ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 listopada 21 (261) / 2014

Paweł Wiktor Ryś,

NA WOJNIE I W MIŁOŚCI (OMAR)

A A A
Jeśli nawet „wiersze apolityczne też są polityczne”, to być może zdarzają się czasem dzieła, które apolityczność osiągają właśnie poprzez swoje jawne „zaangażowanie w sprawę”. Przykładem takiej realizacji jest „Omar” Hany Abu-Assada.

Twierdzenie, że film, którego główny wątek krąży wokół konfliktu izraelsko-palestyńskiego, nie jest polityczny, zdaje się równie sensowne jak zarzut „jednostronności” kierowany pod adresem palestyńskiego reżysera tworzącego film o owym konflikcie. Chociaż bowiem omawiany obraz nie jest w stu procentach „obiektywny” (czy ktoś w ogóle jeszcze wierzy w takie dziwy?), to tym, co uderza w „Omarze” na pierwszy rzut – mocno i celnie podbitego –  oka jest jakiś koszmarny impas, w którym tkwią obie strony konfliktu i wynikające z tego impasu okrucieństwo.

Oczywiście, można się we wspomnianym okrucieństwie licytować i dowodzić, że Izraelczycy są w tym filmie ciut gorsi od Palestyńczyków. Zwolennikom takich rozrywek warto jednak przypomnieć, że mamy tu do czynienia z czymś, co zowie się narracją personalną. Kamera nieustannie towarzyszy bohaterowi, a my widzimy tylko to, co on – i tak jak on – widzi. Zabieg ten – wbrew pozorom – nie jest tajną antyizraelską bronią filmową. Wręcz przeciwnie, jest, a przynajmniej bywa, chwytem autokompromitującym, dzięki któremu możemy poznać palestyński ruch oporu niejako od podszewki.

Tytułowy Omar (dwudziestokilkuletni piekarz) należy do bojówki działającej na terenie bliżej niesprecyzowanego miasteczka. Jest to oddział tak liczny i tak dobrze zorganizowany jak legion Mickiewicza, z tą jedynie różnicą, że składający się z osobników nieco młodszych niż grupa wsparcia naszego wieszcza. Chłopaki to młode, jurne, wesołe, lubiące sobie – podobnie jak zdrowa, polska, kibolska młodzież – pofantazjować o tym, czego to ostatnio nie zrobiły przedstawicielom wrogiej drużyny („rany były tak głębokie, że można było cebulę sadzić”). Sielska zabawa w partyzantkę kończy się, gdy chłopcy zabijają (niejako dla zabawy właśnie) izraelskiego żołnierza. Jest to moment inicjalny, moment wejścia w to, czym jest wojna w tak zwanym realu. Chłopcy dostają się w tryby piekielnej maszyny, z których wydostać się już nie sposób.

Nieodwracalną zmianę znakomicie oddają przeobrażenia filmowej konwencji. Początkowa (chłopięca) opowieść inicjacyjna przekształca się w tragedię antyczną, w której fatum ściga bezsilne persony. Po przekroczeniu wspomnianej granicy dojrzałość okazuje się dojrzałością do bezsensu, do bezwyjściowości, a główny bohater staje się powoli – niczym u Tadeusza Różewicza – „dorosły do powroza, do wyroku śmierci”.

Za otwarcie puszki Pandory – trzeba to koniecznie podkreślić – odpowiadają jednak tyleż „sztubackie zabawy w zabijanie”, co uwarunkowania społeczno-kulturowe. „Omar” jest  (nawet jeśli niezamierzenie) kinem mocno „genderowym”. Tytułowy bohater zostaje bojownikiem o wolność nie dlatego, że o niczym innym nie marzy albo ma mało rozrywek w czasie wolnym, ale dlatego, że – w pewnym sensie – musi. Żyje bowiem w społeczeństwie, w którym młodzian chcący zdobyć rękę pięknej dziewoi i „szacun na dzielni” powinien wpierw udowodnić miłość do ojczyzny. Jest to znany nam skądinąd aż za dobrze kulturowy model wychowujący chłopców na wojowników i męczenników, a dziewczęta na wdowy i płaczki.

Omar staje się więc szlachetnym (tego odmówić mu nie można) rycerzem z miłości raczej do kobiety niż ojczyzny, ale jako że – na szczęście dla nas i na nieszczęście dla bohatera – nie mamy do czynienia z prozą Sienkiewicza, rycerz ten szybko okazuje się pacynką w skomplikowanej grze, w której przebiegły i bezwzględny izraelski oficer jest postacią nie mniej tragiczną niż protagonista. Sposób rozgrywania i odgrywania wojennego teatrzyku powoduje bowiem, że mimo pozorów ruchu wszyscy są tu bezwolni, za sznurki zaś – jak zwykle – pociąga kto inny, gdzie indziej.

Z jednej strony film Hany Abu-Assada okazuje się uniwersalną (mimo wszystko) opowieścią o mechanizmach wojny, zdrady i miłości (bo historię tę można osadzić w tle dowolnego konfliktu), z drugiej zaś zdaje się pacyfistycznym głosem wołającego na pustyni. Jednocześnie „Omar” przypomina, że pomiędzy uprawianiem wojny i prowadzeniem podbojów miłosnych nie ma żadnej różnicy. Stare powiedzenie rozpoczynające się od słów „na wojnie i w miłości” znajduje tu druzgocącą ilustrację. W jednym i drugim wygrywają zazwyczaj „kaci, szpicle, tchórze”, a na potomków Gilgamesza czeka jedynie „złote runo nicości”.

Wszystkie te psychologiczne, społeczne, moralne, polityczne i inne jeszcze dylematy opowiadane są – co wypada uznać za wielki atut – w konwencji kina gatunkowego. Mamy tu zarówno opowieść inicjacyjną, jak i thriller, kino psychologiczne i społeczne, sensację i melodramat. Mamy wreszcie niezwykle umiejętne połączenie tych elementów przy naprawdę solidnie napisanym scenariuszu. Dzięki temu „Omar” jest dziełem artystycznym, ale nie artystowskim. Może nie wybitnym, ale dobrym, mocnym. Jest filmem porażającym i miejscami przerażającym. Filmem, który nie oczyszcza, nie wyzwala.
„Omar”. Reżyseria: Hany Abu-Assad. Scenariusz: Hany Abu-Assad. Obsada: Adam Bakri, Leem Lubany, Waleed Zuaiter i in. Gatunek: dramat / thriller. Produkcja: Palestyna 2013, 96 min.