POPKULTURA ZJADA SIĘ SAMA
A
A
A
Całkowity niemal brak krytycznej recepcji twórczości Adama Kaczanowskiego zawsze stanowił dla mnie kuriozum, nie tylko ze względu na fakt, że jest to autor aktywny literacko już od dwóch dekad, ale przede wszystkim dlatego, że Kaczanowski zdecydowanie wyróżnia się na tle polskiego „środowiska”, a przez lata do perfekcji udało mu się doprowadzić własny, niemożliwy do podrobienia idiom. Szerszych omówień doczekał się chyba wyłącznie jego najpopularniejszy poemat „Stany”, opublikowany w 2005 roku nakładem Wydawnictwa FA-art. Najdziwniejsze jest jednak to, że poznański performer jest jednocześnie doskonale rozpoznawany i wysoko ceniony przez spore grono polskich poetów, którzy z dużym zainteresowaniem śledzą jego kolejne, wydawane z dużą częstotliwością książki. Nie mogę zatem ukryć, że niezmiernie cieszy mnie ruch Mariusza Grzebalskiego, który zdecydował się na wydanie zebranych utworów autora „Nowego zoo”: powściągliwie przytupuję sobie z radości, bo nie więcej niż trzy miesiące temu założyłem się o to, że ktoś wkrótce taką właśnie książkę wyda. Powściągliwie, bo jest i problem: jak rzetelnie omówić zbiór tekstów – uwzględniając przy tym wszystkie procesy, jakim podlegał przez lata styl ich autora – które wcześniej przepadały w czarnej dziurze – często w ogóle nie wchodziły do obiegu krytycznoliterackiego, bo nie otwierano im wystarczająco szeroko drzwi?
Zwracano już jednak uwagę na komiksowość stylu Kaczanowskiego – jej głównym oparciem wcale nie są jednak występujący tu licznie bohaterowie i quasi-bohaterowie popkultury (debiutancka „Powieka”, powieść będąca jednocześnie tomem poetyckim, w którym wiersze znajdują się w przypisach, stanowi historię Batmana; w „Stanach” za barem stoi równie uwodzicielska, co impertynencka Betty Boop; w „Szarym człowieku” autor w właściwy sobie sposób „poddaje refleksji kondycję ludzką”, wprowadzając do poematu między innymi Człowieka logikę, Człowieka ping-ponga, Człowieka praca dom i Człowieka nie-wiem-co-powiedzieć). Twórca „Szkieletu Małpy” potrafi po prostu obchodzić się z kliszami, których dostarcza nam kultura masowa, w takich sposób, jakby nie były trwałymi filtrami ograniczającymi percepcję, ale niezwykle plastycznymi materiałami podatnymi na każdy nacisk.
Kaczanowski z niespotykaną lekkością podkręca potencjometr banału do oporu – wówczas czytelnik czuje, jak konstrukcja wiersza ugina się pod ciężarem sztampy – lub serwuje nam dobrze znany obraz, wprowadzając do niego drobny, trefny element, który odwraca wiersz na lewą stronę i nie tylko niszczy wykorzystaną kliszę od środka, ale i uwalnia cały tkwiący w niej komiczny potencjał. Pierwszą strategię najlepiej widać chyba właśnie „Stanach” – na myśl przychodzi mi sztandarowy wierszyk zatytułowany „szybko/”, w którym prymitywna potrzeba adrenaliny spektakularnie nokautuje porządek logiczny: „chcę mieć porsche / chcę żeby // mi je ukradli / chcę ścigać // bandytów na bosaka” – drugą znajdziemy choćby w utworach z „Życia przed śmiercią”: „Mama chodzi w szlafroku po ogrodzie. / Do mamy przyjeżdża volvo. / Jedyny człowiek, któremu się udało. / Mój tata nazywał się volvo, tak jak on / […]” („Szlafrok mamy. Ogród”); „Żyjemy razem w domu na wsi / we Francji, karmimy nasze stado psów, / charty i wilczura, i koty, które / wychowywały się razem z psami / i mają na imię Vincent” („Problem, który nie istnieje”).
Przy tym wszystkim Kaczanowski jest poetą wyrastającym głównie z amerykańskiej tradycji, poetą w stylu schuylerowskim: przejście od reprezentacji do refleksji o reprezentacji nie jest tu najistotniejsze i nie przypomina zmiany biegu, ale następuje płynnie, bo każdy segment tekstu artykułowany jest tym samym, charakterystycznym głosem – także wówczas, gdy narratorem/podmiotem staje się kobieta lub dziewczynka – podszytym niezbywalną ironią, która rzekomo ma dezorientować („Czytelniku! Mam nad tobą tę przewagę, że ty nigdy nie wiesz, przy której linijce się uśmiecham”; „Ostatni wiersz”).
W krótkich prozach i utworach „z pogranicza rodzajowego” artysta radzi sobie równie dobrze: znajdziemy w jego twórczości odwołania do Malcolma Lowry?ego czy Jamesa G. Ballarda (wspomnieć wystarczy o „Termonuklearnym południu”), jednak największy wpływ na jego sposób budowania narracji wywarła chyba Jane Bowles, której hołd oddał on w tomie „Nowe Zoo”, nie tylko wprowadzając nazwisko „kulawej lesby, Żydówy” do tytułu jednego z wierszy, ale przede wszystkim umieszczając w nim poemat „Mieszane uczucia”. (Teoria, którą Darek Foks przedstawił w „Orciu”, jest już chyba nieco sfatygowana, ale warto zaznaczyć: w „Happy endzie” tekst „Mieszanych uczuć” jest wyjustowany, w „Nowym zoo” wydanym sześć lat temu jest „z prawej poszarpany”). Kaczanowski we wspomnianym utworze z typową dla siebie swobodą posługuje się „oniryzmem, który mocno stąpa po ziemi”, opisanym przez niego samego w „Termonuklearnym południu” – ta technika, oparta na opisywaniu rzeczywistości jako niecodziennej, obcej i nieoswojonej (co nie znaczy: groteskowej czy wrogiej), przy jednoczesnym zachowaniu wszelkich reguł mimetyzmu, łączy go silnie z legendarną autorką „Dwóch poważnych dam”; historia Pigi i Gonza wypchana jest po brzegi zwięzłymi, trafionymi i pełnymi świetnego humoru akapitami, dokładnie takimi, jakich pełna jest wspaniała twórczość Bowles: „Pigi zapisała się na zajęcia z samopoznania. Pracowały w grupie dwunastu dziewczyn. […]. Pigi aż czterem dziewczynom skojarzyła się z szybkim, czerwonym, sportowym Ferrari, ale był też nieszczęsny duży fiat oraz wóz drabiniasty. I melodia z «Dziecka Rosemary»”. W poezji poznańskiego autora trybiki pracują zresztą podobnie: języka nie przyłapuje się tu raczej na porażkach komunikacyjnych, ale pozwala mu się mówić wszystko to, co ma nikłe szanse na bycie wyartykułowanym w innej przestrzeni: „Król mojego zamku […] / Kołysanka w nocnym klubie […] / Domu pilnują złodzieje ” („Termonuklearne południe”).
O tym, że w „Stanach” udało się Kaczanowskiemu znakomicie ująć problem anestezji późnokapitalistycznego społeczeństwa, w którym to kultura masowa ustawia jedyną perspektywę spojrzenia na świat i generuje kolejne fikcyjne potrzeby, nie trzeba chyba nawet wspominać, koniecznie należy zwrócić jednak uwagę, jak wątek konsumpcjonizmu kontynuowany jest przez poetę w nowym cyklu – „Kto zaspokoi nasz głód” z roku 2013. Głód Kaczanowskiego nie jest głodem z poematu Brunona Jasieńskiego: autor „Powieki” pisze bowiem o głodzie wiecznie nienasyconej klasy średniej, która od nadmiaru bodźców wpada w szał i zagarnia wszystko, co napotka na swojej drodze – to już nawet nie akumulacja, ale pochłanianie dóbr: metafora rodem z filmu Marco Fererriego („nażarłem się / nawpierniczałem / ale nie czuję się pełen”, „KO Classic: Foreman vs. Foreman”).
Problem merkantylizacji zawsze był obsesją Kaczanowskiego, tak jak sama konsumpcja jest obsesją, doktryną i religią współczesności: „Ledwo żywe miasto podobne do całodobowej świątyni / voo doo (posypuje nasze głowy popcornem, / batonikami czekoladowymi, kawą, audi 100, kremem / z kury w minutę, magnetowidem i tv, fordem ka, / lekami homeopatycznymi)”, „Erfigmnhijuz”.
„Bonus”, czyli załączony do książki niepublikowany dotychczas dramat „Kości na pieczeń Baby Boom”, napisany wspólnie przez Kaczanowskiego i Andrzeja Szpindlera, zasługuje w gruncie rzeczy na osobny tekst, ale w kilku słowach muszę o nim wspomnieć. Doskonały jest już sam pomysł oparcia konstrukcji dramatu na schemacie rozgrywki szachowej: poszczególne figury, poruszając się po planszy, zabierają kolejno głos, początkowo jako anonimowe pionki, później przybierając imiona twórców Projektu Manhattan, gwiazd porno, postaci związanych ze światem literackim czy znanych z popkultury. Taka rygorystyczna struktura paradoksalnie daje autorom bardzo dużo wolności, zdecydowanie poszerza bowiem horyzont potencjalnych rozwiązań wprowadzanych do kreowanej językowo, psychodelicznej wręcz rzeczywistości – jednocześnie ani przez moment nie odczuwamy, że mamy do czynienia z literackim burdelem, bo wszystko jest tu na swoim miejscu, a poszczególne wątki (J. Robert Oppenheimer i budowa bomby atomowej, „całująca się ze wszystkimi” Marta Podgórnik itd.) ucinane są tylko po to, by po chwili powrócić jako solidny flashback.
Połączenie komiksowej estetyki Kaczanowskiego z jedynym w swoim rodzaju „kinderyzmem” Szpindlera, który strzela zdaniami pogiętymi i dygresyjnymi jak frazy w kawałkach Sun Ra, przynosi oczywiście rewelacyjne efekty: „Jeżeli uporałeś się już z zadaną rozprawką […], a masz ochotę jeszcze trochę posiedzieć, jeżeli nie interesuje cię sytuacja bałwanów, które wasza klasa zostawiła na boisku, a które właśnie w tej chwili przyjmują kopniaki z wyskoku, które ćwiczy na nich, a one słabo to znoszą, ten taki Robaczkowski, który podpalił kiedyś brodę świętego Mikołaja i dyrektorka wzywać musiała straż pożarną, strażacy gołymi rękami przestawiali wypchanego Cygankami dużego fiata, bo zasłaniał hydrant, ktoś trafił śnieżką w tęczę… jeżeli chcesz jeszcze posiedzieć, oto zadanie dla szóstkowych uczniów: […]”.
Pisanie o tym, że utwory autora „Happy endu” wyszlifowane są do perfekcji, a jednocześnie wolne od jakiejkolwiek „napinki”, byłoby nieznośnym truizmem – zamiast tego lepiej wyrazić nadzieję, że wydany właśnie zbiór tekstów wpłynie choć w małym stopniu na zakres odbioru jego dorobku.
Zwracano już jednak uwagę na komiksowość stylu Kaczanowskiego – jej głównym oparciem wcale nie są jednak występujący tu licznie bohaterowie i quasi-bohaterowie popkultury (debiutancka „Powieka”, powieść będąca jednocześnie tomem poetyckim, w którym wiersze znajdują się w przypisach, stanowi historię Batmana; w „Stanach” za barem stoi równie uwodzicielska, co impertynencka Betty Boop; w „Szarym człowieku” autor w właściwy sobie sposób „poddaje refleksji kondycję ludzką”, wprowadzając do poematu między innymi Człowieka logikę, Człowieka ping-ponga, Człowieka praca dom i Człowieka nie-wiem-co-powiedzieć). Twórca „Szkieletu Małpy” potrafi po prostu obchodzić się z kliszami, których dostarcza nam kultura masowa, w takich sposób, jakby nie były trwałymi filtrami ograniczającymi percepcję, ale niezwykle plastycznymi materiałami podatnymi na każdy nacisk.
Kaczanowski z niespotykaną lekkością podkręca potencjometr banału do oporu – wówczas czytelnik czuje, jak konstrukcja wiersza ugina się pod ciężarem sztampy – lub serwuje nam dobrze znany obraz, wprowadzając do niego drobny, trefny element, który odwraca wiersz na lewą stronę i nie tylko niszczy wykorzystaną kliszę od środka, ale i uwalnia cały tkwiący w niej komiczny potencjał. Pierwszą strategię najlepiej widać chyba właśnie „Stanach” – na myśl przychodzi mi sztandarowy wierszyk zatytułowany „szybko/”, w którym prymitywna potrzeba adrenaliny spektakularnie nokautuje porządek logiczny: „chcę mieć porsche / chcę żeby // mi je ukradli / chcę ścigać // bandytów na bosaka” – drugą znajdziemy choćby w utworach z „Życia przed śmiercią”: „Mama chodzi w szlafroku po ogrodzie. / Do mamy przyjeżdża volvo. / Jedyny człowiek, któremu się udało. / Mój tata nazywał się volvo, tak jak on / […]” („Szlafrok mamy. Ogród”); „Żyjemy razem w domu na wsi / we Francji, karmimy nasze stado psów, / charty i wilczura, i koty, które / wychowywały się razem z psami / i mają na imię Vincent” („Problem, który nie istnieje”).
Przy tym wszystkim Kaczanowski jest poetą wyrastającym głównie z amerykańskiej tradycji, poetą w stylu schuylerowskim: przejście od reprezentacji do refleksji o reprezentacji nie jest tu najistotniejsze i nie przypomina zmiany biegu, ale następuje płynnie, bo każdy segment tekstu artykułowany jest tym samym, charakterystycznym głosem – także wówczas, gdy narratorem/podmiotem staje się kobieta lub dziewczynka – podszytym niezbywalną ironią, która rzekomo ma dezorientować („Czytelniku! Mam nad tobą tę przewagę, że ty nigdy nie wiesz, przy której linijce się uśmiecham”; „Ostatni wiersz”).
W krótkich prozach i utworach „z pogranicza rodzajowego” artysta radzi sobie równie dobrze: znajdziemy w jego twórczości odwołania do Malcolma Lowry?ego czy Jamesa G. Ballarda (wspomnieć wystarczy o „Termonuklearnym południu”), jednak największy wpływ na jego sposób budowania narracji wywarła chyba Jane Bowles, której hołd oddał on w tomie „Nowe Zoo”, nie tylko wprowadzając nazwisko „kulawej lesby, Żydówy” do tytułu jednego z wierszy, ale przede wszystkim umieszczając w nim poemat „Mieszane uczucia”. (Teoria, którą Darek Foks przedstawił w „Orciu”, jest już chyba nieco sfatygowana, ale warto zaznaczyć: w „Happy endzie” tekst „Mieszanych uczuć” jest wyjustowany, w „Nowym zoo” wydanym sześć lat temu jest „z prawej poszarpany”). Kaczanowski we wspomnianym utworze z typową dla siebie swobodą posługuje się „oniryzmem, który mocno stąpa po ziemi”, opisanym przez niego samego w „Termonuklearnym południu” – ta technika, oparta na opisywaniu rzeczywistości jako niecodziennej, obcej i nieoswojonej (co nie znaczy: groteskowej czy wrogiej), przy jednoczesnym zachowaniu wszelkich reguł mimetyzmu, łączy go silnie z legendarną autorką „Dwóch poważnych dam”; historia Pigi i Gonza wypchana jest po brzegi zwięzłymi, trafionymi i pełnymi świetnego humoru akapitami, dokładnie takimi, jakich pełna jest wspaniała twórczość Bowles: „Pigi zapisała się na zajęcia z samopoznania. Pracowały w grupie dwunastu dziewczyn. […]. Pigi aż czterem dziewczynom skojarzyła się z szybkim, czerwonym, sportowym Ferrari, ale był też nieszczęsny duży fiat oraz wóz drabiniasty. I melodia z «Dziecka Rosemary»”. W poezji poznańskiego autora trybiki pracują zresztą podobnie: języka nie przyłapuje się tu raczej na porażkach komunikacyjnych, ale pozwala mu się mówić wszystko to, co ma nikłe szanse na bycie wyartykułowanym w innej przestrzeni: „Król mojego zamku […] / Kołysanka w nocnym klubie […] / Domu pilnują złodzieje ” („Termonuklearne południe”).
O tym, że w „Stanach” udało się Kaczanowskiemu znakomicie ująć problem anestezji późnokapitalistycznego społeczeństwa, w którym to kultura masowa ustawia jedyną perspektywę spojrzenia na świat i generuje kolejne fikcyjne potrzeby, nie trzeba chyba nawet wspominać, koniecznie należy zwrócić jednak uwagę, jak wątek konsumpcjonizmu kontynuowany jest przez poetę w nowym cyklu – „Kto zaspokoi nasz głód” z roku 2013. Głód Kaczanowskiego nie jest głodem z poematu Brunona Jasieńskiego: autor „Powieki” pisze bowiem o głodzie wiecznie nienasyconej klasy średniej, która od nadmiaru bodźców wpada w szał i zagarnia wszystko, co napotka na swojej drodze – to już nawet nie akumulacja, ale pochłanianie dóbr: metafora rodem z filmu Marco Fererriego („nażarłem się / nawpierniczałem / ale nie czuję się pełen”, „KO Classic: Foreman vs. Foreman”).
Problem merkantylizacji zawsze był obsesją Kaczanowskiego, tak jak sama konsumpcja jest obsesją, doktryną i religią współczesności: „Ledwo żywe miasto podobne do całodobowej świątyni / voo doo (posypuje nasze głowy popcornem, / batonikami czekoladowymi, kawą, audi 100, kremem / z kury w minutę, magnetowidem i tv, fordem ka, / lekami homeopatycznymi)”, „Erfigmnhijuz”.
„Bonus”, czyli załączony do książki niepublikowany dotychczas dramat „Kości na pieczeń Baby Boom”, napisany wspólnie przez Kaczanowskiego i Andrzeja Szpindlera, zasługuje w gruncie rzeczy na osobny tekst, ale w kilku słowach muszę o nim wspomnieć. Doskonały jest już sam pomysł oparcia konstrukcji dramatu na schemacie rozgrywki szachowej: poszczególne figury, poruszając się po planszy, zabierają kolejno głos, początkowo jako anonimowe pionki, później przybierając imiona twórców Projektu Manhattan, gwiazd porno, postaci związanych ze światem literackim czy znanych z popkultury. Taka rygorystyczna struktura paradoksalnie daje autorom bardzo dużo wolności, zdecydowanie poszerza bowiem horyzont potencjalnych rozwiązań wprowadzanych do kreowanej językowo, psychodelicznej wręcz rzeczywistości – jednocześnie ani przez moment nie odczuwamy, że mamy do czynienia z literackim burdelem, bo wszystko jest tu na swoim miejscu, a poszczególne wątki (J. Robert Oppenheimer i budowa bomby atomowej, „całująca się ze wszystkimi” Marta Podgórnik itd.) ucinane są tylko po to, by po chwili powrócić jako solidny flashback.
Połączenie komiksowej estetyki Kaczanowskiego z jedynym w swoim rodzaju „kinderyzmem” Szpindlera, który strzela zdaniami pogiętymi i dygresyjnymi jak frazy w kawałkach Sun Ra, przynosi oczywiście rewelacyjne efekty: „Jeżeli uporałeś się już z zadaną rozprawką […], a masz ochotę jeszcze trochę posiedzieć, jeżeli nie interesuje cię sytuacja bałwanów, które wasza klasa zostawiła na boisku, a które właśnie w tej chwili przyjmują kopniaki z wyskoku, które ćwiczy na nich, a one słabo to znoszą, ten taki Robaczkowski, który podpalił kiedyś brodę świętego Mikołaja i dyrektorka wzywać musiała straż pożarną, strażacy gołymi rękami przestawiali wypchanego Cygankami dużego fiata, bo zasłaniał hydrant, ktoś trafił śnieżką w tęczę… jeżeli chcesz jeszcze posiedzieć, oto zadanie dla szóstkowych uczniów: […]”.
Pisanie o tym, że utwory autora „Happy endu” wyszlifowane są do perfekcji, a jednocześnie wolne od jakiejkolwiek „napinki”, byłoby nieznośnym truizmem – zamiast tego lepiej wyrazić nadzieję, że wydany właśnie zbiór tekstów wpłynie choć w małym stopniu na zakres odbioru jego dorobku.
Adam Kaczanowski: „Happy End”. WBPiCAK. Poznań 2014.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |