ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 grudnia 24 (264) / 2014

Agnieszka Nęcka,

GONIĄC ZA (NIE)ISTNIEJĄCYM (MIŁKA O. MALZAHN: 'KOSMOS W RITZU')

A A A
„Kosmos w Ritzu” – najnowszy zbiór opowiadań Miłki O. Malzahn – jest, podobnie jak wcześniejsze jej książki prozatorskie, publikacją dość wyjątkową, bo niekoniunkturalną. Tym razem wyobraźnię autorki „Królowej rabarbaru” pobudził tytułowy białostocki hotel Ritz, który współcześnie jest „wyraźnym dowodem upadku dzielnicy, zmiany mentalności społeczeństwa oraz mód, dowodem przemijania, starzenia!”. Zamierzchła, choć malownicza dekadencja niezmiennie przyciąga i uwodzi. Nic dziwnego, że nieistniejący już dziś budynek posłużył pisarce jako bodziec do snucia opowieści zawieszonej na granicy jawy i snu, istnienia i niebytu, rzeczywistości i zmyślenia. W centrum zainteresowania nie tyle jednak Malzahn usytuowała szczegóły architektoniczne czy historię legendarnego obiektu, ile właśnie przemijanie. W konsekwencji godzenie się z procesem z(a)nikania, starzenia stało się nadrzędnym tematem zamieszczonych w najświeższym tomie autorki „Nie ma mono”. Miłka O. Malzahn nie byłaby wszakże sobą, gdyby nie przełamywała konwencji realistycznej niesamowitością. Dzięki temu potrafi łączyć to, co powszechne, banalne, z tym, co wyjątkowe, to, co oczywiste, z tym, co niespotykane, to, co nudne, z tym, co intrygujące. Toteż zburzony w 1944 roku Ritz, który niegdyś przyciągał uwagę elegancją i wystawnością, stał się współcześnie motorem napędowym narracji wciągających już choćby dlatego, że nic nie okazuje się takim, na jakie (pozornie) wygląda.

Wyraźnie widać to w otwierającym najnowszy zbiór tekście „Starcy w Ritzu”. Znani z „Fronasza” (2009), poprzedniej powieści Malzahn, Fronasz i Martyniec dostają kolejne dziwne zlecenie od nowej właścicielki Ritza. Mają sprawdzić, kim są nieproszeni mieszkańcy hotelu. To pogodnie nastawieni do świata, grzeczni, nieangażujący innych w swoje sprawy staruszkowie, ludzie „pokurczeni, wysuszeni życiem”, którzy spacerując po korytarzach, przypominają raczej widma. Zamieszkali w podupadającym Ritzu, nie pytając nikogo o zgodę i przekonując tym samym, że „żadnego ruchu nie można zatrzymać od tak. Nawet ruchu gości”. Hotel ów, jak się w trakcie śledztwa okazało, był jedynie jednym z przystanków na drodze staruszków, którzy pragnęli „oryginalnej, zdystansowanej do własnej przeszłości starości”. Założony po I wojnie światowej fundusz, dzięki któremu członkowie tego ruchu uniezależniali się od swoich rodzin i wybierali taką starość, jaką chcieli, bez współczucia i lekceważenia bliskich. Nieustannie się przemieszczają, by o nich „zbyt wiele nie wiedziano, by nie pytano, nie dociekano i nie starano nam się pomóc lub nam przeszkadzać w tempie starzenia, jakie przyjęliśmy. I umierania. Omijamy szpitale. Nie chcemy, by kręcono się za blisko, by wciągano nas w sprawy świata, który powoli opuszczamy. Jeśli śmierć, to śmierć”.

Akceptacja starości i wiążących się z nią konsekwencji sprawia, że członkowie ruchu wiodą pogodną egzystencję. Malzahn jednak unika psychologizowania. Nie zatrzymuje się na dłużej przy żadnym staruszku, nie kusi się o rekonstrukcję pojedynczych biografii. Opowiadana przez autorkę „Królowej rabarbaru” historia jest tak niewiarygodna, że trudno w nią uwierzyć. Ale nie tyle jednak kwestia realności ma tu znaczenie, ile sama frajda płynąca z gawędzenia. Malzahn wie, jak budować napięcie i potrafi umiejętnie korzystać z potęgi imaginacji.

Wyobraźnia pisarki jeszcze mocniej rozkręciła się wszakże w drugim opowiadaniu. Akcja „Kosmosu w Ritzu” także dzieje się w hotelu, który jawiąc się jako skansen przeszłości, kryje w sobie wiele tajemnic. Trudny do uchwycenia obiekt, który był jednocześnie „tworem realnym i nierealnym”, łączy różne wymiary. Budowany z troską o szczegóły, posiadający grube mury okazał się być wyjątkowo odporny na zniszczenie. W efekcie, mimo zmieniających się czasów, było w nim „w pewnym sensie tak, jak na początku. Ruch, przyciąganie wybitnych osobistości, a raczej osobowości, ciągle coś się dzieje, choć nie wszystko widać”. Nic przeto dziwnego, że to właśnie tu świetnie trzymająca się babcia Herc (której rówieśnicy poumierali parędziesiąt lat wcześniej) spotkała, lub mogła spotkać, wyglądającą dokładnie tak samo jak ona w młodości Freę – mieszkankę innej planety. Owa potencjalność jest w tym wypadku niebywale istotna. Wszak „Budynek nie istniał w teraźniejszości, był zawieszony w czasie. Kontury, treść wydarzeń, czas wewnętrzny były dostępne z momentu, w którym (Frea – A.N.) się znalazła, ale ta dostępność nie dotyczyła każdego. Siła bycia tego budynku sprawiła, że zmaterializował się też w »tu i teraz«, przyjmując określone wibracje dla określonych ludzi. Gama tych wibracji była bardzo szeroka, dlatego wielu mieszkańców miasta mogło swobodnie korzystać z gościnności hotelu Ritz, ale mogli też tu bywać przybysze z innych rzeczywistości, z innych wymiarów. Taka stacja przesiadkowa”. W konsekwencji Ritz przypomina zawieszony między światami portal, przez który kosmici pozyskiwali energię ludzką.

Najnowszy tom opowiadań Malzahn zamyka „Sezon na sardynki”, który koncentrując się przede wszystkim na chorobie, traktuje także o wolności artystycznej. Mamy tutaj dobro i zło, które nie mogą bez siebie istnieć. I tu widać afirmację dynamizmem. Ruch, jak chce przekonać Malzahn, oznacza życie. Jedną z możliwości walki z chorobą i bólem jest ucieczka w konfabulacje. Taka podróż pełna może być magicznych zdarzeń. Grunt to nie poddawać się bez względu na okoliczności. Także wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy mowa o ranie psychologicznej. „Moja rana, która nie chciała się goić, była raną całej rodziny: tej, która przeminęła, umarła, żyła dawno temu według przyjętych przez siebie wzorców”.

Przeszłość, także ta, do której należy już hotel Ritz, bywa taką właśnie niemogącą zabliźnić się raną. Drażnimy ją, nieustannie powracając do tego, co minione. Ale taka jest kolej rzeczy, bowiem takie jest właśnie życie, które składa się zarówno z goryczy, jak i słodkości, przyjemności i rozczarowań, oczekiwań i obaw, wzlotów i upadków. Pojmowane realnie i symbolicznie podróżowanie (do przeszłości, do innych krain, w głąb własnego „ja”) wiąże się między innymi z (auto)poznawaniem.

„Kosmos w Ritzu” Miłki O. Malzahn jest książką, która stając niejako w poprzek czytelniczym przyzwyczajeniom, wciąga. Autorka „Rzeczy wydarzonych” potrafi nawiązać porozumienie z odbiorcami także dzięki temu, że o poważnych sprawach umie rozprawiać z przymrużeniem oka. Wykorzystując głównie konwencję detektywistyczną i fantastyczną, sprawia, że codzienność przypomina pełną niesamowitych wydarzeń podróż w nieznane. Wszystko jednak, co dzieje się na kartach najświeższej publikacji Malzahn, dzieje się w języku. Stąd pojawiające się tu i ówdzie metatekstowe wkręty, przypominające, że mamy do czynienia z niczym nieskrępowanym żywiołem opowieści. To on pozwala gonić za (nie)istniejącym, przynosząc frajdę samą już pogonią. Legenda Ritza nadal żyje w umysłach mieszkańców Białegostoku, gdzieś w tle przypominając trudną (naznaczoną zagładą) historię. Ritz jawi się zatem przede wszystkim jako symbol łączący różne światy i różnorodne perspektywy. Słowem, to swoisty portal wiążący przeszłość z teraźniejszością, młodość ze starością, dynamizm ze stagnacją, to, co ziemskie z tym, co kosmiczne, wreszcie – to, co rzeczywiste z tym, co wykreowane.
Miłka O. Malzahn: „Kosmos w Ritzu”. Wydawnictwo FORMA, Fundacja Literatury im. Henryka Berezy. Szczecin, Bezrzecze 2014.