europie i Europejczykach. Odmiennych od siebie, dla siebie Innych, ale wciąż pozostających dziećmi tych samych rodziców. Márai dobitnie uświadamia podskórnie wyczuwalną prawdę: niezależnie od narodowych różnic łączy nas ten sam strach, lęk, przerażenie. To właśnie wewnętrzna ciemność nas jednoczy, mrok nas unifikuje.

„Maruderzy” to rzecz o kulturze, o nicości, o rodzinie i rodzącym się faszyzmie. Niemniej przede wszystkim to rzecz o strachu. Lęk i obawa wydają się być najpewniejszą, choć ze swej natury nieuchwytną, dominantą dzieła Máraiego. To strach totalny: dotyczy już nie tylko ludzi czy zwierząt. On przesiąknął także ziemię, powietrze, wniknął w szczeliny murów, w załamania wielkomiejskich fasad. Miasto w powieści Máraiego się boi. Całe miasto, nie tylko jego mieszkańcy. A miejski strach w „Maruderach” osiągnął już swoje apogeum, stał się nieuleczalną chorobę toczącą organizm. Wśród strachu zurbanizowanego rodzi się tęsknota za miastem prawdziwym. W czasie powszechnego zniszczenia jedna z postaci wskrzesza w pamięci smak pieczeni z restauracji w Chartres,  jedną z herbaciarni Oxfordu, pasmanteryjne składy w Norymberdze. Czytelnik, zachęcony wyliczeniem bohatera, otwiera własną pamięć i wyobraźnię. Przywołuje prawdziwą istotę wspomnienia, która wojaże szereguje według kluczy wypitej kawy czy smaku lokalnych przekąsek, tych naszych intymnych magdalenek. Urokliwość szybko jednak umyka, nie tylko odbiorcy, także postaciom z powieści Máraiego, bo „teraz miasta buduje się z cementu, a to nie to samo. Szkoda miast” (s. 349). Najwyraźniej szkoda także nas, miasta te zaludniających.

Węgierski prozaik w „Maruderach” opisał świat w przededniu katastrofy. Świat zapadający się, grzęznący w meandrach dziejącej się na naszych oczach hekatombicznej historii (passus wiecu młodych faszystów). To przestrzeń rozpadu, upadku i degrengolady. Rzeczywistość przypominająca rozsypujący się sznur paciorków, przywołująca imaginacyjny obraz rozbijanego właśnie kryształowego wazonu. Wraz z poszczególnymi bohaterami tych historii przyglądamy się z zaciekawieniem kolejnym kryształowym odłamkom. W niektórych z nich, niczym w barwnym kalejdoskopie, odbijają się jeszcze promienie słoneczne. Część zmatowiała już na zawsze. Márai sporo miejsca poświęca właśnie momentom matowienia. Świat, który obserwują jego bohaterowie, bezpowrotnie traci błysk, blask i jasność. Przestaje odbijać jakiekolwiek refleksy, ciemnieje i zapada się w słowa budzące grozę. Pomiędzy kryształowymi odłamkami idei, wartości i niemieckiego ładu, rodzi się strach, ból, w końcu widmo śmierci. Niełatwo odnaleźć praprzyczynę przestrachu, początek złowieszczych przeczuć. Wszak raz rozbitego kryształu nie sposób zespolić, nie sposób dojść, gdzie powstała pierwsza rysa. Bohaterowie Máraiego także błądzą w swoich poszukiwaniach, częściej gubią drogę, niż ją znajdują.

„Maruderzy” to książka opowiadająca, a w zasadzie zapowiadająca, największą tragedię XX wieku. Tragedię drugiej wojny światowej. Na stronicach powieści węgierskiego prozaika brak jednoznaczności, która zazwyczaj wyróżnia wojenne dramaty. Krew nie przelewa się przez stronice, trupy nie wysypują się z każdego zdania. Wrażenie bezradności i tragizmu opisywanych zdarzeń nie jest przez to ani trochę umniejszone. Wręcz przeciwnie. Márai mistrzowsko operuje frazą, tworząc niepowtarzalną atmosferę przerażenia, głębokiego, poruszającego, egzystencjalnego lęku. Pojedyncze wtręty, jak ten o nocy długich noży czy nieczystości pochodzenia, nie dają czytelnikowi prostych odpowiedzi, budzą jednak niepowstrzymany strumień skojarzeń, nie pozwalają zagościć ani znużeniu, ani uspokojeniu.

Umberto Eco w swoich „Zapiskach na pudełku od zapałek” pobłażliwie drwił z magazynów tworzących zestawienia wakacyjnych lektur dla swoich czytelników. Proponował listę alternatywną, gdyż gazetowe katalogi ponoć traktują czytelników niepoważnie. Żartobliwie zachęcał więc do wczytywania się – w słonecznym blasku włoskich plaż – choćby w uczone traktaty ojców greckich przed Soborem Florenckim. Lektura „Maruderów” Máraiego śmiechu raczej nie wzbudza, nawet pobłażliwego. Pasuje jednak do rankingu autora „Imienia róży”, gdy odrzeć go z frywolnego żartu i felietonowej kpiny. Wtedy bowiem ukazuje się odbiorcy cała słuszna powaga, należna zarówno namysłowi Eco, jak i dziełu Máraiego.
Sandor Márai: „Maruderzy”. Przeł. Teresa Worowska. Czytelnik. Warszawa 2013.