ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 marca 5 (245) / 2014

Marcin Zembrzuski,

PEWNEGO RAZU BYŁA SOBIE DZIEWCZYNKA

A A A
W wielu pierwotnych wersjach baśni o Czerwonym Kapturku, także w tej pierwszej, która doczekała się druku – o czym dziś zwykle się już nie pamięta – nie było happy endu. Wilk pożerał dziewczynkę i na tym opowieść się kończyła. Drugi film Aharona Keshalesa i Navota Papushado stanowi śmiałe rozwinięcie (czy może swoiste postscriptum) owej – tyleż pesymistycznej, co zdrowo moralizatorskiej – wersji. Wilków jest u nich zresztą więcej, ponieważ zwierzę to stanowi już nie tylko personifikację pedofilii i mordu, ale wszelkiego zła, jakie drzemać może w człowieku.

Na pierwszy rzut oka „Duże złe wilki” jawią się jako gatunkowa wersja głośnego „Polowania” Thomasa Vinterberga. Fabuła koncentruje się na człowieku oskarżonym o pedofilię tylko dlatego, że był jedyną osobą dostrzeżoną przez dzieci w okolicy miejsca, w którym porwana została ich koleżanka. Wystarczyło, iż mężczyzna ten przejeżdżał nieopodal na rowerze. Funkcjonariusze policji nie potrafią znaleźć żadnych obciążających go dowodów, więc przyznanie się do winy próbują na nim wymusić poprzez fizyczne znęcanie się. Informacja o dotyczących go podejrzeniach szybko przedostaje się za mury komisariatu. I tak oto spokojny nauczyciel zostaje społecznie napiętnowany i traci pracę. Nieważne, że nikt nie jest w stanie orzec o jego winie. Inna sprawa, że – w przeciwieństwie do „Polowania” – widzowi przyjdzie długo czekać na potwierdzenie zeznań mężczyzny o imieniu Dror.

Co istotne, w kilku miejscach twórcy wyraźnie sugerują, iż bohater może jednak ma na koncie gwałt, tortury i mord na dziewczynce. Nawet jednak postrzegając go przez pryzmat wyłącznie tych sugestii, trudno mu nie współczuć, skoro staje się ofiarą niewierzących w jego niewinność brutalnego ekspolicjanta oraz przejawiającego skłonność do sadyzmu ojca zmasakrowanego dziecka. W przypadku „Dużych złych wilków” doskonale sprawdzają się reguły dramaturgii opracowane przez Alfreda Hitchcocka w „Psychozie”. Widz kibicować będzie nawet postaci negatywnej, o ile tylko znajdzie się ona w tarapatach, a odbiorcy pozwoli się spojrzeć na świat przedstawiony z jej perspektywy. Niejednoznaczność Drora świetnie koresponduje zresztą z charakterami wspomnianych mścicieli, którym przyjdzie na niego zapolować. Mężczyźni ci pozornie są żądni tylko sprawiedliwości. W rzeczywistości to skryci drapieżcy, którzy ujawniają swoją prawdziwą naturę, kiedy zwietrzą krew potencjalnej ofiary. Przywdziewają oni kostiumy praworządnych obywateli, swoje działania usprawiedliwiając prospołeczną koniecznością ukarania winowajcy.

Teza, wedle której w każdym człowieku tkwi zło, ujawniające się, gdy tylko trafi na sprzyjające okoliczności, to oczywiście w kinie nic nowego. Keshales i Papushado już po raz drugi w swojej karierze zaprezentowali ją jednak w sposób nad wyraz interesujący. W swym debiucie, „Kalevet” z 2010 roku, zespolili ją z konwencją slashera o wyrazistym tle społecznym. Film ten przedstawiał swoisty labirynt, w którym błądzą i zderzają się ze sobą jednostki reprezentujące skrajnie różne grupy i punkty widzenia, aby w końcu i tak stać się jednością. W labiryncie tym błądzili jednak także sami twórcy, czyniąc psychologię postaci pretekstową, a tym samym neutralizując tak dramaturgię, jak i wiarygodność opowieści. Drugie dzieło dowodzi, że twórcy zdecydowanie rozwinęli swoje rzemiosło. Z liczby dziesięciu postaci zeszli do czterech, co pozwoliło im stworzyć prawdziwie przekonujące portrety, wszechobecną przemoc skontrowali nieoczekiwanym dowcipem, a gatunkową atrakcyjność zderzyli z realizmem oraz krytyką hipokryzji wycelowaną w samo serce Izraela (okazjonalne, lecz wyraziste podteksty polityczne dotyczące konfliktu palestyńskiego).

Najbardziej uwagę zwraca to, że przy całej baśniowej umowności filmu (konstruowanej za pomocą doniosłej muzyki czy ujęć typu slow motion), temat pedofilii do samego końca prezentuje się śmiertelnie poważnie. A przecież towarzyszą mu i niezbyt poważne żarty. O jakiejkolwiek banalizacji mowy tu jednak nie ma, ponieważ izraelscy autorzy unikają przejaskrawienia fabuły, a wszelkie dowcipy służą im nie tylko do rozluźnienia porażająco niespokojnej atmosfery, ale też do uwiarygodnienia postaci. Wszak zwykle wynikają one z kontekstu obyczajowego, jak choćby w scenie, w której jeden z mścicieli musi przerwać torturowanie potencjalnego pedofila, gdyż dzwoni doń jego apodyktyczna i obrażalska mama. A potem pojawia się też troskliwy ojciec. Biorąc to wszystko pod uwagę, nie dziwi fakt, że dzieło Keshalesa i Papushado zostało uznane przez Quentina Tarantino za najlepszy film 2013 roku. Notabene jest tu nawet scena, która z miejsca przywodzi na myśl „Wściekłe psy” – jeden z bohaterów przerywa katowanie drugiego, aby pójść do kuchni i bujając się w rytm klasycznej rock’n’rollowej piosenki, upiec ciasto, po czym wrócić do ofiary i zmiażdżyć jej dłoń.

„Duże złe wilki” to film prawdziwie osobliwy. Podczas seansu czułem się tak, jakbym ledwie żywy znajdował się w szpitalu, podłączony do kroplówki, w której zamiast rozmaitych składników odżywczych czy roztworu soli znajdowała się kawa. Bardzo mocna kawa. Kolejne dozy kofeiny sprawiały, że miałem ochotę biegać, skakać i krzyczeć. A jednak – mimo wypełniającej mnie energii, którą mógłbym zapewne zdobyć szturmem parkiet niejednej dyskoteki – nie mogłem się nawet poruszyć.
„Duże złe wilki” („Big Bad Wolves”). Scenariusz i reżyseria: Aharon Keshales, Navot Papushado. Obsada: Rotem Keinan, Lior Ashkenazi, Tzahi Grad i in. Gatunek: dramat / thriller. Produkcja: Izrael 2013, 110 min.