ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 października 20 (68) / 2006

Grzegorz Wysocki,

O TYM, CO ŁĄCZY MICKA JAGGERA, EURYPIDESA, CALVINA KLEINA I PUSZKINA

A A A
Gdyby posłużyć się pielewinowską nomenklaturą, można by napisać tak: „Święta księga wilkołaka” jest jak kabina dalekobieżnego TIR-a dla doświadczonej prostytutki. Niby wszystko już było i niewiele rzeczy potrafi nas zaskoczyć, a jednak od czasu do czasu zdarza się jakaś nowa niewiarygodna i intrygująca przygoda, zajmująca rozmowa z tajemniczym klientem czy po prostu niekontrolowany wybuch śmiechu.

Powyższym sformułowaniem w żadnym razie nie chciałem porównać czytelnika do przedstawicielki najstarszego zawodu świata – idzie bardziej o poetykę prozy znanego już w Polsce doskonale Wiktora Pielewina („Generation ‘P’”, „Mały palec Buddy”, „Życie owadów” i „Hełm Grozy” to utwory już w Polsce wydane – w przygotowaniu kolejne, m.in. „Omon Ra” z 1992 roku). Czytelnik, który miał w rękach inne powieści autora nie przeżyje szczególnego szoku kulturowego, nie znajdzie w „Świętej księdze wilkołaka” rewolucyjnych dla tego rosyjskiego pisarza rozwiązań narracyjnych, kreowania bohaterów czy konstruowania wielostronicowych dialogów (czy może quasi-filozoficznych dysput, emocjonujących dyskusji intelektualnych prowadzonych, jakżeby inaczej, z przymrużonym okiem). Z drugiej strony nie grozi czytelnikowi kolejnej powieści Pielewina „znudzenie materiałem” takie jak, dla przykładu, dotyka częstokroć czytelnika następnych dokonań prozatorskich Herthy Müller piszącej od lat jedną i tę samą książkę. Bo czego by nie zarzucać autorowi „Życia owadów”, to na pewno powiedzieć nie możemy, że jest nudny, że za każdym razem mówi to samo i dokładnie tak samo.

Niewiarygodna inwencja twórcza Pielewina, wręcz barokowy przepych pomysłów, porównań, metafor, intertekstualnych gier i zabaw mniej lub bardziej pożytecznych, mniej lub bardziej trafionych, mniej lub bardziej zabawnych nie pozwala w żadnym bądź razie na stawianie pisarzowi takich właśnie zarzutów. Konceptualne szaleństwo, jakim jest „Święta księga wilkołaka”, ów, niech padnie wreszcie ten przymiotnik, postmodernistyczny majstersztyk, wzorcowy przykład literatury eklektycznej, nieustannie, na każdej praktycznie stronie, bawi do łez, onieśmiela znajomością pisarskiego rzemiosła, a – co dla czytelnika od wieków chyba najistotniejsze – wciąga w sam środek wydarzeń. Nie jest więc powieść Pielewina tylko „książką ze słów”, stylistyczną foremką niebanalnej urody, ale także zajmującym, pędzącym do ostatecznego rozwiązania czytadłem – przy czym zaznaczyć należy od razu, że nie byłby sobą autor „Małego palca Buddy”, gdyby prowadził czytelnika za ręce jak tradycja europejskiej (czy choćby rosyjskiej) powieści nakazuje.

Właściwie w warstwie fabularnej dzieje się u Pielewina niewiele. Gdyby odcedzić z „Świętej księgi wilkołaka” wszystkie stylistyczne ozdobniki, piętrzące się porównania i opisy, dygresje i wątki poboczne, wizje i sprzeczające się ze sobą głosy wewnętrzne głównej bohaterki, gdybyśmy odchudzili o to wszystko najnowszą powieść pisarza, cóż by pozostało? Ano banalna właściwie, na poły fantastyczna, na poły realistyczna, umiejscowiona we współczesnej Rosji opowieść żyjącej od tysięcy lat lisicy A Huli. A Huli w swym obecnym wcieleniu jest kilkunastoletnią prostytutką doprowadzającą, przy pomocy swego ogona, do rozkoszy rosyjskich biznesmenów, wojskowych czy nawet kupujących seks na kredyt intelektualistów. Po perypetiach spowodowanych „zerwaniem się z ogona” pewnego hinduskiego klienta, A Huli musi na moment zrezygnować z pracy w hotelu dla zagranicznych gości. Dzięki temu dochodzi do kluczowego dla powieści spotkania z Saszą Szarym, czyli... współczesnym wilkołakiem w garniturze wysoko postawionego oficera FSB (dawnego KGB). Jest ona i jest on, dochodzi do spotkania, rodzi się miłość, która w krótkim czasie nieco się komplikuje, ale, trywializując bezczelnie fabułę, odnosi bezapelacyjne zwycięstwo na ostatnich stronach książki. Niech nie obawia się czytelnik zniesmaczony streszczeniem „Świętej księgi wilkołaka” do ostatniej kwestii – w rzeczywistości ograniczenie jej fabuły do kilku, kilkunastu zdań jest po prostu niemożliwe, a jeśliby nawet sztuka taka komuś się udała, zapewne byłoby owo streszczenie obszerniejsze niż omawiana tutaj powieść.

Nie ulega wątpliwości, że Pielewin, pisząc swoje książki, przy okazji doskonale się bawi – bawi się słowem, tradycją literacką, krajem, w którym przyszło mu żyć, ludźmi spotykanymi na ulicy, rzeczywistością, którą widzi w telewizorze, bawi się swoimi bohaterami, ale także bohaterami książek innych autorów, pojęciami filozoficznymi, muzyką Beethovena, ale i Michaela Jacksona, filmami Tarantino i Kar-Waia, wreszcie „Matrixem” czy Batmanem. Z Pielewinem doskonale bawi się i czytelnik – tę naukę zapamiętać powinni młodzi debiutanci, których wielu poznać mogliśmy na przestrzeni mijającego roku: Piotr Czerski, Michał Sufin, Ignacy Karpowicz czy już nie debiutant w osobie Sławomira Łuczaka (żenująca powieść „Polska”). Wszyscy oni mogliby nauczyć się od Pielewina tego, że można umiejętnie, zabawnie, zaskakująco i zajmująco wyśmiać i wykpić szarą rzeczywistość zaokienną, a przy okazji, ot drobnostka, podarować czytelnikowi pełnokrwistą opowieść umilającą coraz dłuższe jesienne popołudnia.

Przerwijmy na moment wyjaśnienie, dlaczego też krytykowi dotąd jak najbardziej sceptycznemu wobec prozy fantastycznej i prozy postmodernistycznej spodobała się mieszanina tych dwóch gatunków i stwórzmy mieszaninę kilkunastu przykładowych tematów, zjawisk, postaci i bohaterów występujących u Pielewina: Marina Cwietajewa, Bill Clinton i Roman Abramowicz, Kazimierz Malewicz i jego kwadrat, prace Stephena Hawkinga (w jego „Krótkiej historii czasu” zaczytuje się w czasie stosunków seksualnych A Huli), prezerwatywy pod patronatem Ockhama z napisem „nie należy mnożyć bytów bez konieczności”, Titanic, Puszkin, herbata Earl Gray, zagadka bytu, tao, inwoltacja ciemności, sfinktory, Mick Jagger, Diesel, Tołstoj, Borges, Nat King Cole, Lermontow, Żółty Pan na Żółtej Górze, Dolorez Haze, Konfucjusz, obcinaczka do cygar w kształcie Moniki Lewinsky, Proust i Joyce, zębata wagina, prawosławne dziedzictwo kulturowe, „girlanda cuchnących pęcherzy w bagnie profanicznego ezoteryzmu”, Szekspir, Eurypides, Sonata Kreutzerowska, Casablanca, Picasso, reliktowe promieniowanie ogona, „amfilada lingwistycznych ślepych uliczek”, Calvin Klein (inaczej mówiąc: kalwinizm), rewizja skutków prywatyzacji w Rosji, de Sade, Gucci, Kant, bluetooth, brytyjski satanista Allister Crowley, terra incognita współczesnej seksualności, Microsoft, Dante i tatuaż z cytatem z Audena. Powyższe wyliczenie „z Pielewina” (swoisty słowniczek „Świętej księgi wilkołaka”) kontynuować można by w nieskończoność (mnożyć byty bez konieczności?) i w tym miejscu zgodzić można się z recenzentem „Przekroju”, Maciejem Robertem, który stwierdził, że tym razem rosyjski pisarz przeszedł samego siebie w piętrzeniu absurdów. Robertowi nie bardzo się to spodobało, komuś innemu spodoba się to aż za bardzo. Cóż czynić, albo się Pielewina wielbi bezkrytycznie i darzy go miłością bezgraniczną, albo się go polubić nie da żadnym sposobem i nie ma rady, by przez jego słowne tyrady przebrnąć. Albo tworzone przez niego realistyczne baśnie odrzucają od pierwszych stron, albo cieszą do samego końca. Czy gdyby „Święta księga wilkołaka” miast trzystu pięćdziesięciu miała stron sześćset bawiłaby mnie tak samo? Szczerze powiedziawszy, nie wiem.

„Im wyższa nauka, tym mniej jest słów, na których się opiera. Słowa są jak kotwice – zdaje ci się, że pomagają mocno trzymać się prawdy, a tymczasem one tylko trzymają umysł w niewoli. Dlatego najdoskonalsze nauki obchodzą się bez słów i znaków” – takie słowa zdaje się podrzucać Pielewin osobom sceptycznie podchodzącym do jego nieposkromionych, przewrotnych wytworów wyobraźni. Jego zwolennikom pozostaje więc już tylko ze słowami pisarza się nie zgodzić.

Ach, ci postmodernistyczni pisarze. Z nimi to nigdy nic nie wiadomo.
Wiktor Pielewin: „Święta księga wilkołaka”. Przeł. Ewa Rojewska-Olejarczuk. Warszawa 2006.