ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

sierpień 15-16 (255-256) / 2014

Patrycja Chajęcka,

NIEDŹWIEDZIA METAFORA (WITOLD SZABŁOWSKI: 'TAŃCZĄCE NIEDŹWIEDZIE')

A A A
Tańczące niedźwiedzie – jak twierdzą specjaliści – przywędrowały do Europy z Indii wraz z Cyganami. Niedźwiednictwo dawało przybyszom dobry zarobek, ale i budziło kontrowersje. Także sami niedźwiednicy nie cieszyli się zbyt dużym poważaniem – zarówno ze względu na zajęcie, którym się parali, jak i narodowość. A była to profesja, którą nierzadko wykonywali wszyscy męscy członkowie rodziny – dziadek, ojciec i syn. Skąd brali zwierzęta? Najczęściej kupowali je od właścicieli ogrodów zoologicznych lub od myśliwych. Krążą też legendy o śmiałkach, którzy sami zapuszczali się do lasu, by schwytać niedźwiedzia. Następnie tresowali go, uczyli różnych sztuczek i wędrowali z nim po nadmorskich miejscowościach, miejscach pełnych turystów.

Historia tańczących niedźwiedzi znalazła swój finał w Bułgarii w połowie czerwca 2007 roku, kiedy ostatnie z nich zostały odebrane niedźwiednikom przez ludzi z fundacji „Cztery Łapy” (niem. Vier Pfoten) – organizację, którą założyli w 1988 roku austriaccy ekolodzy, protestujący przeciwko warunkom, w jakich przebywają hodowane na fermach zwierzęta futerkowe i kury. Obecnie ma ona siedziby w dwunastu państwach i organizuje duże międzynarodowe akcje, takie jak kastracja bezpańskich psów na Sri Lance, Ukrainie, w Kosowie i Bułgarii. Do jej najważniejszych projektów zalicza się również Park Tańczących Niedźwiedzi w Belicy, gdzie na dwunastu hektarach, w siedmiu sektorach mieszka prawie trzydzieści zwróconych „wolności” zwierząt. Wolność ta ma jednak wyraźnie granice, które wyznacza elektryczny płot otaczający park – swoistą hybrydę, zawieszoną „gdzieś pomiędzy wolnością a niewolą”. Niedźwiedzie pod czujnym okiem opiekunów uczą się być niedźwiedziami – reagować na swoje instynkty, szukać ukrytego przez ludzi z fundacji jedzenia czy zapadać w zimowy sen. Jeśli coś im nie wychodzi, zawsze mogą liczyć na pomoc człowieka. Symbolicznym przywróceniem ich naturze jest zdjęcie holki – metalowego kółka będącego czymś w rodzaju „kierownicy do niedźwiedzia”, bez której nie da się zaprowadzić zwierzęcia tam, gdzie się chce. Żeby ją założyć, niedźwiednicy przekłuwali niedźwiedziom nosy – ponoć najbardziej wrażliwą część ciała tego drapieżnego ssaka. Następnie przystawiali smyczek od gęśli, zmuszając je w ten sposób do tańca. Choć jak mówią osoby z fundacji nie był to taniec, a ucieczka przed ciągłym bólem.  

Park wzbudza jednak wiele kontrowersji wśród mieszkańców Belicy, którzy – jak twierdzi jego dyrektor Dimitar Iwanow – zastanawiają się nad nieodpowiednimi rzeczami, zadają pozbawione sensu pytania, sprowadzając wszystko do kwestii materialnych. Na przykład: ile kosztuje miesięczne utrzymanie niedźwiedzia? Albo: ile trzeba zapłacić za jego jedzenie? A gdy poda im się odpowiednie kwoty, robią z nich „zły użytek”. Porównują bowiem, ile mieszkających w Belicy osób można by za to wykarmić, ilu ludziom kupić buty, opał itp., dochodząc w końcu do smutnego wniosku, że o niedźwiedzie dba się bardziej niż o nich. „Że kiedy one są uczone zaradności, rozwiązywania konfliktów, hibernowania; kiedy budowane są dla nich baseny i przystosowywane do ich potrzeb place zabaw, mieszkańcy Belicy zostawieni są sami sobie. Choć uczą się wolności dłużej niż niedźwiedzie, nie mają zespołu specjalistów, którzy by ich w tej transformacji wspomogli”.

Szabłowski oddaje głos zarówno Cyganom, którym zabrano zwierzęta – uważane za członków rodziny oraz najlepszych przyjaciół, jak i pracownikom parku czy mieszkańcom Belicy, dzięki czemu czytelnik może poznać różne opinie, a sam problem zostaje naświetlony z kilku stron. Nie znaczy to jednak, że autor chowa się za wypowiedziami innych osób. Na pewno nie jest przezroczysty, nie stara się też ukryć swojego zdania. Objawia się ono poprzez dobór słów, pytań, odpowiednie zestawienie ze sobą głosów zaangażowanych stron. Często także widać, kto według niego jest złym, a kto dobrym bohaterem.

Historię niedźwiedzi autor „Zabójcy miasta moreli” traktuje jako metaforę ludzi uczących się żyć w nowej, pokomunistycznej rzeczywistości. Każdy reportaż zamieszczony w drugiej części książki opatrzony został mottem zaczerpniętym z pierwszej. Paralelizm losów ludzi i zwierząt podkreślają dodatkowo tytuły poszczególnych rozdziałów. Część druga „dubluje” w pewnym sensie układ i tematykę tekstów zawartych w części pierwszej. Nadaje to zebranym w tomie historiom szerszy, ponadjednostkowy i ponadlokalny wymiar, a w efekcie – projektuje niejako odczytanie książki. I choć klamra spinająca obie części nie jest może najszczęśliwiej podana – czasami ma się wrażenie sztucznego ułożenia wszystkiego w całość, jakby reporter na siłę starał się sprowadzić funkcjonujące niezależnie od siebie teksty do wspólnego mianownika, niemniej podobieństwo nieraz bywa uderzające.

I tak, w drugiej części Szabłowski podróżuje po Kubie przygotowującej się do śmierci Fidela Castro. Dociera też do centrum Londynu, gdzie na jednym z dworców całe dnie spędza starsza pani z wózkiem. Kiedyś nazywano ją Alicją, dziś każe do siebie mówić Lady Peron. Przyjechała tu ze starej rozwalającej się chaty spod Pabianic. Po drodze zahaczyła jeszcze o Strasburg, szukając sprawiedliwości przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka. Nie wiedziała jednak, że sprawiedliwości nie dochodzi się osobiście. „Po co pani przyjeżdżała? Do nas się nie jeździ! Się pisze!” – poradził jej urzędnik. Szabłowski trafia także do Albanii rozprawiającej się z bunkrami, stanowiącymi „spadek” po czasach dyktatorskich rządów Envera Hodży. W państwie nieznacznie większym od województwa lubelskiego komuniści wybudowali ich prawdopodobnie około siedemset pięćdziesiąt tysięcy. Prawdopodobnie, ponieważ za komuny wszystko, co związane z bunkrami, było ściśle tajne. Potem, gdy nastała demokracja, dokumenty oraz mapy pokazujące ich rozmieszczenie gdzieś zaginęły i dziś nikt nie wie, ile jest ich naprawdę. Do końca lat 90. bunkrów nie ruszano. Dopiero, gdy w 1999 roku Serbowie bombardowali Kosowo i „przy okazji dostało się Albanii”, okazało się, że umocnienia, które miały przetrzymać wybuch bomby atomowej, rozpadają się jak domki z kart. Ludzie przestali się ich bać, stracili do nich respekt. Zaczęło się „drugie, cywilne życie bunkrów”. Niektórzy je burzą, inni zakładają w nich puby, a jeszcze inni myślą jak pozostałości z czasów komunistycznych wykorzystać dla celów turystycznych. W podobny sposób serbskie biura podróży wykorzystują postać Radovana Karadżicia (np. organizując wycieczki jego śladem), o czym pisze w innym reportażu autor („Pop-art. Radovan”).

Szabłowskiego interesuje przede wszystkim to, jak ludzie radzą sobie z Nowym: zmianami, które przyszły nagle, wywracając do góry nogami ich dotychczasowe życie. Zmuszając do nieustannego poszukiwania pomysłów na siebie i nową (nomen omen) pracę, wreszcie – rozliczenia się z przeszłością, która nie dla każdego z nich jest jednoznacznie zła, często utożsamiana bywa ze spokojem, stabilizacją ekonomiczną i brakiem wojen lub konfliktów na tle etnicznym. Nowe niekoniecznie jednak musi wiązać się z konkretnym momentem historycznym, utożsamianym najczęściej z upadkiem ZSRR czy Jugosławii i powstaniem na ich miejsce niepodległych państw. Zazwyczaj bywa jedynie nazwą, za którą kryją się dawne problemy i wyzwania – do tej pory maskowane przez władzę, w zmienionych warunkach ujawniające się zaś ze zdwojoną siłą. Widoczna w podtytule „transformacja” nie musi odnosić się więc tylko do przejścia z komunizmu do demokracji czy pierwszych lat funkcjonowania niezależnych organizmów państwowych. Szabłowski rozumie pod tym pojęciem ciąg zmian o charakterze ekonomicznym czy społecznym, które nie zakończyły się bynajmniej wraz z upadkiem „żelaznej kurtyny” (np. kryzys w Grecji, któremu poświęcił jeden z reportaży).

Autorowi udało się sproblematyzować poruszane przez siebie tematy i jest to niewątpliwa zaleta książki. Z drugiej strony jego reportaże są pisane tak, jak wiele innych ukazujących się pod szyldem „Gazety Wyborczej” (powściągliwe retorycznie, skoncentrowane bardziej na przemyślanej konstrukcji czy sile faktów niż językowej wirtuozerii). Czyta się je dobrze, ale czytelnik oczekujący nowych rozwiązań narracyjnych może poczuć się nieco rozczarowany.
Witold Szabłowski: „Tańczące niedźwiedzie. Reportaże z transformacji”. Wydawnictwo Agora. Warszawa 2014.