ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 grudnia 24 (240) / 2013

Maciej Duda,

'ZAUWAŻYŁAM, ŻE PISZĄC TĘ KSIĄŻKĘ, PRAWIE NIE UDAJĘ'

A A A
Można napisać recenzję żalu po stracie? Ocenić poziom patosu, możliwość utrzymania się w decorum, długość żałoby wprost proporcjonalną do pokrewieństwa z ciałem? Pewnie można. W końcu po to wytwarzamy i studiujemy wszelkie kulturowe wzorce, a później cierpimy, próbując się odnaleźć w ich zbyt ciasnych ramach. W strukturze nekrologu, klepsydry, konduktu. Można orzec: tak, dobrze przywdziała żałobę, w czerni jej nawet do twarzy, albo po prostu docenić cierpienie, upatrując jego sygnałów w gestach łamania rąk, płaczu, zgarbieniu, pewnej powolności, która towarzyszy archetypicznym sierotom i wdowom w kulturze, którą wciąż reprodukujemy. Jeśli wszystko się zgodzi, rozdamy przywileje, docenimy kulturowy cytat, zostając na powierzchni bólu i współczucia.

Powyższa złośliwość nie jest oczywiście wymierzona w tekst Ingi Iwasiów, raczej w społeczne konwencje, w problem z odbiorem żałoby. Jest ilustracją tego, co w swojej książce diagnozuje badaczka literatury – naszego nastawienia do tych, którym ktoś umarł. Nie wiemy, co z nimi zrobić, jak postępować – przytulać, potrzymać za rękę, przełamując granice cielesności, złożyć kondolencje, czy po prostu ominąć, nie poruszać tego tematu, bo to przecież trudna i prywatna sprawa. To wszystko rozegra się między żyjącymi, to oni będą pertraktować z kulturowymi normami. A jak wyglądać mają relacje osieroconych/owdowiałych z tymi, którzy im umarli? To właśnie ta płaszczyzna zdaje się trzonem „Umarł mi”.

„Umarł mi” nie jest zapisem doświadczenia śmierci, nie ma tu ćwiczeń z utraty. Jest egzamin. Bez przygotowania, bez zestawu pytań, bez zagadnień. Zadanie dostaje się „na twarz” i trzeba sobie radzić. Ta potrzeba zmienia się w nieodpartą chęć utrzymania i trzymania się struktury. Tego wymaga działanie w kryzysie – analizy i planowania kolejnych kroków, brania na siebie odpowiedzialności, udowodnienia sobie, że to nie pierwszy raz, że już mam trening, że tyle było już tych śmierci, że kto jak nie ja, że to przecież normalne, że podziemna metropolia, palimpsest cmentarza jest pojemniejszy niż spiętrzenia kamienic i bloków, że przecież bliżej mi tam, niż tu, choć tego nie chcę, jestem następna w pokoleniowej kolejce. Już nikt nie pilnuje czy, odjeżdżając w mroku z osiedlowego parkingu, panuję nad kierownicą.

„Umarł mi” jest zgrabną miniaturą, w której nawet autotematyczne szwy są dokładnie zaplanowane. Są mistyfikacją szwów. Są szyciem ozdobnym, kontrastową stebnówką doskonale usztywniającą wewnętrzne brzegi tkaniny, ciasno przytwierdzającą je do powierzchni zewnętrznej, tak by ten prawdziwy, ukryty szew nie puścił. Nie ma tu przypadków. Wystarczy jedno początkowe nieplanowane wydarzenie. Reszta musi być pod kontrolą. Świadomie bądź nie, należy wszystko zrównoważyć, z rozmyślnością przeintelektualizować, schować się za mechanizmem obronnym, nie pozwolić sobie na rozpacz. Dlaczego? Bynajmniej nie z powodu świadomości biologicznej nieuchronności. Powód jest inny: skoro niemożliwy jest gniew, niemożliwa jest i rozpacz. Kogo teraz obwiniać? Gdzie szukać sprawiedliwości? W ciałach innych, które ktoś zdążył nareperować, wstawić im rozruszniki, wszczepy, platynowe zastawki przedłużające oddech, słowo, ruch, tykanie?

Zgrabny, zgrzebny, prosty, krótki – taki jest notatnik żałoby. Bez skreśleń, bez prób, poprawek. Precyzyjny jak ruch uzbrojonej ręki zegarmistrza, ojca osieroconej. Nie ma tu wiwisekcji uczuć i stanów. Zamiast tego jest cisza i tykanie zegara. Cisza, w której doskonale słychać myśli czytelnika. Cisza, która ogłusza. Cisza, która zagłusza nawet próby lektury z kluczem.

Narracja osieroconej przez ojca córki mieści się między sąsiadującymi na ścianie domu pogrzebowego strzałkami z napisem „Sala pożegnań” i „WC”, a ich groty wcale nie muszą prowadzić w przeciwne strony. Biegną raczej równolegle. Tragedię wzbudza fakt, że w pewnym momencie dociera do nas prosta prawidłowość: zasięg drugiego  grotu jest większy niż pierwszego. Żałoba musi wygasnąć, kolejne fazy przejdą w następne i  podręcznikowo zaakceptujemy stratę. Być może. Tylko jak i kiedy?

Na przekór naturze notatnika wszystko tu jest dokładnie odmierzane. Nawet „Notatki osobiste”. Nawet ostatnie zdania, które nie zmieściły się w narracji, tylko pozornie znalazły się poza strukturą. Są w doskonałym planie domknięcia i otwarcia. Niewpasowane znajdują swoje miejsce i nie wiadomo, czy czytać je jako zapowiedź, czy podsumowanie. Może dlatego narracja osieroconej córki jest dla mnie tak wysoce abiektalna, pozapodmiotowa. Tematycznie abiektalna, tak jak pozapodmiotowa może być śmierć czy spalone ciało. Do ostatniego zdania, brzmiącego prawie jak jawna próba oszustwa. A może to właśnie moje uplątanie w konwencje nie daje mi spokoju i intelektualizując biologiczną nieuchronność, w „Umarł mi” odnajduję doskonale napisany kulturowy abiekt – próbę wyrazu relacji, tej która została, z tym, co zostało: brakiem podmiotu po tym, który odszedł?
Inga Iwasiów: „Umarł mi. Notatnik żałoby”. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2013.