ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (67) / 2006

Marta Olszewska,

O PRZYPADKACH PEWNEGO SPEKULANTA ALBO WITALIS W WARSZAWIE

A A A
Pewnego kwietniowego popołudnia Witalis Koniecpolski – Polak z odzysku, syn sześćdziesięcioletniego byłego ambasadora emigracyjnego rządu polskiego w Lizbonie i przedstawicielki skoligaconej z Lubomirskimi „dobrej szlacheckiej” rodziny, otrzymuje niecodzienną propozycję podwojenia swego kapitału w przeciągu stu dwudziestu sekund. Wiedziony tyleż ciekawością, co chęcią pomnożenia własnego majątku, akceptuje przedstawione mu warunki i decyduje się zostać figurantem firmy doradczo inwestycyjnej Ringer-Bohacki-Richelieu. Tak rozpoczyna się „120 godzin, czyli upadek pewnego dżentelmena”, najnowsza powieść Jacka Dobrowolskiego, który dał się poznać jako autor powieści „Ani, ani,” traktatu „Filozofia głupoty,” jak również jako współtwórca magazynu internetowego „Orgia myśli”.

Bohater Dobrowolskiego to flâneur przemierzający jak najbardziej realistyczne przestrzenie Warszawy, a mimo to pozostający w stanie zawieszenia między tym, co rzeczywiste, a tym, co wyimaginowane. Balansujący na granicy cielesności, czy wręcz biologizmu, i „bezcielesnej myśli”. Między wyrafinowanym cynizmem i głodem łatwego pomnożenia kapitału, a dziecięcą niewinnością i niedostatkiem doświadczeń. Pełen namiętności i pasji życia, a jednocześnie na wskroś przepełniony obojętnością. Człowiek bez właściwości, o płynnej moralności i nieostrych konturach, który mówi o sobie jako o najbardziej współczesnym ze współczesnych. To sprawia, że z estetycznego punktu widzenia (mimo iż wydaje się być odmiennego zdania), doskonale wkomponowuje się w „miasto gładkich przemieszczeń, zdekoncentrowane, bez sił odśrodkowych i dośrodkowych, bez stron i odgraniczonych fragmentów” (s. 36). Staje się to szczególnie widoczne, gdy czytelnik uświadomi sobie spektakl odgrywania ról, w którym Wit uczestniczy, dobrowolnie i w pełni świadomie biorąc udział w rozgrywającej się na jego oczach tragikomedii, i gdy dostrzeże, jak ten kreuje siebie i pozwala innym na daleko posuniętą ingerencję w swoje życie.

Bohater Dobrowolskiego definiuje swoją osobę poprzez związki łączące go z zamieszkiwaną przez siebie Warszawą. Miastem, którego jedynym czasowym wymiarem jest teraźniejszość poszerzona o perspektywę przyszłości. Miastem, w którym, jak czytamy, „nie wędruje się pomiędzy biegunami człowieczeństwa i nieludzkości, lecz jest się między nimi przerzucanym tyleż przypadkowo, co natychmiast, bez ładu i składu przez nieskoordynowaną masę sił i impulsów” (s. 37). Wit jest aktywnym podmiotem penetrującym miejską przestrzeń, któremu w przypływach osobliwej świadomości zdarza się odmawiać udziału w spektaklu „drżenia i wicia się świata”. Wędruje ulicami bezludnego miasta i jednocześnie odbiera je jako „miasto wędrowne”, które „idzie przez niego” (s. 78), krzycząc sloganami z billboardów.

Miasto widziane oczyma zdystansowanego, dręczonego bezsennością Wita ukazuje bohaterowi swą utajoną funkcję – podtrzymywanie żywej obecności mitu w świadomości jego mieszkańców. Świątynie rozkoszy. Eros i Amor. Salome. Wreszcie Adam i Ewa z Pucka i Wejherowa. Miasto Dobrowolskiego jest anonimowe i bezludne. Anonimowe nie ze względu na swą nierozpoznawalność, lecz typowość, a bezludne z powodu płytkich i jałowych relacji międzyludzkich. Czyż więc nie jest symboliczne?

Dobrowolski celnie i nie bez cienia zjadliwości przedstawia obrazki z życia stolicy. Jednym z nich jest choćby inauguracja salonu mody w ultranowoczesnym biurowcu, przed którym kłębią się grupki warszawskiej elity oddającej się towarzyskim rytuałom. Snobistyczna warszawka wraz z ironicznie nakreślonymi ikonicznymi postaciami. Grażyna Torbicka nazwana przez pisarza Trąbicką, Waldemar Milewicz (w książce – Misiewicz) czy prymas Glemp to tylko niektóre z nich.

Potoczysty język, niezwykle plastyczne opisy, aluzyjność świadcząca o niewątpliwej erudycji autora, kolaż konwencji i skłonność do łączenia przeciwieństw. Taka jest książka Dobrowolskiego.

Nic, co przynależy do świata przedstawionego powieści, nie jest przypadkowe i bezcelowe. Napotkane rekwizyty, jak choćby stojący pośrodku atrium giełdy byk, w którego podbrzuszu płomienie trawią plątaninę lalek, stanowią pretekst do snucia wielowątkowych refleksji na temat kapitalizmu, relacji społecznych czy ekonomii. Jedna opowieść-opis funkcjonująca na zasadzie dygresji płynnie przechodzi w kolejną, która z kolei w ujęciu retrospektywnym wnosi wyjaśnienia niezbędne, by czytelnik mógł odnaleźć się pośród przywoływanych niespiesznie imion i nazwisk, jak również uzmysłowić sobie siatkę powiązań między nimi.

Dobrowolski w doskonały sposób obnaża mechanizmy funkcjonowania pamięci, ukazując, jak w akcie skojarzeniowym nawarstwiające się i nachodzące na siebie dygresje łączą pozornie niezwiązane ze sobą osoby i zdarzenia. Dzieje się tak na przykład wtedy, gdy fragment przypadkowo obejrzanego filmu każe bohaterowi łączyć Göringa z osobą swej znajomej – Karoliny Rajskiej. To również przykład na to, jak w powieści obrazy telewizyjne wkraczają w przestrzeń realną, tworząc z nią swoisty amalgamat, iluzoryczny i ulotny.

Powieść Dobrowolskiego jest książką niezwykłą. Wielowarstwową i gęstą od podtekstów. W fascynujący i wnikliwy sposób obnażającą automatyzm ludzkich reakcji i jałowość relacji międzyludzkich. Ukazującą miasto jako świat rozmyty w bezkształcie i ludzi, którym wolność oferuje jedynie pustkę, a ich podświadome dążenie do upadku zyskuje w końcu swe ucieleśnienie. Ta ponura wizja, której nie sposób odmówić przenikliwości i trafności, czyni z niej książkę ważną, która nie powinna zostać pominięta i przemilczana.
Jacek Dobrowolski: „120 godzin, czyli upadek pewnego dżentelmena”. Czytelnik, Warszawa 2006.