ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 listopada 21 (261) / 2014

Krzysztof Ryszard Wojciechowski,

TRAMWAJ ZWANY APOKALIPSĄ (OSTATNI PRZYSTANEK)

A A A
Mam spory problem z dużymi, komercyjnymi filmami. Po seansie zazwyczaj nic z nich nie pamiętam. Nie potrafię utożsamić się z bohaterami, a mój mózg wyłącza się w czasie scen akcji. Nie ma też mowy o pozytywnych emocjach – większość realizacji tego typu po prostu mnie irytuje albo wpędza w depresję. Gdyby ktoś pokusił się o ekranizację albumu Tomasza Grządzieli (kryjącego się pod pseudonimem Spell), to kinowa wersja „Ostatniego przystanku” musiałaby być właśnie blockbusterem. Rysunkowe opowieści rządzą się jednak innymi prawami niż filmy, dlatego jestem pewien, że nigdy do takiej adaptacji nie dojdzie: akcja utworu nie rozgrywa się bowiem w futurystycznej metropolii rodem z prac Moebiusa, a protagonistów historii (ludzi o twarzach ciosanych z kartofla) z całą pewnością trudno uznać za superherosów.

Poranek. Trójmiasto. Wnętrze tramwaju zapełniają liczne indywidua. Pot śmierdzi spod pach, dresy troglodytów szeleszczą, babcie w moherowych beretach stukają laskami o podłogę, próbując jak najszybciej przepchnąć się na „miejsca siedzące”, by przypadkiem nie zajęła ich wykolczykowana młodzież. Motorniczy (kobieta motorniczy – zabijcie mnie, nie wiem jak to odmienić) ze skłonnościami do depresji siada za sterami kolejki. Nikt nie przypuszcza, że zaraz nastąpi Hitchcockowskie trzęsienie ziemi „na miarę naszych możliwości”: do tramwaju wejdą „kanary”, a potem akcja zacznie nabierać tempa. Od tego momentu groteskowy rollercoaster polskiej rzeczywistości zaczyna się rozpędzać, co rusz oferując pasażerom-czytelnikom nowe atrakcje.

W „Ostatnim przystanku” znajdziemy pojedynki żywcem wyjęte z mainstreamowych anime, spektakularne sceny pościgów, widowiskowe kraksy, robota do zadań specjalnych (stworzonego w tajnych laboratoriach MPK) i wiele innych elementów inspirowanych   największymi hitami światowej popkultury, z tą tylko różnicą, że zostały twardo osadzone w rodzimej codzienności, zyskując swojską okrasę w postaci sporej dawki turpizmu. Autor zapewne odżegnywałby się od takich porównań, ale ukazany na kartach komiksu tramwaj pełen pasażerów kusi, aby dostrzec w nim metaforę naszego kraju i jego obywateli, którzy gnają jak banda lemingów na skraj przepaści, przy okazji biorąc się nawzajem za łby.

Debiutancki album Tomasza Grządzieli jest całkowicie pozbawiony dialogów (autor stroni nawet od onomatopei). Twórcy niemych opowieści rysunkowych, którzy dziś cieszą się uwielbieniem czytelników, zazwyczaj nawiązują w swoich pracach do języka filmu, stawiając na szczegółową sekwencyjność. Elementy te znajdziemy również w warsztacie Spella. Nie można jednak powiedzieć, że autor „zdradza” komiks – tak jak Szwajcar Thomas Ott, którego nerwica natręctw zaprowadziła w warsztatową ślepą uliczkę i który bliski już jest tworzenia „ułomnego kina” – bo w albumie Grządzieli proporcje są idealnie wyważone.

Recenzowany tom wykorzystuje dużą dozę skrótowości, piktogram oraz stricte komiksową dynamikę, mądrze uzupełnioną filmowym sposobem kadrowania. Autor nie ma kompleksów związanych z faktem, że tworzy w obrębie medium kojarzonego z historyjkami dla dzieci. Jego styl – czerpiący na równi z estetyki cartoonu i rysunku semirealistycznego –doprawiony wyrazistą, jaskrawą kolorystyką, wręcz owo medium celebruje. „Ostatni przystanek” nie jest objawieniem, ale jak na debiut to wyjątkowo dobry album, o niebo lepszy niż recenzowany ostatnio przeze mnie „Niedźwiedź”. Dlaczego wspominam o dziele Kurta i Śledzia? Bo komiks Spella wywodzi się z „produktowych” tradycji i jest znakomitym przykładem na to, jak duży wpływ wywarł ów magazyn na następne pokolenie rodzimych autorów. Nie ukrywam, że chętnie zobaczyłbym Tomasza Grządzielę w gronie artystów, którzy zajęliby się tworzeniem spin-offów „Osiedla Swoboda”.
Tomasz Grządziela: „Ostatni przystanek”. Wydawnictwo Kultura Gniewu. Warszawa 2014.