ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 października 20 (260) / 2014

Katarzyna Szkaradnik,

WSZYSCY KIEDYŚ UMRZEMY, NIEKTÓRZY ZE WZRUSZENIA (GDYBYM TYLKO TU BYŁ)

A A A
Gdyby w którymś kinie postanowiono w przypadku co bardziej ckliwych filmów dołączać do biletu paczkę chusteczek, nad „Gdybym tylko tu był” nikt by się nie wahał. Pytanie, czy w tej ckliwości jest metoda, czy też mamy do czynienia z wypadkiem przy pracy… Teoretycznie o wypadku nie powinno być mowy – ostatecznie od debiutanckiego „Powrotu do Garden State” (2004) Zach Braff dał sobie całą dekadę na przyszykowanie kolejnej perełki, na poszukiwania i rozwój – nie wydaje się jednak bezpodstawna opinia, że przez ten czas nie dojrzał, to zaś w sztuce oznacza krok wstecz. Broniłaby go świadomość owej niedojrzałości, czego dowodzi uczynienie z niej dominanty problemowej nowego filmu; w dodatku, ponieważ cechuje ona protagonistę – kreowanego osobiście przez Braffa i noszącego sporo jego rysów (o tym za chwilę) – wolno chyba zaryzykować rozpoznanie w Aidanie alter ego reżysera, a w „Gdybym tylko…” psychoanalitycznego przepracowania własnych kompleksów. Do takich wniosków skłania też przypomnienie pierwszego filmu Amerykanina, pojawiające się bodaj w każdej recenzji i doprawdy uzasadnione – wszak historia Andrew i tematem, i klimatem pokrewna, jedynie wcielający się w niego Braff o te dziesięć lat młodszy… A zatem wiwisekcja duszy, drążenie idées fixes reżysera i scenarzysty w jednej osobie? No dobrze, ale czy w takim razie przypisana widzom rola terapeutów jest warta zagrania, skoro naraża na szantaż emocjonalny (wspomniana ckliwość) ze strony pacjenta? Czy coś zyskają na jego opowieści?

Przyjrzyjmy się elementom tej narracji, od głównego bohatera począwszy. Aidan zajmuje się – co za niespodzianka w zestawieniu z początkującym aktorem Andrew i samym Braffem, znanym z serialu „Hoży doktorzy” – aktorstwem, lecz raczej w wyobraźni, bo szczyt jego kariery stanowił występ w reklamie (psychoanalityk wtrąciłby tu, że zapewne odzwierciedla to obawy reżysera co do własnej wartości jako artysty). Bycie niespełnionym odtwórcą „udawanych” ról okazuje się dziwnie skorelowane z niechęcią do podjęcia wymaganych od niego ról społecznych: nieporadny (jak Andrew z „Powrotu…”) Aidan niczym ognia unika wzięcia na siebie odpowiedzialności za cokolwiek. Podczas gdy czeka na swoje pięć minut, troska o związanie końca z końcem spada na jego żonę, z kolei dzieci – acz indyferentny religijnie – posyła do jesziwy (pozwalając, żeby stały się, jak twierdzi, „indoktrynowanymi kluskami z macy”), tylko dlatego, że za tę prywatną szkołę płaci jego ojciec, ortodoksyjny Żyd Gabe (Mandy Patinkin). Dopiero choroba nowotworowa trzymającego całość w ryzach staruszka zmusza Aidana do przewartościowań oraz wiele mu uzmysławia: ot, choćby, że szkoła jest przydatną instytucją, a nauczanie domowe może nieść nieobliczalne skutki; przede wszystkim jednak to, ile sam powinien się nauczyć, niekoniecznie o kątach przyległych.

Zapakowawszy więc dzieciaki i słój z oszczędnościami do samochodu, bohater wyrusza na pustynię szukać „oświecenia” – nie jest to moja ironia, ale określenie Aidana. No i czyż nie na pustyni Bóg zawarł przymierze z Izraelem? Newage’owa duchowość towarzyszy w filmie rozprawie Braffa z własną żydowskością, z konserwatywnym środowiskiem, w jakim się wychował, a kręgi rabinackie sportretowane zostają z mniej lub bardziej dobroduszną ironią. Czy zresztą wyłącznie w mym odczuciu nazwisko Bloom nieprzypadkowo odsyła do innego zagubionego Żyda, który włóczy się po mieście, usiłując rozgryźć zagadnienie śmierci i swojego miejsca w kosmosie oraz wejść w funkcję ojca? Bohater „Ulissesa” jest nawet w zbliżonym wieku, w rozstrzygającym punkcie „na połowie czasu”, a w dodatku też rozpada mu się małżeństwo…

Tu wypada wspomnieć o uroczej żonie Aidana, która dzięki „odmóżdżająco” mechanicznej pracy biurowej umożliwia marzycielowi trwanie w zawieszeniu i z dala od wyścigu szczurów. Na pozór przystosowana, w istocie sfrustrowana Sarah znajduje się na skraju wytrzymałości, jednak Kate Hudson – błyszcząca przed laty w „U progu sławy” – w „Gdybym tylko…” nie dała popisu. Może to scenariusz nie pozwolił pogłębić nośnego wizerunku wyzyskiwanej urzędniczki i faktycznej głowy rodziny, w każdym razie zapamiętam ją jako tę, która jedynie demonstruje na przemian ciepły uśmiech i łzy wzruszenia. Jeśli chodzi o bohaterki, sytuację ratuje urzekająca Joey King, czyli dwunastoletnia pociecha Bloomów, Grace – postać z założenia aktywna, z charakterem, a i młodziutka odtwórczyni stanęła na wysokości zadania, ukazując dylematy ambitnej, lecz „dobrzej ułożonej” w jesziwie dziewczynki, która z jednej strony jest skromna i pobożna, z drugiej walczy, by jej świat opierał się na jasnych zasadach (co trudne z takim ojcem) i nie waha się desperacko zwrócić na siebie uwagi, z trzeciej odkrywa pierwsze porywy serca (a czy to nie grzech…?). Spośród członków rodziny Aidana słowo należy się też jego zdziwaczałemu bratu Noahowi (Josh Gad), ponoć niedoszłemu geniuszowi, maniakowi komputerowemu i abnegatowi żyjącemu w przyczepie, którego ojciec odtrącił, uznawszy go za swoją porażkę. Porażką wydaje się jednak sam wątek Noaha, a zwłaszcza działania mające doprowadzić do zbliżenia z inną fanką gier i seriali…

Chociaż każdy z Bloomów ciągnie ze sobą własne problemy, fabuła zdaje się niewyszukana, co ma ten plus, że różni widzowie mogą rozpoznać w niej coś własnego, a minus, że łatwo przewidzieć jej rozwój (przynajmniej tym razem nie mam obaw, czy moje omówienie nie jest jednym wielkim spoilerem). Zresztą zwiastun pokazuje bodaj wszystkie kluczowe sceny, które tworzą sumarycznie miszmasz, są bowiem trochę na siłę sklecone. Daje o sobie znać fantazja Braffa, nadająca obrazowi lekkości, lecz chwilami granicząca z dezynwolturą: na przykład jak kwiatek do kożucha pasuje imaginacyjne bieganie w skafandrze zbawiającego świat astronauty, symbolizujące niedojrzałość Aidana, ale niestanowiące dobrego kontrapunktu dla realistycznej reszty; scena szalonej jazdy testowej luksusowym samochodem sprawia wrażenie wklejonej tylko w celu zrobienia widzowi przyjemności zapewnienia mu identyfikacji zastępczej, a slapstickowy koncept z rabinem na Segwayu jawi się jako żałosny.

Nic to jednak, że nastroje i konwencje zdają się przenikać nie całkiem pod kontrolą reżysera, gorzej, że zamiast splotu dramatu z komedią otrzymujemy melodramat, nafaszerowany tanim sentymentalizmem i patosem. Braffowi chodzi o rzeczy fundamentalne, o swoiste obrzędy przejścia – inicjację do roli mężczyzny, ale także oswojenie się z umieraniem – a przy okazji o naukę wybaczania, stratę i odkupienie, cementowanie lub odtwarzanie więzi rodzinnych (przypomina się na przykład „Rodzina Savage”). Szkopuł w tym, iż rzeczywisty efekt jest osłabiany przez efekciarstwo – dytyrambiczne tony, grę na emocjach czy w końcu wrażenie déjà vu, bo jeśli na dictum rabina: „Bóg działa w tajemniczy sposób” pada riposta: „Ten jest szczególnie tajemniczy”, to sam Braff tak nie działa. Mądrości życiowej nie można wszak sprowadzić do serii „życiowych mądrości”, tymczasem autor filmu z zacięciem mentora serwuje komunały o tym, by nie porzucać młodzieńczych marzeń, doceniać bliskich, myśleć: what a wonderful world… Najbardziej irytują nawet nie pseudofilozoficzne dywagacje, ale wykładanie kawa na ławę uogólnień dotyczących samej fabuły, niezostawiające widzowi miejsca na wysnucie najprostszych wniosków. Oto na przykład Grace reasumuje położenie ojca: „Utknąłeś dlatego, że dziadek umiera. I że nie zagrałeś w niczym od reklamówki z łupieżem”; Aidan tłumaczy zabranie dziadka do domu „strasznością” szpitala i jak zacięta płyta trzykrotnie wspomina, iż w dzieciństwie marzył o byciu herosem, choć może sam jest zwyczajnym człowiekiem, którego trzeba uratować (nie zdradzam tu clou – ta myśl pojawia się nawet w trailerze…). A najgorzej, kiedy Sarah mówi do teścia w kontekście jego choroby o mężu i Noahu: „To ukształtuje ich jako mężczyzn”. Dziękuję za wskazanie głównej idei filmu.

Notabene, z tym dojrzewaniem jest problem, gdyż trudno orzec, czy Aidan istotnie staje się bardziej odpowiedzialny; raczej nagle wszystko układa się na zasadzie interwencji deus ex machina; abstrahując tu od najważniejszych kłopotów, również wątek molestowania Sarah rozwiązano rach-ciach, zaś Noah w domyśle będzie żył długo i szczęśliwie z kobietą, z którą połączył go szybki numerek. À proposdeus”, rozterki dotyczące wiary także zostają dziwnie gładko uciszone, wszak nawet rabin przyznaje, że dojście do Boga nie musi rozpoczynać się od przestrzegania koszeru… Czy o dojrzałości świadczy posłanie córki do publicznej szkoły? Bo co się tyczy konsolidacji rodziny, owa córka ma w tym większe zasługi. No chyba że chodzi o mobilizację do wyremontowania basenu. W końcu, jeśli się mieszka w Los Angeles, wypada mieć czynny basen.

Sięganie po „przeklęte pytania” bywa porywaniem się z motyką na słońce, gdy za odpowiedź służą łatwe wzruszenia. „Wiesz, jaki jest problem z ukrywaniem się w akwarium?” – pyta Aidan brata. – „Wszyscy cię widzą”. Nie powinno się także do akwarium wsadzać widza, bo może się utopić… we własnych łzach. Owszem, załzawienie oczu tuszuje niedociągnięcia i nielogiczności fabularne. Bo co się dzieje z zawartością stłuczonego słoja? Czemu Grace, protestująca, gdy mama chce ją ubrać bardziej kolorowo, decyduje się na jadowicie różową perukę, która na pewno nie budzi skojarzeń z dobrze wychowaną młodą Żydówką? Osobiście nie bardzo rozumiem też zakończenie epizodu z Jimem Parsonsem, którego bohater okazuje się prawą ręką wspomnianego deus ex machina.

Z drugiej strony jednak, nadmierna ckliwość może przyćmić to, co naprawdę cenne w filmie Braffa: niezłej klasy komizm językowy (wliczając wisielczy humor Gabe’a), garść pięknych pejzaży oraz scen prawdziwie poruszających (na przykład z goglami spawalniczymi), błyskotliwych („Ta broszura może ocalić twoje życie”) albo dowodzących, że reżyser potrafi niekiedy do własnego patosu podejść z przymrużeniem oka (recytowanie poematu Frosta), czy w końcu zabawną konstatację, że niezależnie od przekonań i stanowiska na YouTube poszukujemy w sumie tego samego (i nie jest to nic zdrożnego). Moc wdzięku nadaje „Gdybym tylko…” sam Aidan, który dołącza do galerii sympatycznych nieudaczników o wielkim sercu i któremu parę razy udaje się ująć widza w sposób bezpretensjonalny.

Nazbyt głośnym wycieraniem nosa można z kolei przygłuszyć dobrą, akustyczną muzykę w klimacie folk i soft rocka, która w przeciwieństwie do filmu nie narzuca się, ale zostaje na dłużej (dla mnie jako tło z YouTube podczas pracy). Coś przebojowego ma w sobie znana z trailera piosenka „So Now What”; notabene, tytuł oddaje wrażenia z seansu. Co zatem robić? Może produkcja Braffa skłoni kogoś, by zadzwonił do ojca i powiedział (skoro o piosenkach mowa): „I just called to say I love you”? To znaczący sukces. Czy jednak sam film ma szanse na sukces? Tytuł „Wish I Was Here” można by trafniej przetłumaczyć jako „chciałbym tu być”, co kładzie nacisk na uważne wykorzystanie swego czasu, ale czy nie lepiej wykorzystać go w inny sposób niż na obejrzenie „Gdybym tylko…”? Mimo powyższych zastrzeżeń film chce się oglądać z identycznych powodów jak te, dla których poczytność utrzymuje prawiący truizmy Coelho (mamy tu nawet poszukiwanie „objawienia” na pustyni jak w „Alchemiku”) – bo podnosi na duchu.

Sęk w tym, że Braff usiłuje wyłożyć całą „głębię” swoich przemyśleń egzystencjalnych, lecz podejmuje się tego nadgorliwie i o pokolenie za wcześnie… Podobnie jak Piotruś Pan, chce pozostać dzieckiem, żyć w bajce, choć magiczne filmy można robić mniej trywialnie (w stylu zahaczającego o kilka pokrewnych motywów „Poważnego człowieka” Coenów). Powtórzę: trzpiotowatość, niedojrzałość dodają uroku, tyle że bohaterowi, nie reżyserowi (chociaż toczy się tutaj dialektyka – pierwszy stanowi wszak odbicie drugiego). A jednak Braff posiada siłę przyciągania, skoro zasadniczo sfinansował „Gdybym tylko…” dzięki wpłatom internautów w serwisie KickStarter. Miało dzięki temu powstać dzieło niezależne, powstało „zaledwie” autorskie… Niemniej, może o to chodzi? O to, że tragikomiczny narcyzm autora, odwaga w autoironii, ciepło bijące z kreowanych przezeń postaci, wreszcie wskazane perełki humoru, dystansu i zręczności równoważą mankamenty filmu? I że pomimo własnych argumentów jestem gotowa z ciekawością czekać dekadę na kolejny obraz Braffa, by widzieć, jaki okaże się jego pięćdziesięcioletni bohater oraz czy w końcu okiełzna swoje demony. Jeżeli w „Powrocie…” obserwowaliśmy spóźnione dojrzewanie niespełna trzydziesto-, a tu czterdziestolatka, to czy nowe wcielenie reżysera nie będzie już nieznośnie infantylne, czy pozostanie tym zniewalającym wiecznym chłopcem? A może twórca zaskoczy czymś z całkiem innej bajki? Tak czy owak, ostatecznie mogłabym uwierzyć na słowo, gdyby to nie stary Gabe, ale sam Zach Braff oświadczył: „Jeśli będzie następny raz, bardziej się postaram”.
„Gdybym tylko tu był” („Wish I Was Here”). Reżyseria: Zach Braff. Scenariusz: Zach Braff, Adam J. Braff. Obsada: Zach Braff, Kate Hudson, Joey King, Mandy Patinkin i in. Gatunek: komediodramat. Produkcja: USA 2014, 120 min.