
FRANK, CZŁOWIEK W MASCE Z PAPIER-MÂCHE
A
A
A
„Frank” jest mocno zakorzeniony w brytyjskiej kulturze popularnej, a właściwie w jej peryferiach. Punktem wyjścia dla scenariusza były opracowane dla „Guardiana” wspomnienia Jona Ronsona, który swego czasu grał na keyboardzie w Oh Blimey Big Band Franka Sidebottoma, będącego w rzeczywistości zmarłym przed czterema laty muzykiem-komikiem Chrisem Sieveyem. Od 1984 roku ta niecodzienna osobowość bawiła i jednocześnie wprawiała w konsternację angielską publiczność swoimi występami w masce z papieru i gipsu, nierzadko udzielając się w świecie brytyjskiej sztuki, radia i telewizji.
Sievey był na tyle wyjątkową i niepodrabialną postacią, że powstanie jego filmowej biografii stanowiło jedynie kwestię czasu. Jednakże w trakcie realizacji filmu Ronson wraz z Peterem Straughanem postanowili przejść z wielkiej retrospekcji do zupełnej fikcji, w której Sidebottom funkcjonowałby podobnie do persony Boba Dylana w filmie „I’m not there”. Za sprawą dodania do tego wszystkiego twórczości i życiowych perypetii równie oryginalnych muzyków: Daniela Johnstona czy Captaina Beefhearta, powstał autorski film, opowiadający autonomiczną historię, który można oglądać bez znajomości kulturowego kontekstu. W tym aspekcie Abrahamsonowi udało się stworzyć dzieło uniwersalne, wykorzystujące Sidebottoma jedynie jako symbol osobliwego człowieka, skrywającego psychiczne zaburzenia pod komiczną pozą.
Opowieść filmowego Franka poznajemy z perspektywy Jona, zwyczajnego gościa z angielskiej prowincji okrytej nudą i szarością. Rola klawiszowca w zespole wariatów (otrzymana, rzecz jasna, zupełnie przypadkowo) jest dla chłopaka okazją do przeżycia prawdziwej przygody i zerwania z dokuczliwą monotonią. Jego euforia jednak powoli zanika, ustępując miejsca niepewności i strachowi o własny los, gdy bohater zdaje sobie sprawę, że chwilowy wyjazd przeradza się w wielomiesięczne próby nagrania płyty. Trudno zresztą mówić o jakiejkolwiek pracy twórczej, gdy instrumentami muzycznymi są przedmioty codziennego użytku, a interakcje muzyków przypominają zachowania pacjentów oddziału zamkniętego dla chorych umysłowo. Ostatecznie Jon dostrzega jednak w grupie taki potencjał, że postanawia wypromować ją w Internecie. Rozgłos jest na tyle duży, że przykuwa uwagę organizatorów amerykańskiego festiwalu muzycznego. Nieoczekiwanie dla członków zespołu rozpoczyna się podróż życia, weryfikująca sens powstania formacji.
Ostatnio w kinie istnieje pewna moda na zakładanie przez utalentowanych aktorów różnego typu masek, wymagających oddania granych przez nich postaci jedynie poprzez język ciała, a niekiedy wyraz oczu. Michael Fassbender we „Franku” mógł liczyć jedynie na swój body language – przez niemalże cały film oglądamy go w cudacznej masce. Istotne ograniczenie nie przeszkodziło aktorowi w stworzeniu kreacji na miarę tych ze „Wstydu” czy „Głodu” Steve’a McQueena. Frank w jego wykonaniu to postać ewoluująca. Lider paczki pomyleńców, próbujących wyrazić groteskowość swoich zapatrywań poprzez muzykę, wraz z rozwojem fabuły wpada powoli w spiralę własnych zaburzeń. Zetknięcie się z nieznanym uświadomi mu dobitnie, w jakie zniewolenie sam siebie uwikłał. Bohater zrozumie, że podświadomie generował w grupie konflikty mające sprawić, by każdy członek bandy walczył o jego względy. W dodatku okaże się, że muzyka była dla niego azylem, miejscem schronienia przed niebezpiecznym światem, na którego wyzwania nie był w żaden sposób przygotowany. Używana przez niego maska jest tego dosłownym wyrazem, wyznaczając granice jego klaustrofobicznej sfery komfortu. Frank żył spokojnie w uformowanym przez siebie świecie, dopóki ktoś nie wymusił na nim wyjścia poza obszar wygody. Od tego momentu obserwujemy powolny rozpad jego ułożonej, choć pokrętnej rzeczywistości oraz bezradne próby jej ratowania – równie urokliwe, co tragiczne w skutkach.
Film oddziałuje na widza wilopoziomowo dzięki nietuzinkowej kreacji Fassbendera, momentami komiksowej wręcz wrażliwości operowania obrazem i prowadzenia narracji (chwilami miałem wrażenie obcowania z historią autorstwa Daniela Clowesa) oraz niezwykle wyrazistej Maggie Gyllenhaal w roli dyktatorskiej, wiecznie niezadowolonej Clary. Z jednej strony otrzymujemy celną satyrę skierowaną w stronę wszystkich awangardowych kapel przeświadczonych o swojej wielkości, gasnących jednak w starciu z prawdziwie wymagającą publicznością. Z drugiej jest to wyraziste, przemyślane spojrzenie na dwubiegunowe zaburzenia psychiczne, nierzadko idące w parze z narcystycznymi żądzami. Nie tylko jednak Frank i Clara mają problemy z wyczuciem, co w życiu jest istotnie realne. Jon na przykład w dość nieprzyjemny sposób przekona się, że liczba subskrypcji i oglądalność na portalach społecznościowych wcale nie musi przekładać się na klasycznie rozumianą sławę i blichtr. Mogą nas oglądać tysiące osób, podczas gdy w rzeczywistości naszym losem na stałe zainteresuje się tylko bardzo wąskie grono internautów. Film w przemyślany sposób ukazuje cyfrową ułudę, prowadząc do wniosku, że internetowa sława to na razie abstrakcja nie przekładająca się zazwyczaj na prawdziwe korzyści. Do tej pory tylko nieliczni potrafią na tym fenomenie należycie zarobić.
„Frank” to także przejmujący, smutny film o potędze przyjaźni, potrafiącej przyczynić się zarówno do budowy pięknej więzi, jak i do destrukcji wcześniej wytworzonej struktury. Poprzez Jona, odegranego przez Domhnalla Gleesona ze sporą dozą empatii, Abrahamson pokazuje istotę prawdziwej przyjacielskiej relacji. Wymaga ona nie tyle obustronnego podziwu i fascynacji, co zaufania, wykluczającego zawiść czy chęć rywalizacji. I choć intencje klawiszowca były dobre, a nadzieje wobec zespołu zrozumiałe, to dla kogoś z osobowością „borderline” okazały się one nadto wysokie.
„Frank” nie jest filmem dla każdego. Szczerze powiedziawszy, to dość dziwaczny, pokraczny twór z osobliwymi postaciami, równie niecodziennymi, co męczącymi podczas obserwowania ich coraz absurdalniejszych poczynań. Jeżeli jednak pozwolimy się uwieść zwariowanym bohaterom i równie ekscentrycznej muzyce, to zauważymy w tym przejaskrawionym chaosie pewną nutkę inteligencji, goryczy i ciepła. Moim zdaniem, warto zmierzyć się z niniejszą produkcją, aczkolwiek do najłatwiejszych w odbiorze z pewnością ona nie należy, po wyjściu z kina możemy bowiem wpaść w niemałą zadumę.
Sievey był na tyle wyjątkową i niepodrabialną postacią, że powstanie jego filmowej biografii stanowiło jedynie kwestię czasu. Jednakże w trakcie realizacji filmu Ronson wraz z Peterem Straughanem postanowili przejść z wielkiej retrospekcji do zupełnej fikcji, w której Sidebottom funkcjonowałby podobnie do persony Boba Dylana w filmie „I’m not there”. Za sprawą dodania do tego wszystkiego twórczości i życiowych perypetii równie oryginalnych muzyków: Daniela Johnstona czy Captaina Beefhearta, powstał autorski film, opowiadający autonomiczną historię, który można oglądać bez znajomości kulturowego kontekstu. W tym aspekcie Abrahamsonowi udało się stworzyć dzieło uniwersalne, wykorzystujące Sidebottoma jedynie jako symbol osobliwego człowieka, skrywającego psychiczne zaburzenia pod komiczną pozą.
Opowieść filmowego Franka poznajemy z perspektywy Jona, zwyczajnego gościa z angielskiej prowincji okrytej nudą i szarością. Rola klawiszowca w zespole wariatów (otrzymana, rzecz jasna, zupełnie przypadkowo) jest dla chłopaka okazją do przeżycia prawdziwej przygody i zerwania z dokuczliwą monotonią. Jego euforia jednak powoli zanika, ustępując miejsca niepewności i strachowi o własny los, gdy bohater zdaje sobie sprawę, że chwilowy wyjazd przeradza się w wielomiesięczne próby nagrania płyty. Trudno zresztą mówić o jakiejkolwiek pracy twórczej, gdy instrumentami muzycznymi są przedmioty codziennego użytku, a interakcje muzyków przypominają zachowania pacjentów oddziału zamkniętego dla chorych umysłowo. Ostatecznie Jon dostrzega jednak w grupie taki potencjał, że postanawia wypromować ją w Internecie. Rozgłos jest na tyle duży, że przykuwa uwagę organizatorów amerykańskiego festiwalu muzycznego. Nieoczekiwanie dla członków zespołu rozpoczyna się podróż życia, weryfikująca sens powstania formacji.
Ostatnio w kinie istnieje pewna moda na zakładanie przez utalentowanych aktorów różnego typu masek, wymagających oddania granych przez nich postaci jedynie poprzez język ciała, a niekiedy wyraz oczu. Michael Fassbender we „Franku” mógł liczyć jedynie na swój body language – przez niemalże cały film oglądamy go w cudacznej masce. Istotne ograniczenie nie przeszkodziło aktorowi w stworzeniu kreacji na miarę tych ze „Wstydu” czy „Głodu” Steve’a McQueena. Frank w jego wykonaniu to postać ewoluująca. Lider paczki pomyleńców, próbujących wyrazić groteskowość swoich zapatrywań poprzez muzykę, wraz z rozwojem fabuły wpada powoli w spiralę własnych zaburzeń. Zetknięcie się z nieznanym uświadomi mu dobitnie, w jakie zniewolenie sam siebie uwikłał. Bohater zrozumie, że podświadomie generował w grupie konflikty mające sprawić, by każdy członek bandy walczył o jego względy. W dodatku okaże się, że muzyka była dla niego azylem, miejscem schronienia przed niebezpiecznym światem, na którego wyzwania nie był w żaden sposób przygotowany. Używana przez niego maska jest tego dosłownym wyrazem, wyznaczając granice jego klaustrofobicznej sfery komfortu. Frank żył spokojnie w uformowanym przez siebie świecie, dopóki ktoś nie wymusił na nim wyjścia poza obszar wygody. Od tego momentu obserwujemy powolny rozpad jego ułożonej, choć pokrętnej rzeczywistości oraz bezradne próby jej ratowania – równie urokliwe, co tragiczne w skutkach.
Film oddziałuje na widza wilopoziomowo dzięki nietuzinkowej kreacji Fassbendera, momentami komiksowej wręcz wrażliwości operowania obrazem i prowadzenia narracji (chwilami miałem wrażenie obcowania z historią autorstwa Daniela Clowesa) oraz niezwykle wyrazistej Maggie Gyllenhaal w roli dyktatorskiej, wiecznie niezadowolonej Clary. Z jednej strony otrzymujemy celną satyrę skierowaną w stronę wszystkich awangardowych kapel przeświadczonych o swojej wielkości, gasnących jednak w starciu z prawdziwie wymagającą publicznością. Z drugiej jest to wyraziste, przemyślane spojrzenie na dwubiegunowe zaburzenia psychiczne, nierzadko idące w parze z narcystycznymi żądzami. Nie tylko jednak Frank i Clara mają problemy z wyczuciem, co w życiu jest istotnie realne. Jon na przykład w dość nieprzyjemny sposób przekona się, że liczba subskrypcji i oglądalność na portalach społecznościowych wcale nie musi przekładać się na klasycznie rozumianą sławę i blichtr. Mogą nas oglądać tysiące osób, podczas gdy w rzeczywistości naszym losem na stałe zainteresuje się tylko bardzo wąskie grono internautów. Film w przemyślany sposób ukazuje cyfrową ułudę, prowadząc do wniosku, że internetowa sława to na razie abstrakcja nie przekładająca się zazwyczaj na prawdziwe korzyści. Do tej pory tylko nieliczni potrafią na tym fenomenie należycie zarobić.
„Frank” to także przejmujący, smutny film o potędze przyjaźni, potrafiącej przyczynić się zarówno do budowy pięknej więzi, jak i do destrukcji wcześniej wytworzonej struktury. Poprzez Jona, odegranego przez Domhnalla Gleesona ze sporą dozą empatii, Abrahamson pokazuje istotę prawdziwej przyjacielskiej relacji. Wymaga ona nie tyle obustronnego podziwu i fascynacji, co zaufania, wykluczającego zawiść czy chęć rywalizacji. I choć intencje klawiszowca były dobre, a nadzieje wobec zespołu zrozumiałe, to dla kogoś z osobowością „borderline” okazały się one nadto wysokie.
„Frank” nie jest filmem dla każdego. Szczerze powiedziawszy, to dość dziwaczny, pokraczny twór z osobliwymi postaciami, równie niecodziennymi, co męczącymi podczas obserwowania ich coraz absurdalniejszych poczynań. Jeżeli jednak pozwolimy się uwieść zwariowanym bohaterom i równie ekscentrycznej muzyce, to zauważymy w tym przejaskrawionym chaosie pewną nutkę inteligencji, goryczy i ciepła. Moim zdaniem, warto zmierzyć się z niniejszą produkcją, aczkolwiek do najłatwiejszych w odbiorze z pewnością ona nie należy, po wyjściu z kina możemy bowiem wpaść w niemałą zadumę.
„Frank”. Reżyseria: Leonard Abrahamson. Scenariusz: Jon Ronson, Peter Straughan. Obsada: Michael Fassbender, Domhnall Gleeson, Maggie Gyllenhaal, Scoot McNairy i in. Gatunek: komediodramat muzyczny. Produkcja: Irlandia / Wielka Brytania 2014, 95 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |